LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (9)

Rozdział II

Krystyna (2)
Przed przyjazdem Krystyny z dziećmi z Przemyśla do Katowic Rudek, jako świadek ślubu swojego przyjaciela ze studiów Adama, był na jego weselu z Henią w Rybniku. Oni też dostali przydział i zamieszkali na Koszutce.
Byli już zadomowieni, podczas gdy przyjezdna Krystyna z dwójką dzieci, przy ciągle nieobecnym Rudku, próbowała jakoś ogarnąć dom i ugotować obiad. Całe szczęście niemowlę bez oporu ssało pierś i przynajmniej nie miała kłopotu z małą Ewą tak, jak z karmieniem Andrzejka, który jeść nie chciał i był niejadkiem.
Oszołomiło ją też to, co zobaczyła za oknem. Jeśli dobrotliwy śnieg maskował z początku księżycowy pejzaż, to w czasie roztopów uniemożliwiających wszelkie przemieszczanie się, odsłaniały się przestrzenie zupełnie Krystynie obce. Obrazy zbombardowanego Przemyśla i spalonych synagog były inne. Tu, skacząc z deski na deskę, by nie zatopić się w błocie, widziało się albo nie ukończone, brzydkie, dwu i trzypiętrowe budynki z wystającymi kikutami balkonów, lub całe, pokryte drewniani rusztowaniami dające wrażenie tymczasowości i bałaganu. Gigantyczny plac przed budzącym grozę swym ogromem, szarym w surowym betonie Biurowcem, był zupełnie pusty, pozbawiony jakiejkolwiek roślinności, pełen błota, pocięty licznymi ścieżkami, które z trudem pracownicy wytyczali swoimi butami, by w jak najmniej zabłoconych przybyć do pracy.
Budynek Heni i Adama, który zajmowali na pierwszym piętrze stał po drugiej stronie ulicy Liebknechta koło bardzo ładnego łuku, nad którym były też mieszkania, przez który przechodziło się, pokonując trzy schodki na otwartą przestrzeń, skąd widać było jadącą po skarpie małą kolejkę z wagonikami wiozącymi węgiel. Wkrótce nieśmiało mieszkańcy zaczęli tam sadzić jarzyny i kwiaty i dzielić na ogródki.
Krystyna, jak już błoto trochę przeschło, jeździła tam do Heni wózkiem wołając ją z ulicy, i kiedy Henia wychodziła elegancko ubrana i umalowana, szły do Hali Targowej po zakupy i równocześnie umawiały się na wieczór do kina lub teatru.
Trzeba było przywieźć wózkiem wszystko ze śpiącą w nim Ewą i prowadzonym za rączkę Andrzejem. Poprawiło się trochę po wprowadzeniu kartek na cukier, na słodycze, mydło i proszek do prania, ale trzeba było to w jakimś oddalonym od osiedla sklepie zdobyć, a i tam niejednokrotnie w pustych sklepach nie można było kupić nawet ziemniaków. Po drodze Henia dzieliła się wiadomościami z „Dziennika Zachodniego”, który codziennie kupował jej mąż.
Tak Krystyna dowiedziała się, że wczoraj znaleziono stróża nocnego, który zamiast pilnować Hali Targowej, leżał pijany na Rynku. Gazeta przestrzegała przed pijakami kręcącymi się wokół Dworca, pomstowała na chodzących modnie ubranych cwaniaczków i nierobów, a w rezultacie oszustów i złodziei. Mimo grożących jej niebezpieczeństw często odwiedzała te rejony, gdyż tylko tam można było w sklepie Spółdzielni Spożywców z artykułami gospodarczymi przy Dworcowej 13 kupić dzieciom piszczące laleczki i kotki po zaledwie 4,50 zł oraz grający bąk za 23 złote, katarynkę za 10 zł, a dla Rudka szczotki do czyszczenia ubrań i butów.
Ale teraz szły do Hali Targowej, przed wojną kwitnącej, pioniersko i ambitnie zaprojektowanej w Polsce międzywojennej, teraz przedstawiającej obraz nędzy i rozpaczy.
Otoczona furmankami i handlującymi babami z wiklinowymi koszami oraz mnóstwem Cyganów koczujących tu nocą, nie sprawiał wrażenia tętniącego życiem targowiska. Cyganie handlowali tu patelniami i kotłami, a Cyganki natarczywie proponowały wróżenie z ręki, ale nie było to ani barwne, ani energetyzujące miejsce miasta, gdyż wszystko z duszą na ramieniu, nielegalne i co jakiś czas pędzone przez milicję.
Mimo ustawionych koszy na śmieci, nikt ich tam nie wrzucał, zalegały u wejścia, a wewnątrz walały się po kątach. Nadpsute ogryzki, śmieci różnego pochodzenia nie uprzątane leżały, śmierdziały, a wśród nich zdechłe szczury. Ogromne pajęczyny nigdy nie zdejmowane wisiały niebezpiecznie nad stoiskami z mięsem, gdzie równocześnie sprzedawano bułki.
Na środku hali stały wózki z workami i paczkami, co przy tak ogromnej, świetnie zaprojektowanej Hali mogło przecież stać na zapleczu. Panował tu jakiś niepojęty marazm i nieracjonalność.
Krystyna ze zgrozą patrzyła na brudnych sprzedawców, ale była skazana na Halę, było to najbliższe miejsce na zakupy. Na ich osiedlu, teraz nazwanym Marchlewskiego, był tylko jeden kiosk, gdzie oprócz gazet i papierosów sprzedawano pieczywo, ale błyskawicznie się kończyło i trzeba było wcześnie stanąć w kolejce. Rudek, który w Gliwicach jeszcze o świcie stawał do kolejki po mleko dla Andrzeja, teraz jak Krystyna zrobiła mu śniadanie i kanapkę do pracy, pędził szybko do biurowca ciągle zaabsorbowany sprawami budowlanymi, a jak miał delegację do odległych kopalń, przyjeżdżał późno skonany i rano ledwo wstawał. Była szansa, że będą dostawy mleka i pieczywa do domu, ale jeszcze nie na ich osiedlu, które było na wpół dopiero zasiedlone i nie miało sklepów, skąd by towar po mieszkaniach noszono.
Polowała też na zakupach bez Heni, stawała w kolejkach w rzeźnickim sklepie w Rynku, gdzie dopiero w domu spostrzegała, że w ciężko zdobytym mięcie ekspedientka dodała jej kawałek taniej pasztetówki czy salcesonu, albo niezidentyfikowanych flaków, co od razu wyrzucała.

Lipiec w Katowicach był wyjątkowo upalny, ale brzydki. Miasto było brudne, szyby w witrynach sklepów nie myte, ulice nie zamiatanie, polewaczki w upały nie jeździły. W mieście były zaledwie cztery szalety miejskie, a nie wszystkie dzielnice były skanalizowane i śmierdziało od Rawy. Krystyna nigdy by nie odważyła się wejść do żadnego szaletu, szczególnie tego na samym środku Rynku, do którego schodziło się po schodkach w dół.
W niedzielę jeździli wózkiem wraz z Rudkiem na Rynek, by zrobić Andrzejkowi zdjęcie na prawdziwym kucyku i pokazać mu fotoplastykon znajdujący się przy ulicy Wawelskiej, lub w ścianie na rogu ulicy 3 Maja. Jeździli też do Parku Kościuszki na południe Katowic tramwajem do starego, jeszcze niemieckiego parku miejskiego, który był zaśmiecony i zdegradowany, z połamanymi ławkami lub ich całkowicie pozbawiony. Ale tu przynajmniej działała namiastka wesołego miasteczka ze smętną karuzelą, huśtawkami i strzelnicą z tłoczącymi się przy niej żołnierzami i ich pannami obdarowywanymi kwiatami z barwnych piórek. Schodzili do Zielonego Oczka gdzie można było kupić oranżadę, wafle i biszkopty. Z tyłu Zielonego Oczka stała smutno nieczynna, zrujnowana muszla koncertowa, gdyż wszystkie miejskie pieniądze szły na budowany już drugi rok przez gen. Jerzego Ziętka, przewodniczącego Komitetu Budowy Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku w budowie największego w Europie nowego parku. Górnicze hałdy między Katowicami, Chorzowem i Siemianowicami Śląskimi zamieniano na 60 hektarowy park w stylu socrealistycznym, z kosztownymi zdobieniami i rzeźbami ogrodowymi. Jak donosiły gazety, był tam już zalążek ZOO organizowany według profesora Żabińskiego, gdzie były już 3 sarny, 3 dziki w tym odyniec Maks, 2 lamy z ZOO z Poznania, bizon z Łodzi, konik szetlandzki i dwie kózki karłatki. Czekało się na przybycie muflonów. Krystyna z Rudkiem jednak nie pojechali tam jeszcze, zadowalając się Parkiem Kościuszki, którym Andrzej był zachwycony.
W Katowicach działo się niewiele, na przedwojennym lodowisku Torkat, zamienionym latem na scenę dla występów zjechał zespołu pieśni i tańca Armii Czechosłowackiej, ale Krystynę to nie interesowało jak i hucznie ogłaszane z okazji Dnia Dziecka imprezy w 9 punktach Parku Kościuszki, w hucie Baildon, ogrodach kopalni Eminencja, kopalni Kleofas na Wołowcu i na lotnisku w Piotrowicach festyny, loterie, orkiestry dęte. Krystyna bała się masowych imprez i festynów, bała się, że dzieciom może się tam coś stać.
Krystyna złakniona czegokolwiek innego, niż to, co ją otaczało, a Rudek na te trzy godziny wieczorne był w stanie przypilnować położone już do spania dzieci, wymykała się wieczorami z Henią.
Henia była bardzo ładną, ciepłą blondynką w początkowej ciąży i nie miała tyle na głowie, co Krystyna, toteż na każdą propozycję wypadów w miasto chętnie szła.
W Katowicach były tylko cztery kina rozsiane po całym mieście: Rialto, Zorza, Światowid, Młoda Gwardia i Apollo aż na Gliwickiej. A ponieważ tylko tam, na Polskiej Kronice Filmowej można było dowiedzieć się, co się w Polsce dzieje i jak Polska wygląda, kina były oblegane, a najbardziej ten pożądany seans o ósmej piętnaście, kiedy Krystyna mogła zostawić dzieci z Rudkiem.
Centralny Zarząd Kin wprowadził w marcu 1952 roku karty abonamentowe, za które można było 4 razy w miesiącu bez kolejki pójść do kina, kosztowały 9 zł. Krystyna z Henią zdecydowały się taką kartę kupić do najbliższego ich domu kina Rialto, do którego szybkim krokiem pokonując błoto, szło się nie dłużej niż 20 minut. Tym sposobem zobaczyły mnóstwo filmów radzieckich, które okazały się o wiele lepsze od kręconych w tym stylu filmów wojennych i produkcyjniaków polskich. Polskie filmy komediowe z Danutą Szaflarską i Jerzym Duszyńskim Krystyna zobaczyła jeszcze w Przemyślu, ale tam miała w kinie znajomości i bilet na nią czekał. Tu nie mogła wybrzydzać, samo wyjście z domu napełniło ją już szczęściem.
Polska Kronika Filmowa pokazała im makietę Pałacu Kultury, którą niesiono na pochodzie pierwszomajowym i Prezydenta Bieruta na tle odbudowanej Warszawskiej starówki, oraz wielki entuzjazm i miłość w czasie obchodów jego 60 urodzin. Budowa Pałacu Kultury ruszyła w kwietniu, ale wcześniej już zjeżdżali radzieccy robotnicy do specjalnie dla nich wybudowanego osiedla na Jelonkach. Dar robotników radzieckich był drobiazgowo ilustrowany przywiezionymi maszynami i wagonami z ZSRR, pełnymi prefabrykatów, przewodów kanalizacyjnych z Kraju Rad, skąd właśnie przyjechali do Warszawy, radzieccy przodownicy pracy, którzy wykonywali tam 200% normy.
Wszystko to przestraszyło, a równocześnie uspokajało Krystynę, a zapewnienia, że jest coraz lepiej mimo nękającej Polskę stonki ziemniaczanej wyrzucanej samolotami nad polskimi polami, podlane było agresywną, radosną muzyką. Ale zaraz po przyjściu, audycje Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa z Monachium, które słuchał właśnie Rudek, rozwiały to uspokojenie. Donosiły o nieustannych procesach, karach śmierci, torturach w ubeckich katowniach, prowokacjach w kościele i wojsku.
Nie lepiej działo się w listach matki z Przemyśla, która przepisywała i słała jej dowcipy polityczne Ginalskiej. Donosiła, że jej brat Leszek był i opowiadał o możliwości zajęcia Ziem Zachodnich, czyli Wrocławia przez Niemców, a Przemyśla przez Ukraińców i włączenia go do republiki radzieckiej.
Krystyna jednak nie dała się panice i szykowała nazajutrz na wyjście do teatru z Henią.
Gmach Teatru Wyspiańskiego był neoklasyczną, dostojną budowlą powstałą u progu XX wieku i nikt nie odważył się go tknąć w żadnej wojnie, a teraz na brzydkim, katowickim rynku był jedyną rzeczą na którą warto było spojrzeć.
Teatr działał prężne już od 1945 roku i nawet zdołał powołać szkołę teatralną i kształcić tam swoich aktorów, ale główny trzon teatralnej załogi stanowili przyjezdni. I tak został zatrudniony młody aktor Gustaw Holoubek, którego natychmiast z Henią dostrzegły i starały się, dzięki informacjom w Dzienniku Zachodnim chodzić na przedstawienia, w których on grał, a grał we wszystkich. Na świeżego absolwenta Krakowskiego Państwowego Studium Dramatycznego Gustawa Holoubka chodziły jak tylko zdobyły bilety. Henia przy kasie blefowała, że jest żoną profesora Sławińskiego i stanowczo domagała się biletu. Spłoszona kasjerka nie miała pojęcia, o którego Sławińskiego chodzi, gdyż było kilku profesorów lwowskich i wileńskich o tym nazwisku, ale determinacja i pewność Heni, a także jej wykwintny ubiór skłaniały na pierwszy rzut oka, by bilety wydać. Zresztą Teatr był drogi i nie miał takiego powodzenia jak kino, niemniej sława Holoubka rosła i kiedy pozwolono mu wyreżyserować spektakl i w nim zagrać, Henia i Krystyna bilety dostały cudem.
Była to sztuka mająca premierę w kwietniu 1952, a autorem jej był Howard Fast nowojorski Żyd, syn emigrantów z Ukrainy należący do amerykańskiej partii komunistycznej krytykujący kapitalizm i po marksistowsku tłumaczący jak należy się z tym uporać. „30 srebrników” wyreżyserował Holoubek na Małej Scenie ze znanym aktorem Adamem Kwiatkowskim. Był to debiut sceniczny powieściopisarza amerykańskiego obnażającego amerykański faszyzm, akcja toczyła się w 1948 w Waszyngtonie już po ludobójczej wojnie w Korei. FBI w postaci agenta Holoubka poluje na jednego ze znajomych Kwiatkowskiego, który ulega Holoubkowi i sypie.
Krystyna wolałaby nie oglądać sztuk politycznych, chodziła z Henią, by się rozerwać i nie myśleć o błocie i sklepach na Koszutce, a tym bardziej doniesieniach Wolnej Europy. Te płynące ze sceny problemy nic a nic ją nie interesowały, ale Holoubek był bardzo przystojnym mężczyzną i właściwie niepotrzebnie się tak tam szastał, a starczyłoby, że był.
Zaliczyły też sztukę Żeromskiego przerobioną na aktualne potrzeby zgodne z duchem Partii. Wystawiono niedokończoną, marginalną sztukę „Grzech” z dopisanym aktem przez Leona Kruczkowskiego, co Krystynie wydało się zabiegiem absurdalnym, ale nie miała wyboru. Chodziły na to, na co dostały bilety.
Dziennik Zachodni, jak doniosła jesienią z trumfem Henia, ogłosił zwycięstwo we współzawodnictwie kin pod względem frekwencji: wygrało ich kino: Rialto. Nieprawdopodobne były te rankingi w czasie, kiedy ustawiały się do kin kolejki, grasowały koniki z biletami po astronomicznych cenach, a gazety wymyślają nawet i w tej zdawałoby się wolnej od współzawodnictwa i bicia rekordów dziedzinie, rozmyślała Krystyna.
Tymczasem w otwieraniu sklepów osiedla Marchlewskiego coś się ruszyło. W listopadzie otworzono na Klary Zetkin sklep mięsno-nabiałowy, jarzynowo owocowy i otwarto restaurację ”Ostrawa” na rogu wejścia do Podkowy. Na przeciwko kościoła otworzono aptekę.
Jednak nie wszystko pod koniec roku się udawało. W dalszym ciągu była woda w piwnicach, okna się w mieszkaniach paczyły i nie domykały, na suficie pojawiały się zacieki z rynien, całe szczęście kaloryfery grzały. Jak donoszono w gazetach, Koszutka ma mieć docelowo 6 tysięcy mieszkańców.
Henia opowiedziała Krystynie, będąc u niej na herbacie, że odkryła Dom Mody, czyli sklep MHD u zbiegu Słowackiego i Rewolucji Październikowej. Można tam kupić męskie ubrania od 234 do 1140 zł, marynarki jedno i dwurzędowe, eleganckie marynarki sportowe i spodnie narciarskie z gabardyny 60-procentowej. Spodnie męskie z mankietami na dole można już kupić za 115 zł, czapki narciarskie granatowe po 25 i po 28 zł czapki importowe, kapelusze już od 14 zł, ciepłe płaszcze od 540 zł, a kurtki zimowe po 355zł. Jest też bielizna. Koszule flanelowe po 67 zł, sportowe po 106 zł i po 120 zł, a na zimę ciepłe bawełniane, szare i beżowe po 32 zł. Podkoszulki flanelowe po 41 zł, a wełniane po 60 zł., swetry po 75 zł, bezrękawniki od 45 zł. Duży wybór skarpetek po 6 zł, stylonowych po 6 zł, a importowanych za 30 zł od pary. Krystyna podziękowała Heni za informację, faktycznie, na Rudku wszystko się już sypało a musiał w pracy jakoś wyglądać, musi tam niedługo pójść ale i tak niewiele już z tych wymienionych ubrań da się dostać.
Pod koniec roku Krystyna poznała już wszystkich w swojej klatce schodowej i była zaprzyjaźniona z rodziną Czechów z przeciwka, gdzie właśnie wprowadzili się bezdzietna Kwieta z Hájkiem. Po drugiej stronie ulicy wyżej w stronę kościoła zamieszkał z żoną i roczną córeczką Mają Józek, którego Rudek znał z czasów gimnazjum wadowickiego i na ulicy wpadli na siebie. Krystyna już wkrótce zaprzyjaźniła się z jego żoną, farmaceutką Zosią i zaczęły w trójkę, wraz z Henią chodzić do teatru.
Na dniach miała przyjechać matka z Przemyśla, czekała na nią z utęsknieniem, gdyż coraz gorzej radziła sobie z dziećmi.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (8)

Rozdział II

Wanda (3)
Rzeczywistość dnia codziennego stawała się coraz dotkliwsza. Po ulicach Przemyśla chodzili pijani w biały dzień mężczyźni, co przed wojną było nie do pomyślenia. Wanda wprawdzie znalazła w pracy biurze tartaku stabilizację i pierwsze w życiu własne pieniądze, a i satysfakcję, i dowartościowanie, gdyż ze względu na jej piękne pismo zastępujące z powodzeniem maszynę do pisania, stała się w krótkim czasie pracownikiem niezastąpionym i lubianym, to jednak patrzyła na to miejsce z odrazą. Lubiła nawet, jak ją wysyłają pociągiem do Rzeszowa, by mogła tam napełnić długopisy dla biura, bo w Przemyślu takiego punktu nie było. Rzeszów zresztą nie wiadomo czemu, brzydkie, przedwojenne marginalne miasto miał wszystko, a Przemyśl nic. Na Krystynę spadło teraz gotowanie obiadu w węglowym piecu, zajmowanie się coraz bardziej absorbującym synkiem i kontaktem z ponurymi nastrojami sklepów i ulicy. W powietrzu wisiała kolejna wojna, nikt nie miał wątpliwości, że zaraz wybuchnie. Ze sklepów znikało natychmiast wszystko, co dawało się przechować na wypadek wojny, a gromadzone zapasy podkreślały jeszcze ten stan nienormalności. Przestały ją cieszyć odnalezione w ogrodzie, a zakopane przed wybuchem wojny srebra i serwis porcelanowy, meble z gabinetu-biura Franciszka wykonane według jego projektu i dane na przechowanie innym ludziom, które teraz zwrócone, stanowiły namiastkę tożsamości. Czerwiec był zimny, temperatury były w nocy minusowe, a Krystyna zaczęła poważnie niepokoić się o przyszłość synka. Na dodatek przy jego porodzie w gliwickim, brudnym szpitalu, kiedy rodziła go 12 godzin, doznała jakiejś nieprzezwyciężalnej traumy i panicznie zaczęła bać się porodu.
I kiedy w ostatnich dniach grudnia spakowana do szpitala walizka czekała w przedpokoju na odpowiedni moment, Krystyna powiedziała, że do szpitala za skarby świata nie pójdzie.
Akcja porodowa zaczęła się w nocy. Wanda z trudem znalazła akuszerkę i kiedy z nią wróciła, Krystynę położono w pokoju z łazienką, który był przedwojenną sypialnią Wandy i Franciszka. Andrzeja, by nic nie słyszał i się nie obudził, umieszczono wcześniej w dawnym gabinecie i zarazem biurze Franka.
Dziecko przyszło na świat o czwartej rano i okazało się dziewczynką. Pierwsza przyszła obejrzeć dziecko sąsiadka z trzeciego piętra, Ginalska. Wzięła na ręce i oceniła, że jest dorodnym i urodziwym niemowlęciem.
Rudka powiadomiono telegramem dopiero nazajutrz, bo przecież to był Nowy Rok i wszystkie urzędy były pozamykane.
Dziecko zapisano w magistracie pod imieniem Ewa, które właśnie stawało się modne, gdyż po wojnie wszystko, co krótkie, nieskomplikowane i oszczędne było w cenie. Na drugie Krystyna wybrała Małą Tereskę z Lisieux, której obrazek zawsze jej ojciec nosił w portfelu. Ponieważ papież Pius XI ogłosił ją błogosławioną w czasie, kiedy Wanda była w ciąży z Krystyną, Mała Tereska opiekowała się jej przyjściem na świat i potem w pociągu, gdy jako niemowlę zakrztusiła się na śmierć, już zieloną Franciszek przykrył obrazkiem wyjętym z portfela. Po chwili dziecko w cudowny sposób odżyło i nikt w rodzinie nie miał wątpliwości, że zawdzięcza to opiece świętej. Pozostawało to wszystko przypieczętować chrztem i zaprosić Rudka, by zobaczył dziecko. Rudek regularnie przesyłał całą niemal pensję mając jeszcze obiecaną podwyżkę za objęcie kierownictwa pracowni projektowej i rozczarowany wprawdzie płcią dziecka – bo w jego rodzinie rodzili się tylko synowie – wszczął ponowne starania o przydział mieszkania w Katowicach. Mając już dwoje dzieci mógł pisać podania bardziej natarczywe i kategoryczne.
Brat Krystyny, Leszek, który został wyznaczony na ojca chrzestnego, ani myślał przyjechać z Wrocławia. Leszek wyleczył już swoją piękną żonę z ostatniego stadium gruźlicy, cieszył się trzyletnim synem Witkiem i kierowniczą pracą we wrocławskim wydziale skarbowym urzędu miejskiego. Ukończone gimnazjum w Chyrowie całkowicie wystarczało do szybkiego awansu i otrzymania mieszkania na Sępolnie. Przyjazd do Przemyśla planował na wakacje, toteż mecenas Janeczek, brat Wandy załatwił u proboszcza Katedry, której był parafianinem, że to on potrzyma wraz z córką, 12 letnią Maryśką, wyznaczoną przez Wandę na matkę chrzestną, malutką Ewę do chrztu.
Wanda nawet ucieszyła się, że syn z Wrocławia nie przyjedzie. Cukru nie było w sklepach już od dawna, jego ceny na czarnym rynku ciągle wzrastały. Wprowadzono kartki w restauracjach i nawet ten sposób praktykowany przed wojną przez Wandę, kiedy przyjeżdżali księża z Chyrowa i Wanda posyłała dziewczynę kuchenną do Adrii po ryby i suflety, odpadał. Brakowało nie tylko podstawowych wiktuałów, ale i środków czystości. Wyprawka przydziałowa z magistratu była niezwykle skromna i Wanda uruchomiła wszystkie przedwojenne znajomości, by zdobyć materiał na biały becik i ubranko do kościoła.
Mecenas Janeczek z żoną i trójką dzieci, z których Maryśka była najstarsza, mieszkał na Placu Katedralnym i zamierzał zaraz po uroczystości przyjść z całą rodziną na obiad do swojej siostry znając jej gościnność.
Rudek przyjechał w przeddzień i cała uroczystość w Katedrze, w której chrzczono równocześnie kilkadziesiąt noworodków zdawała się prognozować rodzinne odrodzenie i nową przyszłość.
Wracali piechotą, Rudek niósł Andrzeja, a mecenas Janeczek Ewę śpiącą w beciku. Rozmawiali o zmianie nazw ulic, o których Wanda dowiedziała się dopiero od nich ze zdumieniem patrząc na napisy na tabliczkach. Tak minęli ulicę Feliksa Dzierżyńskiego, okrążyli plac Karola Świerczewskiego i dotarli do Wieży Zegarowej. Zbliżała się pora obiadu i wszyscy byli głodni, mimo to starali się utrzymać pogodny stan ożywionej rozmowy. Rudek gestykulował nerwowo w trakcie opowiadania o swojej pracy, chcąc przedstawić się w jak najlepszym świetle. Rzeczywiście, jego perspektywy zawodowe rysowały się jak najlepiej – mimo braku przynależności do jakiejkolwiek organizacji przyzakładowej, a do Partii zapisali się już prawie wszyscy jego koledzy ze studiów – liczono się z nim i planowano powierzyć mu nadzór projektu technicznego jednoprzęsłowego stalowego mostu samowyładowczego kopalni Paweł. To wynurzenie jakoś bardzo zirytowało mecenasa Janeczka, w przemyskiej palestrze zajmował coraz gorsze pozycje, darł koty ze wszystkimi Ukraińcami, którzy powoli przejmowali kluczowe stanowiska w mieście, a miał do utrzymania niepracującą żonę, troje dzieci i kochankę. Całe szczęście ich pochód powracający z uroczystości kościelnych wchodził już na ulicę Pierwszego Maja, o tej nazwie Wanda znowu dowiedziała się od czytającego tabliczki Rudka i byli już blisko domu.
Zasiedli do barszczu, który Wanda podała w przedwojennym serwisie z Ćmielowa z kobaltowym szlaczkiem wykończonym złoceniami, w stylu modernistycznym, bo taki właśnie wystrój zaprojektował Franciszek przed wojną do ich nowego mieszkania. Wanda szybko rozstawiła srebrne sztućce i wniosła pęta pieczonej końskiej kiełbasy na stół, a osobno pierogi ruskie, które z Krystyną ulepiły tydzień wcześniej i trzymały w piwnicy. Jednak irytacja Janeczka w dalszym ciągu podsycana była paplaniną Rudka brnącego jak w błoto budów, które w gumofilcach ostatnimi dniami wizytował. Janeczek, spędzający cały wolny czas w Adrii, gdzie kelnerzy tytułowali go panie hrabio i stołując się tam po awanturach z żoną, nie chciał nic wiedzieć o przemyśle węglowym, gdyż takie informacje dochodziły do Przemyśla tylko z irytujących Polskich Kronik Filmowych. Żeby nie wydać się przeciwnikiem ustroju, a jako absolwent prawa uniwersytetu lwowskiego wiedział, gdzie znajduje się granica, której nie może przekroczyć, poprzestał na aluzjach i docinkach do chłopskiego pochodzenia Rudka. Rudek z początku tego nie zauważał, biorąc wszystko za dobrą monetę. Wanda wniosła kryształowe kieliszki i nalała do nich sok zrobiony z własnej wiśni z ogrodu i bimber. Rudek przed wojną ukończył wadowickie gimnazjum z wielki trudem, bo ojciec poznany przez matkę w szpitalu, żołnierz wojsk austrowęgierskich porzucił ją spłodziwszy trójkę dzieci i uciekł do Wiednia. Nie łożył na utrzymanie jego i brata, pozostawiając matkę akuszerkę na pastwę wiejskiego losu. Jego przemierzanie rowerem kilkunastu kilometrów w zimie do szkół i łatanie pękniętych dętek „gumalajzonem” było heroiczne wobec tego, co prezentował ten patentowany leń siedzący przy jednym z nim stole i ośmielał się mu coś zarzucać. Po kilku kieliszkach Rudek jakby zobaczył wszystko ostrzej, wpadł w szał jak zranione zwierzę ku uciesze Wandy, która pokazywała milcząco wzrokiem Krystynie, co ją czeka, jak ośmieli się opuścić ją i zabrać jej wnuki.

Jednak, gdy wyjechali na zawsze, Wanda nie wytrzymała tej pustki. Jedynym pocieszeniem był jej kościół parafialny zwany reformatami gdzie kazania były coraz ostrzejsze i coraz częściej bracia franciszkanie z niego znikali. Dowiedziała się z oburzeniem, że pojawili się jacyś księża patrioci, którzy nie uznają papieża ani Watykanu, co w głowie Wandy nie mogło się pomieścić. Na dodatek aresztowano prymasa Wyszyńskiego, który przecież uznał granicę na Odrze i Nysie i potępił bandy grasujące po lasach próbując wywalczyć przedwojenną Polskę, od dwóch lat tułał się po jakiś klasztorach w zamknięciu, a ci zdrajcy, księża patrioci taki stan popierają, chcą, by ich zwierzchnikiem był tylko Bierut.
Napisała do siostry Leśki i jej męża Emila mieszkających bez ślubu przed wojną w Solcu Kujawskim, a po wojnie Leśka dostała w 1946 roku posadę strasznego kancelisty na stacji w Złotowie i codziennie tam dojeżdżała.
Lesia, starsza siostra Wandy zaraz po maturze wyjechała z rodzinnego Stanisławowa do Bydgoszczy, by podjąć tam pracę w Wydziale Kontroli Dochodów w Biurze Rozrachunków PKP. Zakochał się w Leśce zawiadowca stacji, Emil pochodzący z Tarnowa. Wanda zawsze traktowała narzeczonego swojej siostry lekceważąco, gdyż był tylko kolejarzem.
Emil w okresie narzeczeńskim miał wiele talentów, grał z upodobaniem na skrzypcach, ale mając darmowe bilety kolejowe, jego największą pasją stało się jeżdżenie pociągami za Leśką i śledzenie, gdzie ona przebywa. Leśka uciekając przed Emilem opuściła Bydgoszcz i przeniosła się do pracy w Polskich Kolejach Państwowych do Gdyni, gdzie dostała mieszkanie służbowe, jednak było to daremne. Leśka nie wytrzymała konkurencji przedwojennej kolei, która była dla niej zbyt punktualna i zbyt skuteczna. Emil co do minuty zjawiał się wszędzie, gdzie mogłaby się znaleźć udaremniając szanse na zakochanie się Leśki w kimś innym, czy poznanie przez nią kogoś bardziej odpowiedniego. Sieć inwigilacyjna Emila trwała kilka lat i Leśka zdecydowała się oddać Emilowi swoje dziewictwo, by tym sposobem uwolnić się od tych nieustannych pogoni. Zamieszkali razem w Solcu Kujawskim i Leśka natychmiast zakazała mu gry na skrzypcach. W nocy zawiązała wszystkie zwisające z zegarów ciężarki, bo cogodzinne kuranty nie pozwalały jej spać. Nie zgodziła się na sypianie z Emilem w jednym łóżku. Natomiast uwielbiała jeździć z nim na rowerzze wzdłuż Wisły i gościć na wakacjach swoją siostrę Wandzię z jej dziećmi, Leszkiem i Krysią. Już w sierpniu 1939 pociągiem Leśka uciekła do Stanisławowa, do rodzinnego domu. Emil, nie mogąc zostawić pracy na kolei tak gwałtownie, uciekał przez Warszawę na rowerze. Gdy zaczęło się bombardowanie, zszedł w Warszawie do schronu i kiedy wyszedł, bomba trafiła w rower. Do Stanisławowa przyszedł na piechotę poszukując Leśki. Wanda obwiniała Emila za śmierć ich trzeciej siostry, Maniuśki, którą wraz z całym gronem nauczycielskim rozstrzelali gestapowcy w Czarnym Lesie pod Stanisławowem, a Emil jej nie uchronił wracając w tym dniu sam do domu. Nikt nie wiedział, w jaki sposób Emil miał uchronić Maniuśkę, ale ponieważ był jedyną osobą, który widział Maniuśkę żywą, zarzucano mu, że niczemu nie zapobiegł. Maniuśka jeździła w czasie okupacji do Przemyśla przywożąc im ze Stanisławowa wiktuały i gdyby została w Przemyślu, żyła by.
Emil korzystnie załatwił swoje i Leśki przeniesienie do stacji Żurawica. Bezpłatnie kolej przewiozła im cały dotychczasowy dobytek ocalały z Solca Kujawskiego. Były to dywany, obrazy, meble kuchenne i mnóstwo drobiazgów, czym wypełnili szczelnie sypialnię, łazienkę, salon, służbówkę i kuchnię, w którą wstawili swój kredens i stół. Wanda został odcięta od łazienki, ale nawet zawansowany nikotynizm siostry palącej dwie paczki „sportów” nie umniejszył jej radości z tego, że nie mieszka sama.
Na czas ich zagospodarowywania Wanda wyjechała na Boże Narodzenie do Katowic. Wiozła dla Krysi kupioną od kogoś w pracy amerykańską, szmaragdową suknię balową z jedwabnej tafty, która w pasie miała wszytych kilka tiulowych, sztywnych halek w tym samym kolorze. Od talii zapinany na zamek błyskawiczny wycięty w szpic staniczek był bardzo wydekoltowany, a długie, sięgające za łokcie rękawiczki z obciętymi końcami palców jakby równoważyły odważną nagość ramion. Do tego dołączona była opaska tiulowa na głowę z maleńkimi tiulowymi różyczkami i aksamitna torebka w kształcie woreczka. Dla Andrzeja wiozła zdobyte książeczki z „Lokomotywą” Tuwima, a Ewie aksamitną, błękitną sukienkę na karczku z białym, jedwabnym kołnierzykiem uszytą przez sąsiadkę z dołu.
Zima była śnieżna i osiedle pokrywała gruba warstwą śniegu. Andrzeja wożono już na sankach, Ewa swobodnie poruszała się na nogach po całym mieszkaniu w wiklinowym okrągłym chodziku. Linoleum i meble Franciszka dali do małego pokoju gdzie Rudek urządził sobie gabinet, i gdzie powieszono część obrazów Franciszka. W większym pokoju, w którym spała Ewa z Krystyną na jednym tapczanie, postawiono dla Andrzeja wojskowe łóżeczko składane na dzień. Wanda w te dni spała na drugim, pożyczonym od sąsiadów łóżku polowym. Nic Wandzie nie przeszkadzały te utrudnienia, została kilka tygodni pomagając Krystynie w prowadzeniu gospodarstwa wykorzystując cały swój urlop.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (7)

Rozdział II

Rudek (3)

Świat się zmieniał na oczach Rudka wcale nie na lepsze, jak można by sądzić z porozklejanych plakatów na mijanych słupach ogłoszeniowych w kształcie walca.
Była wiosna i Rudek ponowił próbę pogodzenia się z Krystyną i poszedł Zwycięstwa na dworzec na pociąg do Przemyśla. Pamiętał, jak jako mały chłopiec z bratem Marianem wiązali w pęczki szypułki czereśni i z koszem wyczekiwali pociągów na stacji Trzebinia, by jak się tylko zatrzymywały, zachwalać je podróżnym w oknach wagonów trzymających banknoty. Nie było wtedy łatwo i nie było teraz. Na dodatek zaraz po weselu Mariana z Ludką, siostra matki, która jeszcze przed wojną z mężem wyemigrowała do USA i zamieszkali na ubogich przedmieściach Cleveland stanu Ohio, namawiała ich też do emigracji z owdowiałą matką. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, Rudek nie był aż tak przywiązany do brata, by nie mógł bez niego istnieć, przeciwnie. Marian, młodszy i niezależny, sprawiał mu tylko kłopot ciągłymi wyskokami, które musiał tuszować i bronić go. Podobnie było teraz, kiedy spotykali się częściej, z racji jego pracy w Świętochłowicach i kontaktach z Hutą Królewską w Chorzowie Batorym, gdzie Marian pracował jako urzędnik i bardzo dobrze się mu powodziło, choć nie wiadomo jakim sposobem. Kiedy Rudek zwierzył się Marianowi, że ktoś w jego pracy poszukuje kontaktu za granicą, by kupić nieosiągalne lekarstwo, Marian zobowiązał się napisać do krewnych żony i bardzo szybko przesyłkę z lekiem dostał. Kiedy zbadano podejrzane ampułki w laboratorium, okazało się że to zwykły proszek i Rudek, zwróciwszy pieniądze, nie wiedział gdzie się podziać ze wstydu. Tak, że emigracja Mariana i pozbycie się go raz na zawsze byłoby na wskroś wskazane. Ale z Polski wyjechać było coraz trudniej.
Nie lepiej działo się z podaniem o mieszkanie na Koszutce, które podobno złożył za późno i mieszkania zostały rozdane. Tymczasem w nowej audycji radiowej z charakterystycznym „tu mówi Wolna Europa” Rudek dowiadywał się o postępującej sowietyzacji wszystkich dziedzin życia Polski Ludowej, co jeszcze, oprócz obowiązkowych spędów na państwowe święta, nie było tak widoczne, gdyż nie uczestniczył w żadnych zebraniach i egzekutywach. Nie chodził do kina, nie dowiadywał się też niczego od kolegów z pracy, bo wszyscy wiedzieli, że są podsłuchiwani i śledzeni, a donosicielem mógł być każdy.
Dlatego zmęczony po powrocie z pracy nocami włączał radio i słuchał opozycyjnej radiostacji o Niemczech dzisiaj, o Niemcach u których niedawno spędził okupację.
Niemcy, o których prasa oficjalna nie pisała inaczej, jak o hitlerowcach, którzy nie uznają granicy na Odrze i Nysie i którzy w każdym momencie Ziemie Odzyskane przez Armię Radziecką mogą nam zabrać, w Wolnej Europie mieszczącej się w Monachium, mówiono inaczej. Tam w mieście stały dźwigi i betoniarki, odbudowywano błyskawicznie z gruzów zniszczone miasto, a sklepy uginały się od wszelkich dóbr. Również kioski były pełne gazet różnorakich opcji politycznych, a niemiecka pracowitość brała górę w szybkiej odbudowie nad politycznymi miazmatami. Wolna Europa nie taiła, że są to ci sami Niemcy, którzy hajlowali Hitlerowi. Jednak, jak przyznawał ciepły głos płynący z radia, w Niemczech podzielonych na dwie strefy; anglo-amerykańską i sowiecką, próbuje się jakiejś nowej drogi, choć wszyscy woleliby, by nie było żadnej strefy. Jednak bez względu na zamieszkanie, raczej ciążą ku Zachodowi, mimo, że, jak głosi polska propaganda, we Wschodnich Niemczech, czyli w NRD nie ma żadnego byłego hitlerowca i mieszkają sami komuniści.

O tym, że za ostatnim pobytem w Przemyślu wymuszonym stosunkiem płciowym zapłodnił Krystynę w Niedzielę Wielkanocną, Rudek dowiedział się bardzo późno. Wróciwszy z Przemyśla był pewien, że ich związek zakończył się raz na zawsze i nie mógł sobie z tym poradzić szczególnie, że nie mógł od tych myśli uciec. Wtedy, kiedy w Świętochłowicach Biuro Projektów przechodziło kolejne metamorfozy i przekształcenia, bo okazało się, że niekończące się konferencje i tak nie przyspieszą zbyt kosztownych inwestycji, do których szybkiego sfinalizowania dyrekcja zobowiązała się pod naciskiem resortu górnictwa. Jedyną skuteczną i niezawodną metodą okazywały się przetasowywania stanowisk, dyrektorów, przenoszenie działów i pracowni tak, by ciągłość zamierzeń i niedowład działań były ukryte.
W lipcu Rudka wraz z całym działem budowy mostów przeniesiono do Katowic na Koszutkę do świeżo oddanego do użytku biurowca giganta w stylu konstruktywizmu. Był specjalnie wybudowany dla rozsianego po Górnym Śląsku Biura Studiów i Przemysłu Węglowego, miał scalić wszystkie pracownie w 400 pomieszczeniach dowolnie kształtowanych dzięki wewnętrznym kolumnom. Miał sześć kondygnacji, jedna z nich była podziemna, parking na placu przed budynkiem na 130 aut i docelowo miał pomieścić 3000 pracowników.
I właśnie wtedy powiadomiono go z Przemyśla o ciąży Krystyny.
Rudek z satysfakcją pomyślał o drugim synu i natychmiast zgłosił ten fakt pisemnie, co przyspieszyło przydział mieszkania. Miał z biurowca blisko. W cały czas budowanej dzielnicy Koszutka były dwu i trzypiętrowe, solidne domy z cegły, z mieszkaniami dwu i trzypokojowymi, z obszerną kuchnią na planie kwadratu i dużymi piwnicami. Władze miasta, być może biorąc pod uwagę nastroje przyszłych mieszkańców postanowiły, że Osiedlu będzie patronować szlachetna, dziewiętnastowieczna polska marksistowska partia polityczna i osiedlowe ulice nazwano od nazwisk członków SDKPiL, działaczy rewolucyjnych i ich żon. Architektura socrealistyczna jako akcent nowych czasów nie kojarzona była z ZSRR, bo patronami ulic byli głównie Niemcy. Planowano tu dać większość mieszkań wysiedlonym Polakom z Kresów Wschodnich, zza przesuniętej przez Stalina granicy i tym, powracającym z zesłania z głębi ZSRR.
Kiedy Rudek otrzymał klucze do dwupokojowego mieszkania na trzecim piętrze o powierzchni 48 metrów kwadratowych, były to i tak latyfundia w porównaniu z tym, co miał na Trynku w Gliwicach. Dzięki balkonowi mieszkanie wydawało się większe, niż było w rzeczywistości. Mimo, że domy od podwórza i po przeciwnej stronie Liebknechta rozpoczęto dopiero budować, już trzy domy w jego szeregu były szczelnie zasiedlone i zdawało się, że tylko jego mieszkanie, mieszkanie Rudka, pozostawiono puste w oczekiwaniu na jego rodzinę.
Błoto na ogromnej budowie nie pozwalało podjechać pod dom samochodom osobowym. Rudek załatwił na budowie mostu Kopalni „Paweł”, którą właśnie nadzorował, dając kierowcy ogromnej radzieckiej ciężarówki duże pieniądze, by w ramach tzw. fuchy zabrał jego rzeczy z Trynku. Pospiesznie wrzucał niezupełnie spakowane rzeczy po Franciszku na plandekę samochodu, by to wszystko w piwnicy umieścić wraz z resztką węgla, jaki pozostał ze starego mieszkania. Osiedle nie miało jeszcze podłączonego gazu i mieszkania wyposażono tymczasowo w węglowe kuchenki.
Niestety, jego biuro wchodziło w gorący okres wdrażania projektów w życie, ciągłe telefony weryfikujące nieścisłości projektowe powodowały, że Rudek nie miał ani chwili czasu.
Tymczasem w prostokącie otoczonym czterema jeszcze nie otynkowanymi domami życie kipiało. Zrobiono z piasku pozostałego z budowy piaskownicę, skąd dochodził wschodni zaśpiew bawiących się dzieci. Kobiety nędznie ubrane z wiejska, w chustkach na głowie, rozwieszały pranie na sznurkach między prowizorycznymi, wbitymi w ziemię nieuprzątniętego gruzu deskami szalunkowymi. Rodzina zajmująca jedno z trzech mieszkań na parterze jego klatki schodowej była wyjątkowo duża, składała się z małżeństwa, trójki dorastających dzieci i starych, ubranych po wiejsku rodziców. Ponieważ Rudek starał się być dla wszystkich grzeczny, nie zorientował się w porę, że swatają go z ich córką Lusią, której wprawdzie niczego nie brakowało, ale jego związek z Krystyną nie wygasł. Krystyna listownie zdecydowała się jednak kontynuować z nim związek.
Rudek dostał dwa tygodnie zaległego urlopu i zobaczył swoje świeżo narodzone dziecko w styczniu 1952. Był rozczarowany płcią dziecka, poczekali jeszcze na ceremonię chrztu zorganizowaną przez Wandę w katedrze przemyskiej. Obiecane z Przemyśla meble postanowił nadać na bagaż pociągiem. Było tego dużo, cały przedwojenny gabinet teścia wraz kolekcją obrazów, które malował podczas studiów i potem realizując się w ogromnych formatach, jakby na złość rodzinie, która nie dopuściła, by mógł studiować malarstwo, czyli zdobyć zawód ryzykowny i nie przynoszący pieniędzy.
Rzeczy zniesione z domu teściowej furmanką zwiózł na przemyski dworzec. Było to niemal całe urządzenie biura Franciszka składające się z linoleum o wielkości 4×4 m, 4 krzeseł z białego metalu obitych materiałem, dużego biurka, małego biurka wąskiego, tapczanu wraz z biurkiem i siatką, szafy trzyczęściowej na akta i ubrania i trzyczęściowej biblioteki. Meble były z orzecha, fornirowane, wykończone wewnątrz jasno szarą bejcą i posiadały niklowane uchwyty w modernistycznym stylu zaprojektowane przez Franciszka, a całość wykonana tuż przed wybuchem wojny. Oprócz tego lampa biurowa z białego metalu, waga apteczna, odkurzacz elektryczny z wężem i dwoma szczotkami, patefon elektryczny, 16 obrazów olejnych i akwarelowych w różnych wielkościach, 3 obrazy kwadratowe olejne, 1 obraz elipsa, 10 firanek do okien w tym 1 firanka duża siatkowa, 2 firanki z różowej, jasnej siatki, rulon czarnego płótna introligatorskiego, 500 arkuszy białego papieru, 500 arkuszy druków kosztorysowych, 2 wycieraczki kokosowe i walizkowa maszyna do pisania.
Kiedy Rudek dopełniał skomplikowane procedury przewozowe w okienku dworcowym, Krystyna pakowała się przy wtórze ustawicznego płaczu Wandy, powtarzającej w kółko: zabierają mi dzieci, zabierają mi dzieci..!
Wszystkie wiktuały, jakie zdołały tutaj zgromadzić: kasze, mąkę, przetwory z owoców ogrodu i kupionych od sprzedających im chłopów spod przemyskich wsi Krystyna pakowała w tekturowe walizy. Wanda pilnowała, by Andrzej zabrał swoje zabawki i książeczki, w których już rozpoznawał litery. Krystyna pakowała na tak długą podróż wałówkę, gotowała jaja na twardo, zawijała pomidory w gazetę, smarowała chleb masłem i przekładała końską kiełbasą, napełniała termosy herbatą. Kiedy Rudek przyjechał po nich warszawą z dworca, byli już gotowi. Wanda wsiadła do taksówki, by z nimi podjechać na dworzec i pomóc im wejść do wagonu. Pociąg był podstawiany, stał już od godziny na peronie i był zupełnie pusty. Zajęli przedział przy oknie. Andrzej po raz pierwszy jechał pociągiem i był zachwycony. Wanda we łzach czekała na peronie, aż pociąg ruszył. Rudek był bardzo szarmancki wobec teściowej. Obiecała, że wkrótce do nich przyjedzie.
Pociąg na kolejnych stacjach zabierał podróżnych, tak, że w Krakowie był już taki ścisk, że bagaże i małe dzieci wciskano przez okna. Dzieci Krystyny zasnęły, było ciemno i trzeba było Andrzeja w Katowicach budzić. Ponieważ na korytarzu panował ścisk, Rudek przedostał się wcześniej do wyjścia i Krystyna podała mu walizy, torby, koszyki, Andrzeja i śpiącą Ewę przez okno. Z trudem się wydostała. Rudek pobiegł po taksówkę, na którą musiał długo czekać.
Taksówka nie mogła wjechać na osiedle, stanęła daleko i Rudek obrócił kilkanaście razy, by wnieść wszystko do mieszkania, podczas gdy Krystyna z dziećmi siedziała na walizce na pustej ulicy. Było już po północy, z niedalekich torów dobiegał nostalgiczny sygnał jadącego pociągu. Osiedle było zupełnie ciemne, nawet w oknach nie świeciły się światła.
Kiedy rano Ewa otworzyła oczy, uderzyła ją biel łazienki. Ściany i sufit były zaledwie pobiałkowane, ale wielka płaszczyzna wanny i stojąca obok muszla klozetowa zlewały się w permanentną biel. Niesiona na rękach zdawała się być zafascynowana tą bielą analizując każdy napotkany wzrokiem szczegół. Krystyna zaniosła ją do okna, gdzie widok z trzeciego piętra ją zachwycił. Przymrozek oszronił błoto i biel rozpościerała się na całe osiedle, scalała je i dominowała.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (6)

Rozdział I

Wanda(2)

Pracowała w tartaku, chodziła tam piechotą, mimo, że to spory kawałek drogi, by dotrzeć na Generała Iwaszkiewicza gdzie niedawno było getto. Już od roku wszystkie tartaki w całym kraju upaństwowiono i teraz ich tartak należał do Rejonu Przemysłu Leśnego w Przemyślu.
Wanda doskonale pamiętała jego właściciela, Michała Bystrzyckiego, wiceburmistrza Przemyśla i właściciela fabryk, od którego przedsiębiorstwo Franka brało deski na budowę i był on ich jedynym dostawcą, a Wanda wtedy na swojej maszynie do pisania te zlecenia wypisywała. Bystrzycki rozbudował dawny tartak parowy powstały jeszcze w koszarach Twierdzy Przemyśl, pobudował nowe budynki i hale, wprowadził maszyny.
W czasie okupacji Bystrzycki ukrywał się na wsi, a po wojnie skutkiem nacjonalizacji wszystkie świetnie prosperujące przedsiębiorstwa Bystrzyckiego zamieniono na Państwowe Gospodarstwo Rolne. Tartak również utracił.
Teraz miał 86 lat, emerytura mu nie przysługiwała. Pracował w swoim tartaku na poślednim stanowisku kierownika parkieciarni, miał rodzinę zesłaną do Kazachstanu, z którego wróciły osierocone wnuczki na jego utrzymanie. Wanda z trudem znosiła widok tego starego, schorowanego człowieka.
Teraz tartak mieścił się na czterech hektarach z halą traków, fryzarnią oraz składem drewna.
Produkowano głównie tarcicę bukową i dębową oraz fryzy. Wanda, najęta do pisania listów swoim pięknym pismem z całym niedoborem biurowych materiałów niczym się nie przejmowała i podobnie jak Franek w Gliwicach, nie uczestniczyła w żadnym życiu politycznym tartaku. Nie chodziła na zebrania, na żadne obowiązkowe spędy pierwszomajowe, czy 22-lipcowe, wymawiając się chorym sercem i często pokazując pisemne diagnozy zaprzyjaźnionego lekarza przedwojennego, który opiekował się teraz też Andrzejkiem. Korzystała jak tylko się dało ze zwolnień lekarskich, mimo, że właśnie na radziecki sposób dekretem sejmowym wydano wojnę propagandową tym, którzy się od pracy migają. Bumelant zagrażał planowi sześcioletniemu, i karano takich z całą surowością. Ale Wanda się nie przejmowała.
Właśnie przeczytała w „Przekroju”, że dwa lata młodsza od niej Ordonka zmarła w Bejrucie. A Wanda przecież mając 50 lat w dalszym ciągu żyła i miała wnuczka, miała Andrzeja.
Wanda przemierzała piechotą odcinek między Pierackiego, a Generała Iwaszkiewicza w pół godziny, przybrawszy po okupacyjnej nędzy już na wadze, zawsze elegancko ubrana, jakby wybierała się na Franciszkańską, która teraz nazywała się Stalingradzka. Wszyscy robotnicy na placu pamiętający ją jeszcze przedwojenną pracującą u boku męża Franciszka kłaniali się nisko i wkraczając do swojego obskurnego kantorku poczuwała się lepiej niż sam kierownik. Wokół szalał świat w okrzykach, przekleństwach, dźwiękach maszyn, pomstowaniach, że nie wykonali planu, ale Wanda miała spokój. Nawiązała szybko przyjaźń z nielicznymi pracującymi głównie w księgowości kobietami, wymieniła z nimi informacje co do pozyskania bucików dla Andrzejka i nowych kontaktów z babami wiejskimi, co musiało być ściśle tajne.
Nie wstępowała już po drodze do bonifratrów, tylko mijając kościół, robiła znak krzyża, bo chciała jak najszybciej wrócić do Krysi. Rozmyślała też o tym czego dowiedziała się z wczorajszej audycji ze wspaniałej, nowej stacji radiowej „Wolna Europa”, która z Nowego Jorku, poprzez nadajnik umieszczony we Frankfurcie nad Menem biegła jak gdyby nigdy nic do jej przedwojennego radia. Słuchanie radia, w przeciwieństwie do okupacji, nie było oficjalnie zabronione, niemniej nikt na wszelki wypadek się do tego nie przyznawał. Nie mówiła też o tym w pracy. Wanda właśnie wczoraj dowiedziała się, że Aleksy, Patriarcha Moskiewski i całej Rusi zwrócił się listem czołobitnie na urodziny Stalina i hołd oddało mu podpisem 5 metropolitów, 21 arcybiskupów i 47 biskupów.
Nie inaczej jest w Polsce, myślała Wanda. Bierut był ministrantem, ma ślub kościelny z żoną i uczestniczył w procesji Bożego Ciała w Warszawie. To Wandę podtrzymało na duchu, chociaż wieści z Wolnej Europy były przerażające. Mówiono cały czas o wyrokach śmierci na żołnierzach AK, o procesach i torturach stosowanych przez UB podlegający Bierutowi, który te wyroki podpisuje. W październiku przed Rejonowym Sądem Wojskowym w Warszawie odbył się proces, gdzie zapadło siedem wyroków śmierci!
Kim jest właściwie Bierut? W „Przekroju” pisano o nim dobrze, podkreślano, że jego chłopska rodzina była religijna. Pokazywano na niewyraźnych zdjęciach Bieruta pochylonego nad makietą odbudowywanej Warszawy jako Wielkiego Budowniczego, a nie jakiegoś sadystycznego potwora, a Wanda ufała „Przekrojowi”, jedynej gazecie, której ufała.
Tymczasem wszędzie trąbiono, szczególnie w podsuwanych przez kierownika ich działu „Nowinach Rzeszowskich”, że Caritas jest w Polsce skompromitowany, oskarżany o wielkie kradzieże i sprzeniewierzenia.
Wanda domyślała się, że są to jakieś pierwsze zwiastuny ataku na Kościół, bo przecież w głowie się nie mieści, by Kościół okradał biednych.
Wanda poczuwała się do obowiązku dostarczać Krystynie jedzenie najwyższej jakości. Kartki na mięso i tłuszcze, a przecież nie będzie kupowała smalcu, obowiązywały tak samo, jak podczas wojny, niemniej wolała, by przynosiła baba ze wsi cielęcinę i drób. Królików ani gołębi nie potrafiła przełknąć, więc ich nie zamawiała, a tym też obficie handlowano.
Wymianę pieniędzy pod koniec października Wanda powitała nie tak panicznie jak inni, gdyż nie miała oszczędności, wszystko szło na Andrzejka, a to co miała na PKO, mogła wyjąć dzięki Dzidce, córce jej najlepszej przyjaciółki przedwojennej, która teraz, po śmierci matki pracowała w Banku. Dzidka spowodowała, że nie musiała stać w kilometrowych kolejkach, które gromadziły się na Mickiewicza i były widoczne, kiedy Wanda szła i wracała z pracy.
Brakowało dosłownie wszystkiego, w pracy doradzano jej, by myła zęby kredą z dodatkiem kilku kropel mięty. Niestety, szyła bardzo nieporadnie, koleżanki w pracy namawiały ją do kupowania „Przyjaciółki”, gdzie jest w odcinkach kurs kroju i szycia, ale wolała mieć swoją krawczynię na Słowackiego, która potrafiła cuda wygospodarować z przedwojennych szaf Wandy, o dziwo, ich nie ruszono, może ze względu na ich duży rozmiar. Nie zabrali ich ani hitlerowscy, a ni sowieccy urzędnicy. Nieśmiertelne futro, które Franuś kupił jej za ogromne pieniądze przetrwało wszystkie lata w Łańcucie i teraz nosiły je na spółkę z Krystyną.
Wanda bardzo dbała o wszystkie ubrania, zaraz po przyjściu z pracy przebierała się, a płaszcze i futro oraz kapelusz po każdym wyjściu przecierała gąbką maczaną w gorącej wodzie.
Alkohol bardzo podrożał, więc radziła sobie zalewając w dużym kamionkowym garnku różnorakie owoce zasypane cukrem i to zalewała samogonem przynoszonym jej potajemnie, gdyż pędzenie samogonu było karane.
Niemniej zapobiegliwość Wandy była często wystawiana na ciężkie próby. Minionego lata nasiliła się psychoza nadciągającej III wojny i nawet cukru nie dawało się normalnie kupić. Wanda musiała uruchamiać całą siatkę przedwojennych znajomych, by nie stać w uciążliwych kolejkach.
Największy problem był z węglem potrzebnym do kuchni jak i pieców ogromnego, wysokiego mieszkania. Węgla nie dawało się kupić, bo jak głosiła fama, wszystko szło do ZSRR.
Przemyśl się bardzo zmienił, żydowskie sklepy, w których zaopatrywała się Wanda przed wojną, zniknęły, przekształcone na sklepy Spółdzielni PSS „Społem”, które praktyczne stały się państwowe, a różne małe sklepiki właściciele zaraz zamykali z powodu dużych podatków. Na targowiskach prawie nikt nie handlował, bo chłopów obciążono dostawami obowiązkowymi, i wszystkie nadwyżki musieli ukrywać i sprzedawać tajnie. Było też gorzej z piekarniami, które też się powoli zamykały. Chleb był drogi, bochenek dwukilogramowy kosztował 6 zł i taki, przechowywany jesienią i zimą w skrytce pod oknem miały na tydzień.
Były też kłopoty z rajtuzami dla Andrzejka, bo te na przydział dla niemowlęcia, miały tak grube szwy, że bały się je wkładać, by nie uwierały.
Wszystkiego się zresztą bały. Brudnych barów i restauracji, zatłoczonych sklepów gdzie na wadze ekspedientki oszukiwały, ulic po których chodzili pijacy i zewsząd patrzyły upiorne portrety Stalina. Jako właścicielce kamienicy, pod karą pieniężną przysyłano listem poleconym różne nakazy. Miała obowiązek odśnieżania i zakładania flagi w dni państwowe. W styczniu dowiedziała się, że nie musi jej już wywieszać na 3 Maja, gdyż to święto zostało zniesione, natomiast odwrotnie, za wywieszenie flagi w tym dniu groziła teraz kara.
Strach był odczuwalny wszędzie. Ludzie ściszali głos, milkli. Można było zdradzić się, że ma się inne poglądy niż obowiązujące dosłownie wszystkim: gestem, miną, ubiorem. Tymczasem, kiedy Wanda zostawała z Andrzejkiem, a Krysia wymknąwszy się do kina z koleżanką, wracając opowiadała, że świat jest zupełnie inny. Ten zupełnie inny świat zobaczyła w „Polskiej Kronice Filmowej”! Piękny, radosny, otwarty.
Odbudowana trasa W-Z, dzielnice robotnicze, Nowy Świat, Mariensztat i Bierut w kanadyjce. Co to jest kanadyjka? – dopytywała się Wanda. Tak, Bierut jest zawsze porządnie ubrany, ale nigdy we fraku. I podobno całuje kobiety w rękę.

Mimo że Rudek nie przyjechał na święta Bożego Narodzenia, tłumacząc się listownie zmianą pracy i pilnymi w niej zadaniami, które musi zabierać do domu do rozwiązania, spędzały je z Krystyną radośnie, bo przyszli wszyscy krewni i braku Rudka nikt nie odczuł i nikt o niego nie zapytał. Wanda chciałaby, by taki stan, stan niesprecyzowanej sytuacji małżeńskiej jej córki trwał w nieskończoność.
W tartaku przybywało portretów Stalina, wszystkim pracownikom pilnie się przypatrywano, szczególnie takim kamienicznikom jak Wanda, ale ona była szczęśliwa. Miała przecież ślicznego wnuczka, Andrzejka.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (5)

Rozdział I

Tomasz
Nikt nie wiedział, kim jest towarzysz Tomasz i podobno nie znali go, nie pamiętali i nigdy nie poznali wcześniej towarzysze partyjni. Ci, którzy go dobrze znali, jak Janek Krasicki czy Marceli Nowotko, już nie żyli.
W związku z tym mnożyły się legendy, domniemania i niejasności dlatego Partia musiała biografię Bolesława Bieruta opracować, wydrukować i dodrukowywać, gdyż zapotrzebowanie było ogromne.
Autorem opracowania był Józef Kowalczyk, przedwojenny lwowski działacz komunistyczny, który przeszedł szkolenie partyjne w Moskwie i opracował życie Bieruta na wzór biografii Lenina i Stalina, z całą należną mu dramaturgią człowieka pozbawionego wad, z uwypukleniem nieprzeciętnych zalet.
Stalin mianował na prezydenta Bolesława Bieruta w Moskwie, kiedy przeleciał do zgliszcz Warszawy był już prezydentem Polski Ludowej, niemniej, by propagandowo schlebić uczuciom patriotycznym Polaków, ceremonia odbyła się na wzór przedwojenny.
Elekt Bolesław Bierut 5 lutego 1947 roku przejechał ulicami Warszawy z Belwederu do Sejmu w asyście szwoleżerów na koniach i złożył przysięgę wojskową tekstem Roty kończąc: „Tak mi dopomóż Bóg”.
Z książki Kowalczyka można się dowiedzieć o ciężkim losie proletariackiego dziecka zrodzonego z małorolnych chłopów z zaboru rosyjskiego, którzy utraciwszy cały dobytek wskutek powodzi, znaleźli schronienie na skraju Lublina przy ul. Bonifrackiej, ze zmienianą teraz nazwą na Sierocą. Suteryna Bierutów mieściła się w zamożniej kamienicy, a Bierut gnieździł się tam jako najmłodszy z szóstki rodzeństwa i jak tylko podrósł, pomagał biednym rodzicom nosić wodę, a nawet uczył okoliczne dzieci pisania i czytania, gdyż te umiejętność skutkiem niebywałych wrodzonych zdolności, nabył szybko w szkole podstawowej. Jednak przez swoje antyrosyjskie wystąpienia został ze szkoły wyrzucony i rozpoczął samokształcenie.
Nieletni Bierut knował przeciwko caratowi sprowadzając młodocianych rewolucjonistów do sutereny rodziców, potem pracując zarobkowo od 14 roku życia i wynajmując izdebkę, gdzie miał większą swobodę knowań i dyskusji z towarzyszami.
Potrafił pięknie recytować Mickiewicza i nawet pisał sam wiersze, ale nic z tych wczesnych prób poetyckich, jak zastrzega Kowalczyk, się nie zachowało. Spędził 6 lat bez urlopu w drukarni, gdzie z początku wykonywał poślednie prace. Kowalczyk nie wspomina o Hemplu zapewniając, że Bierut wszystko zawdzięcza swoim nieprzeciętnym zdolnościom. Tymczasem tam, do lubelskiej drukarni przynosi do wydrukowania „Kuriera Lubelskiego” jego redaktor, lewicujący filozof, Jan Hempel.
To bardzo ważny człowiek w życiu Bieruta, nie tylko mu pomaga, jest jego mentorem i guru. Kiedy Hempla wyrzucają z gazety, znajduje pracę geometry i zabiera z drukarni Bieruta jako swego pomocnika. Kowalczyk tylko napomyka, że Bierut dzięki pracy geodety poznał ciężki los chłopa.
Podczas I wojny światowej Bierut jedzie do Warszawy, wynajmują z Hemplem wspólne mieszkanie, wieczorami uczy się w handlówce, a Hempla aresztują. Jak pisze Kowalczyk, nie stać było Bieruta na tak drogie miasto, nie mógł się utrzymać i wrócił do Lublina.
Pod wpływem Hempla Bierut wstąpił do Polskiej Partii Socjalistycznej, a po zakończeniu wojny wstąpił do Komunistycznej Partii Polski, sekcji Kominternu na terenie Polski. Hempla tymczasem wypuszczają z więzienia, jest już marksistą. To Hempel wcześniej zainteresował Bieruta spółdzielczością, poparł jego kandydaturę i Bierut został kierownikiem handlowym Lubelskiej Spółdzielni Spożywczej. Jedzie nawet z Hemplem na zjazd spółdzielców do Pragi, ale radykalne poglądy komunizującego Bieruta powodują wydalenie go z pracy, prześladowania policji i częste uwięzienia. W tym okresie poślubił przedszkolankę, Janinę Górzyńską, ma z nią dwoje dzieci, ale ani kobiety, ani dzieci nie powstrzymują go od pracy konspiratorskiej i rewolucyjnej. Jeździ po Polsce, mieszka chwilowo z rodziną w Zagłębiu Dąbrowskim, aresztowany, siedzi w więzieniu w Będzinie, wypuszczony przedostaje się przez Wolne Miasto Gdańsk do Odessy i potem Moskwy. Tam przechodzi partyjną szkołę dla konfidentów, po powrocie znowu zostaje aresztowany w Warszawie, zwolniony, znów jedzie do Moskwy. Stamtąd wysyłany jest przez Komintern do wielu miast Europy, do Wiednia, Pragi, Sofii, znowu do Moskwy, romansuje z działaczką komunistyczną Małgorzatą Fornalską, z którą ma córkę. Działa w Łodzi w strukturach KPP, aresztowany, skazany na 7 lat więzienia co ratuje mu życie: w tym czasie Hempel, który był w wojnie polsko-bolszewickiej po stronie ZSRR, ginie zabity w Moskwie skutkiem Wielkiego Terroru.
Zwolniony dzięki amnestii, po wybuchu II wojny światowej przedostaje się do Kijowa i Moskwy. Całą wojnę spędza w ZSRR, w czasie okupacji niemieckiej pracuje w Mińsku przy przydzielaniu żywności, ale tak naprawdę nikt nie wie, jakie były jego wojenne losy. Posądzany był o kolaborację z Niemcami, lub mógł być podwójnym szpiegiem.
W 1943 roku wraca do Warszawy, gdzie natrafia na Gomułkę, którego nie zna, a którego PPR wybiera na sekretarza generalnego.
W 1944 toku delegacja z Bierutem i Gomułką, jako Związek Patriotów Polskich, jedzie do Moskwy. Na Kremlu zostaje przyjęty przez Stalina. Bierut tajnie pisze donos i pomówienie na Gomułkę.
W czasie powstania warszawskiego Bierut przebywa w Lublinie, gdzie powstaje Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego (PKWN). Potem znowu jedzie do Moskwy. W czasie konferencji jałtańskiej na Krymie wraca do Warszawy.
Zawłaszczenie ziem wschodnich przez Stalina i pozyskanie tzw. Ziem Odzyskanych na zachodniej granicy, którą teraz stanowią rzeki Odra i Nysa, wraz z zupełnie zburzoną stolicą, było wielkim i trudnym wyzwaniem rządu prezydenta Bieruta.
Bierut rezydował w Belwederze, chętnie fotografował się ze złapanymi na okoliczność sesji zdjęciowej sarenkami z otaczających jego siedzibę Łazienek.
Bierut, nazwany w czasie lat konspiracji towarzyszem Tomaszem, pracował dużo. Wraz sekretarką Wandą Górską, jego partnerką życiową (równolegle z oficjalną małżonką) pracował nocami na wzór sowieckich towarzyszy w Moskwie. Przemęczona Wanda Górska musiała, zaczynając pracę o siódmej, zostać i na noc, bo w każdym momencie mógł być potrzebny jakiś dokument.
Problemy się piętrzyły, pieniędzy było mało, Bierut co jakiś czas wzywany do Moskwy musi tłumaczyć się przed rozeźlonym Stalinem z niesprostania normom produkcyjnym. Narastająca bieda i pogarszające się warunki życia, braki w zaopatrzeniu grożące niezadowoleniem mas głuszono pompatyczną propagandą obchodów świąt państwowych. Grasujące bandy próbowano opanować terrorem, aparat bezpieczeństwa pracujący pełną parą specjalizował się w sadystycznym więziennictwie i torturowaniu prawdziwych i domniemanych przeciwników politycznych. Bierut zazwyczaj nie korzystał z przysługującego prezydentowi prawa łaski przy podpisywaniu wyroków śmierci, ale podtrzymywał chętnie wizerunek delikatnego estety, konesera i mecenasa sztuki, który przyjaźni się z naczelnym budowniczym Warszawy Józefem Sigalinem i uczestniczy w konferencjach decydujących o nowym kształcie odbudowywanej stolicy.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (4)

Rozdział I
Rudek (2)

Wszystko, co działo się w resorcie przemysłu węglowego było ścisłą tajemnicą. Nie wolno było wspomnieć, że oddziały Armii Czerwonej demontowały maszyny górnicze i wywoziły do ZSRR, gdyż kopalnie były podporządkowane administracji wojskowej. Władze polskie przejęły kopalnie z narzuconą strukturą organizacji radzieckiej, według której wszystkie decyzje zapadały w centrum zarządzania, czyli w Warszawie. Centralnie zaopatrywano kopalnie w maszyny i urządzenia, centralnie ustalano, ile mają wydobyć węgla, teraz głównego towaru eksportowego.
Już w 1949 został wyodrębniony Centralny Zarząd Przemysłu Węglowego i Rudek zaczął w ciągu kilku kolejnych lat podlegać różnym dyrektorom generalnym, którzy rzucali to tu, to tam młodych inżynierów. Zapewniano im Kartę Górniczą, czapkę górniczą z daszkiem w kolorze płaszcza i stalowoszary płaszcz wełniany z naramiennikami z wyhaftowanymi młotkami górniczymi.
Rudek był z dala od problemów bezpośredniego wydobycia węgla na dole, gdzie pracowników ciągle brakowało. Rosjanie wywieźli wielu górników do kopalń na Uralu, uzupełniani byli przez więźniów, jeńców wojennych, młodzieżą chłopską i kobietami kuszonymi zarobkami. Pracowano w niedzielę i święta. Legenda znienawidzonego Wincentego Pstrowskiego zamieniła się w ponurą groteskę, jednak to w biurach projektów zapadały decyzje, czy modernizacja kopalń jest możliwa dla osiągnięcia sukcesu w sprostaniu wyśrubowanego planu 3-letniego, a potem 6-letniego. Było oczywiste, że zwiększenie liczby młotków i kilofów nie wystarczy, potrzebne były nowoczesne wiertarki, przenośniki, ładowarki, wrębiarki, na co nie było środków, gdyż większość wpływów szła na przemysł zbrojeniowy. Rosła też administracja pożerająca mnożące się organa kontroli, wydziały do każdej części produkcji ze sztabem kierowników.
Rudek zdołał zgromadzić oszczędności z Karty Górniczej wypłacanej co kwartał jako dodatek do pensji. Po wyjeździe Krystyny sprawy mieszkaniowe gmatwały się, a jego pisma do kadr Ministerstwa Górnictwa nie dawały żadnych rozwiązań. Obowiązek przydzielenia mu mieszkania zbyto jakimś nowym mieszkaniem zastępczym na Trynku, gdyż kwaterunek upominał się o mieszkanie służbowe przydzielone wcześniej Krystynie, która zwolniła się nagle z pracy i musieli je oddać. Czekała go jednak przeprowadzka na Trynek, gdyż musiał opróżnić mieszkanie po zmarłym teściu z jego rzeczy. Miał przewieźć całe niemal materialne życie zawodowe teścia.
Były tam prenumerowane przed wojną branżowe miesięczniki z architektury, niezwykle ciężkie i kosztowne albumy zawierające rysunki architektoniczne budowli całego świata, z rzutami, planami, wymiarami, detalami zwieńczeń dachów, ozdób fasad, wystroje wnętrz, próbki materiałów budowlanych i wzory narzędzi. Zarówno budowle sakralne, jak i wszelkie konstrukcje użyteczności publicznej, od kamienic, domków jednorodzinnych, po kapliczki przydrożne, pisuary i fontanny – wszystko to zdawało się fascynować Franciszka. Oprócz oprawionych w grube tomy zaprenumerowanych pism fachowych kupowanych jeszcze w czasie studiów na Politechnice Lwowskiej, Franciszek gromadził wycinki co ciekawszych rozwiązań z pism fachowych całego świata. Dotyczyły one zarówno architektury, jak i zdobień, wzorów tkanin obiciowych, bibelotów na biurko, lamp, popielniczek, uchwytów do szuflad i klamek. Wszystko to posegregowane w teczkach, opisane czarnym tuszem stalówką z okrągłym zakończeniem na 2 milimetry, których zawartość co i rusz wysypywała się Rudkowi w trakcie wiązania ich w paczki sznurkiem na krzyż. Po pokoju fruwały wyzwolone karteczki, śliskie kalki, na których Franciszek starannie notował wszystkie nagłe pomysły architektonicznych rozwiązań i Rudek nie wiedział, gdzie je dołączyć. Piękne teczki wiązane na czerwone tasiemki, oklejone czerwonym papierem z czarnym rysunkiem dachówek nagle rozwiązywały się w czasie ich wysuwania z półek i podłoga pokrywała się niekończącą się lawiną kartek, karteczek i arkuszy. Jednak książki i dokumenty były jedynie częścią pozostawionych po nagłej śmierci narzędzi pracy architekta, do której Franciszek z pewnością marzył powrócić. Szuflady pełne były kolorowych tuszy najlepszych gatunków przedwojennych firm, pudełek stalówek, grafionów, grafitów, wszelkich przyborników z cyrklami, przenośnikami, linijkami wykończonymi kością słoniową, krzywikami, suwakami. Podręczne deski kreślarskie, długie i krótkie przykładnice, kątowniki, kalki w arkuszach i rolkach, zwoje pergaminu i brystolu, kartony w pastelowych i szlachetnych kolorach ciemnych o różnorakiej fakturze i śliskości, były najwyższej jakości. Rudek nigdy nie widział takiego bogactwa, a na studiach o czymś podobnym mógł tylko marzyć. Zresztą, żadne przedsiębiorstwo nie wymagało aż takich przygotowań projektowych i to, co posiadał Franciszek zdawało się zupełnie bezużyteczne i nikomu niepotrzebne. Niemniej Rudek podziwiał zawsze Franciszka, czuł wobec niego niezmienny szacunek porównywalny z bałwochwalstwem, mimo, że już w pracy zajmował kierownicze stanowisko działu o wiele bardziej prestiżowego, niż jakieś biurowe archiwa teścia. Toteż nawet wiedząc, że jego małżeństwo chyli się ku upadkowi, nie zaprzestał uciążliwego wywożenia tramwajem rzeczy po Franciszku na Trynek, rzeczy, które ani dla córki Franciszka, ani dla jego żony nic nie znaczyły.
Wtedy, kiedy w Świętochłowicach biuro projektów przechodziło kolejne metamorfozy, bo okazało się, że niekończące się konferencje i tak nie przyspieszą zbyt kosztownych inwestycji do których szybkiego sfinalizowania dyrekcja zobowiązała się pod naciskiem resortu górnictwa, jedyną skuteczną i niezawodną metodą okazywały się przetasowania stanowisk, dyrektorów, przenoszenie działów i pracowni tak, by ciągłość zamierzeń i niedowład działań były ukryte.
Rudek z racji nie posiadania rodziny, która mogłaby mu przeszkodzić w pracy zawodowej, a zarazem posiadający ją, by spełnić społeczny model poprawnego obywatela państwa, mógł oddawać się bez pamięci inżynierskim pasjom i przynosić prace do domu, by w czasie, kiedy jego koledzy wieczorami młodzieńczo bawili się, on w dalszym ciągu pracował lub uczył się do ostatnich egzaminów. Na desce kreślarskiej teścia, z jego luksusowych kalek i kolorowych tuszów powstawały śmiałe koncepcje innowacyjnych rozwiązań industrialnych, które przedstawiane nazajutrz kierownikom pracowni wprawiały ich w zdumienie i konsternację.
Rudek nie należał do żadnej organizacji przyzakładowej, natomiast był podejrzliwie pracowity i ambitny, co przy czujnym przyglądaniu się jego ekscentryczności, postanowiono wykorzystać, szczególnie, że większość pracowników wbrew nawoływaniom oficjalnej propagandy do współzawodnictwa, nie wykazywała zainteresowania pracą ponad swój dniówkowy obowiązek, powielając jedynie narzucone projekty. A Warszawa domagała się ustawicznych wniosków racjonalizatorskich i wymaganą normę zakładową z powodzeniem wypełniał Rudek. Toteż ta symbioza zaczęła układać się coraz lepiej, Rudek wprawdzie nie awansował, ale przynajmniej stanowił rezerwę jako ktoś, na kim można zawsze żerować, wykazać się pracą i pochwalić się tak zaangażowanym pracownikiem przed wyższą instancją. Rudek nie odmawiał żadnych wyjazdów w teren, nie grymasił, nie narzekał na odległości, na błoto i złą pogodę, był dyspozycyjny, sumienny i gorliwy. Jako nieliczny chodził do pracy nie po to, by zarobić pieniądze, ale też po to, by spełnić się w niej jako inżynier. Wszelka indoktrynacja polityczna na niego nie działała, nie przyjmował do wiadomości, że nadciąga kolejna wojna, że trzeba walczyć o pokój i że cały czas knowania zachodnich imperialistów mogą zagrozić jego stabilizacji w Świętochłowicach. Wszelkie nagabywania ze strony kolegów ze studiów, by się wreszcie zapisał do Partii zbywał tłumaczeniem, że teść by się w grobie przewrócił.
Tymczasem w gazetach codziennych coraz natarczywiej ogłaszano wielkie reklamy zwabiające młodzież do pracy w kopalni, co przypomniało Rudkowi ich biurowe projektowe zaległości, których szybkie uzupełninie miałoby jakoby polepszyć byt tych na dole.
Nie dziwiło też Rudka przy takich ilościach portretów Stalina na każdym kroku, gazety nie można było otworzyć bez wyłaniającej się twarzy generalissimusa, narzucona dorosłym i dzieciom nauka rosyjskiego. Anonsy gazetowe poszukiwały chętnych na nauczycieli języka rosyjskiego, oferowano 6 miesięczny kurs nawet bez ukończenia szkoły średniej, wystarczy znać język i mieć świadectwo moralności potwierdzone przez Starostwo i zobowiązać się do 3 lat pracy w szkole. Dostają bezpłatne utrzymanie, i mieszkanie, stypendium od 4 do 15 tysięcy, pomoce naukowe, zniżki kolejowe 33% i opiekę lekarską. Wagonami przywożono repatriantów ze wschodu, ale czy oni znają rosyjski? – zastanawiał się Rudek. To właśnie ci, którzy przyjeżdżali do Gliwic i Katowic czekali na mieszkania z rodzinami tobołami nierzadko zwierzętami. Rudek dowiedział się, że przenoszą go do Katowic i teraz czytał, że budują w Katowicach nowe osiedle w dzielnicy niezbyt oddalonej od centrum, zupełnie pustej, stoi tam tylko klasztor wybudowany przez księży oblatów przed wojną. Teraz sobie przypomniał, będąc przejazdem w Katowicach dwa lata przed wybuchem wojny co pisały dzienniki o tej dzielnicy. Katowice leżą po obu stronach rzeki Rawy, na południu jest wzgórze z parkiem Kościuszki i ono ciągnie się też na północ aż do Wełnowca, a w środku w dole jest rynek. I to wzgórze od północy nazywali najstarsi mieszkańcy Kaffeebergem, czyli Górą Kawową, tak też nazywały je gazety ogłaszając zbiórkę pieniędzy na mający tam powstać klasztor OO. Oblatów na terenie wykupionym od Zjednoczenia Węglowego przez misjonarzy, których to zakon oddzielił się od bogucickich bonifratrów i postanowił działać samodzielnie.
Wybudowano już wtedy dużo kamienic od placu Wolności, a równoległą do ulicy Zamkowej szeroką na 20 metrów aleję wiodącą do klasztoru miano nazwać Świętogórską. Na wzgórzu powstała osada Koszutka z szybem górniczym i nielicznymi zabudowaniami obok klasztoru. Teraz buduje się tu kolonię domów z wielkim trudem, bo teren jest nieuzbrojony, ze względu na szkody górnicze i biegnące pod ziemią chodniki kopalniane, trudne w realizacji. Dlatego kondygnacje nie mogą przekraczać trzech pięter. Ale i z zaangażowaniem, jak Rudek przeczytał w dzienniku Czteroklatkowiec nr 5, kolonii Koszutka II budowany jest przez załogę, która postanowiła pobić rekord przy budowie stropu system Akermana w 50 godzin. Budowano nawet w zimie w czasie nieustającego śniegu, bez żadnych urządzeń jak dźwigi i koparki, jedynie mając do dyspozycji taczki, którymi wożono zaprawę do cegieł.
I zobowiązanie wykonano. 25 robotników, w tym kobiety (wsypywały żwir do betoniarki zwanej Regulusem), wykonało strop na drugim piętrze w jeden dzień. Pracowano do 22 godziny, po ciemku. Niebywałe!
Rudek siedząc w mieszkaniu na Trynku pośród zwiezionych do opustoszałego mieszkania rzeczy teścia, po lekturze artykułu poczuł się mimo wszystko raźniej. Przynajmniej nie musi pracować fizycznie.
Także jego jedyny, młodszy brat Marian, który też przeniósł się z Małopolski na Górny Śląsk, nie pracował fizycznie.
Marian całe dorosłe życie miał pieniądze, przed wojną jak i po, Rudek nigdy nie wiedział skąd, teraz też je ma. Brat pracował jako urzędnik w Królewskiej Hucie, miał duże mieszkanie w Chorzowie Batorym i właśnie z Ludką żenił się z hucznym weselem w maju. Rudka poproszono, by był świadkiem.
Zabrał więc rzeczy do prania do pralni, wypranie kilograma brudów kosztowało tylko 120 złotych. Po drodze wstąpił do pijalni mleka, gdzie zamówił na śniadanie kwaśne mleko i bułkę z kiełbasą. Kupił od przekupki kilogram jabłek za 156 zł, w kiosku przeczytał wywieszoną reklamę nowego tygodnika „Przyjaźń”. Jak zapewniano, gazeta ma się stać popularnym tygodnikiem w każdym domu. Faktycznie, na tle innych gazet „Przyjaźń” prezentowała się imponująco. Kioskarz dał mu pooglądać. Była drukowana na luksusowym, kredowym papierze, obchody urodzin Stalina barwne, doskonałej jakości.
Rudek był w dobrym nastroju mimo, że niedawna, kwietniowa podróż do Przemyśla nie bardzo mu się udała. Na Wielkanoc zjechał tam z Wrocławia też brat Krystyny, Leszek z Witkiem i żoną Renią, było tłoczno i młode matki były zaabsorbowane swymi dziećmi, a on z Leszkiem nie odnalazł wspólnego języka. Byli zupełnie z innych światów, toteż wkrótce zamilkli. Rudek poszedł rano na pociąg w drugi dzień Wielkanocy, ale za to obładowany wałówką od teściowej, która wyśmienicie gotowała.
Za to na weselu Mariana Rudek czuł się jak u siebie, było wystawne, w restauracji z orkiestrą i z mnóstwem alkoholu i podejrzanych typów, których nigdy na oczy nie widział.
Jesienią Rudek w dalszym ciągu pisał podania o przydział mieszkania dowiedziawszy się, że przy tak oddanej załodze budowniczych Koszutki już na dniach domy będą zasiedlane.
Tymczasem 2 listopada 1950 w czwartek nieopatrznie przed pójściem do pracy Rudek otworzył radio i usłyszał wezwanie, by wszyscy pracownicy wszystkich banków w całej Polsce stawili się do pracy na ósmą. Rudek, który przed wojną nigdy nie miał pieniędzy dojeżdżający w zimie na rowerze do odległego gimnazjum, podczas gdy jego brat miał i nie opuszczał żadnej wiejskiej zabawy i jarmarku w okolicznych wsiach, teraz dowiedział się, że jego wszystkie oszczędności zgromadzone na zagospodarowanie się w nowym mieszkaniu w Katowicach, zabrała wymiana pieniędzy. Teraz za każde sto złotych miał w banku dostać 3 złote w wypadku, jeśli pieniądze były na koncie PKO. Nie miał tam wiele. Reszta była w biurku w szufladzie i te sumy mógł wymienić już po gorszym kursie, dostać tylko złotówkę za każdy 100 złotowy banknot.
Jak doniosła Wolna Europa, operacja miała na celu uderzyć w prywatną inicjatywę i pozbawić ją nadmiernych zarobków, a pozbawiła wszystkich ponad 3 miliardy złotych, czyli 60% oszczędności mieszkańców Polski Ludowej. Te pozyskane przez Państwo pieniądze miały pójść na doinwestowanie górnictwa.
Rudek w tydzień po tym, jak dowiedział się, że jest bankrutem, obronił pracę magisterską i 10 listopada 1950 wręczono mu dyplom Politechniki Śląskiej w Gliwicach w zakresie konstrukcyjno–mostowym, w stopniu inżyniera magistra nauk technicznych.
Postanowił to oblać z kolegami ze studiów w bursie na Lipowej, a do Przemyśla na święta nie jechać.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (3)

Rozdział I
Krystyna (1)

Krystyna nie widziała wchodzących do miasta żołnierzy radzieckich, wielką radość na ulicach Przemyśla z zakończonej wojny przeżyła w głębokiej depresji po poległym na froncie Waldku.
Mogli nareszcie zamieszkać w swoim mieszkaniu na Pierackiego uwolnionym od uciekających Niemców, ale trudno się było w nim cieszyć. Chłód narastającej wprawdzie wiosny wdzierał się w meble zawsze jasnego salonu i Krystyna czuła jeszcze w nim obecność byłych lokatorów. Od kiedy jej matka w Łańcucie znalazła w szafie ukryte przez Leszka karabiny, wpadła w taką panikę, szczególnie, że kochankiem córki gospodarzy, którzy wynajmowali im dom był młody żołnierz niemiecki, gotowa była jak stała wracać do Przemyśla. I tak też wiosną 1943 roku zrobili.
Krystyna natychmiast odwiedziła ocalałe gimnazjalne koleżanki kolegów, którzy spędzili tu okupację radziecką kontynuując naukę w radzieckiej szkole, z której byli zadowoleni. Wszyscy poszli do gmachu byłego męskiego gimnazjum Słowackiego. Za Niemca stało puste, młodzież wraz z profesorami rozpierzchła się po świecie walczyć na różnych frontach. Jak weszli Sowieci stało się koedukacyjne. Uczyli się rosyjskiego, matematyki, geografii, łaciny, francuskiego, polskiego i niemieckiego. Tak, była permanentna propaganda, coraz intensywniejsza, portrety Stalina i Lenina wisiały na kamienicach wzdłuż bulwaru nad Sanem od dachu po piwnice, czerwone transparenty łączyły przeciwległe krańce ulic, a miasto było rozplakatowane. I te wywózki na Sybir. Ale jak weszli znowu Niemcy, rozpętało się piekło. Opowiadali o tragicznych losach tych, którzy zostali tutaj, po radzieckiej stronie, losach Żydów. 1 lipca 1941 wprowadzono dla Żydów obowiązek noszenia opaski z gwiazdą, którą musieli sobie sami uszyć. Potem wszystko oddać, ciepłe ubrania, futra, sprzęty domowe, pianina, wszystko, co mieli cenniejszego w domu. W tym czasie na Grabarzach organizowano getto, które jeszcze się tak nie nazywało, tylko było dzielnicą żydowską i policjantów, którzy nachodzili mieszkania z nakazem poszukania sobie tam mieszkania i opuszczenia zamieszkałego, można było jeszcze przekupić. Zwabiano tam też pod pretekstem pozyskania szczepionki na tyfus.
W listopadzie 1941 bezwzględnie nakazano opuścić mieszkania, zabrać tylko 25 kg rzeczy i poszukać nowego na terenie getta. Z biegiem czasu na tak niewielką powierzchnię żydowskiego miasta zapędzono tylu Żydów, że musieli się tam gnieździć jak sardynki. Na Kamiennym Moście stał posterunek niemieckiej i żydowskiej policji, całość ogrodzona była drutem kolczastym. Za wyjście z getta groziła kara śmierci.
Powoli likwidowano getto przez wywózki do obozów koncentracyjnych, wywożono ciężarówkami i zabijano strzałami w tył głowy na cmentarzu żydowskim, lub w pobliskich lasach, gdzie kazano ofiarom kopać doły. Zabijano w szpitalach, na ulicach. We wrześniu 1943 roku getto przestało istnieć.
Krystyna słuchała tego przerażona, gdyż w Łańcucie mieszkali na terenie posiadłości ordynata Alfreda Potockiego, który udzielał pomocy okolicznej ludności. Wprawdzie nie korzystali ze stołówki prowadzonej przez jego matkę w pomieszczeniach gospodarczych Pałacu, gdzie wydawano darmowe obiady, gdyż ojciec Krystyny całą okupację pracował jako architekt i zarabiał. Projektował dosłownie wszystko, od nagrobków, kiosków, wiat, kapliczek, mebli, po wolno stojące wille. Krystyna nigdy hrabiego nie widziała, jedynie w kościele hrabinę, jego matkę. Nie było tam łatwe życie, szczególnie zimą, kiedy chodziła do chłopów kupić kartofle udając przed posterunkami ciążę i ukrywając je na brzuchu. Ale przynajmniej nie było tej codziennej grozy z przemyskich ulic. Odczuwała ją za to teraz, codziennie wymykając się latem nad San, gdzie czekali już na nią jej szkolni koledzy i koleżanki, które wkrótce potworzyły pary. Cieszyli się tymi chwilami nad rzeką, grali na gitarze, śpiewali, grali w filtr towarzyski, ubierali na głowy wianki z kwiatów. Wkrótce Zosia była z Jankiem, a ona z Waldkiem.
Doczekała jeszcze do 26 czerwca 1945, kiedy z Rzeszowa zjechała komisja egzaminacyjna licząca kilku urzędników i po krótkim egzaminie wystawiła jej świadectwo dojrzałości. Prywatnego Gimnazjum Żeńskiego im. Marii Konopnickiej przy Grodzkiej 4 już nie było, wystawiło więc je dawne Słowackiego, teraz Państwowe Liceum ogólnokształcące.
Ponieważ miała już dwadzieścia jeden lat, postanowiła natychmiast ze świadectwem w ręce jechać w Polskę i opuścić na zawsze Przemyśl, szczególnie, że jej ojciec pogrążał się coraz bardziej w powojennej zgryzocie nasłuchując cały czas to radia Madryt, to Głosu Ameryki i czekając na wybuch kolejnej wojny która udaremniłaby okupację radziecką. Jej paczka z Sanu nie podzielała jej nastrojów, Zosia z Józkiem planowali rychły ślub, a Zosia miała obiecaną posadę w mającej wkrótce otworzyć się bibliotece na Grodzkiej, Józek całą okupację dawał korepetycje z matematyki i dobrze na tym zarabiał. Trzecia para zaproponowała Krystynie wyjazd z nimi do Krakowa do krewnych, którzy mieli ogromne, młodopolskie mieszkanie z pastelami słynnych młodopolskich malarzy na ścianach i secesyjnymi meblami. Jednak Krystyna tam nie znalazła swojego miejsca ani narzeczonego, spędzając czas na bankietach, świętowaniu wolności w małych kawiarenkach wykrojonych z mieszkalnych pokoi, restauracjach wyrosłych jak grzyby po deszczu w nieprawdopodobnych miejscach, na skwerach i w parkach. Drobne przedsięwzięcia nie miały granic, handlowano tu wszystkim i wszyscy się aktywizowali, Krakowski Rynek stał się jednym wielkim bazarem, pełnym bab z wiklinowymi koszami. Po Plantach chodzili jeszcze milicjanci z bronią maszynową, ale żywioł ludzki nie miał już ograniczeń, a depresja Krystynę blokowała. Paradując w przedwojennym futrze i włóczkowej czapce z pomponem, bez żadnych starań jednała sobie licznych adoratorów, na których nie mogła patrzeć. Dostawała z domu pieniądze i nie spieszyła się z usamodzielnieniem. Jej zamożni znajomi pochłonięci rozkręcaniem biznesu w bramie kamienicy gościli Krystynę z przyjemnością, która im pomagała w pracy biurowej. A jak tylko nastała wiosna, pozostawili wszystko rodzicom i krewnym i pojechali do letniskowego domu drewnianego do Lanckorony na wakacje. W Lanckoronie, w miejscu, gdzie Krystyna nigdy wcześniej nie była, nareszcie zaczęła regularnie sypiać i cieszyć się życiem. Domy lanckorońskie były przysadziste, kryte wysokimi dachami z mocno wysuniętymi okapami i dawały jej poczucie bezpieczeństwa. Z przyjemnością szło się lekko pochylonym Rynkiem i wspinało na Górę Zamkową z ruinami zamku. Przystawiało się do niej wielu, będących w Lanckoronie w zazwyczaj ciemnych interesach mężczyzn w prochowcach i kapeluszach, wychodzących z licznych restauracji gdzie buzowało od dancingów, alkoholu i muzyki. Wolała jednak przyrodę, ten dwukondygnacyjny, drewniany dom jej przyjaciół położony już z dala od miasteczka skąd roztaczał się przepiękny widok na malowniczy, podbeskidzki świat, który koił jej smutek.
Wychodzili razem młodzi, rozbawieni, często, tak jak w Przemyślu nad San, tu na okoliczne łąki. Palili ogniska, grali w karty, na gitarze, śpiewali. Wypuszczali się też wieczorami do centrum Lanckorony, która była przed wojną tym samym dla Krakowa, co Kazimierz Dolny dla Warszawy: miejscem wypadów za miasto. Przyjeżdżali tu aktorzy i miejska, krakowska inteligencja.
Podobnie jak w Zakopanem, całą okupację pensjonaty zajmowali Niemcy, teraz ci, którzy mieli po wojnie pieniądze. Koiły Krystynę przydomowe piękne ogrody, lanckorońskie domy na podmurówkach z obszernymi sieniami, ich szerokie bramy, przez które wjeżdżały wozy. Ale list z Przemyśla zadowolonego wprawdzie ojca z tego, że przebywa z prywaciarzami i nie wchodzi w układy z bolszewikami, wzywał Krystynę do powrotu, na co się w końcu zdecydowała. Ojciec dźwigając się z własnego marazmu szukał rozpaczliwie rozwiązania dla swojego życia, gdyż robiło się ze zleceniami architektonicznymi coraz trudniej. Postępująca nacjonalizacja przedsiębiorstw nie dopuszczała prac zleconych bez zatrudnienia w biurze projektowym, a Franek brzydził się wszelkimi przedsiębiorstwami nastawiony audycjami radiowymi do ich bojkotu.
Przeczekali jeszcze w Przemyślu cały 1947 rok powoli pakując się, zabezpieczając rzeczy, przenosząc część ich na strych do kamienicy Iśki na Słowackiego, szukając rodziny, by mieszkanie wynająć.
Krystyna podjęła na okres próbny pracę maszynistki w “Pomonie” opędzając się od adoratorów. W końcu wiosną 1948 roku zdecydowali ostatecznie rozstać się z Przemyślem.
Gliwice okazały się ładnym, poniemieckim miasteczkiem z Rynkiem i piękną zabudową, parkami i zielenią. Praca maszynistki w Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego na Powstańców okazała się przyjemna, a ich zespół młodych maszynistek szybko stał się zgraną paczką. Krystyna najmocniej zaprzyjaźniła się z Alą i stały się nierozłączne. Dzieliły się wszystkim, jedzeniem, zdobytymi ciuchami, czesały sobie wzajemnie włosy i układały dwa loki nad czołem spięte szpilką.
Ucieszyła się, że Rudek na Wystawie Ziem Odzyskanych podszedł do nich. Że pokonał nieśmiałość i że wreszcie się zdecydował. Od dłuższego czasu, jak wpadał do nich do biura to nawet, jak nic nie miał do załatwienia w ich dziale, zawsze znajdował pretekst, by się pokazać. Lubiła Rudka. Był przystojnym brunetem o bardzo bujnych włosach, które nie dawały się zaczesywać do tyłu i ciągle spadały. Opowiadał, że są tak gęste, że fryzjer kępki musi wycinać nożyczkami z czubka głowy, by uformować modną fryzurę taką, jaką teraz noszą wszyscy, od czoła. Lubiła jego dowcipy i niezręczność na każdym kroku, miała dość tych przystawiających się do niej lowelasów, Rudek był inny.
Wzięli ślub w Kościele Wszystkich Świętych na początku stycznia 1949 roku. Świadkami była Ala i Adam, przyjaciel Rudka ze studiów. Krystyna miała elegancki, granatowy kostium jedwabny, przerobiony z kostiumu matki, pospiesznie zwężany. Na ślub przyjechała matka Rudka, akuszerka pracująca w porodówce ośrodka gminnego w Regulicach, oraz z Chorzowa jego młodszy brat Marian z narzeczoną Ludką.
W pracy w czasie ciąży Krystynie przynoszono smakołyki, owoce i dbano, by się nie przemęczała. Wszyscy byli dla niej mili i serdeczni, a Krystyna radosna. Gorzej było w domu. Wszyscy zamieszkali na Powstańców w służbowym mieszkaniu Franciszka, który gasł z dnia na dzień. Franciszek z początku buńczuczny i wyniosły, chodzący ostentacyjnie do kościoła, bojkotujący wszelkie święta państwowe, spędy propagandowe i agitacje, stopniowo pogrążał się w coraz beznadziejnej apatii.
Najbardziej lubił przechadzki po Cmentarzu Centralnym, który, ku zgryzocie Wandy, niepojętnie umiłował.
Potem, po wylewie tylko Rudek odwiedzał go w miejskim szpitalu niezmiennie zapatrzony z podziwem w swojego teścia, który miał do niego stosunek, delikatnie mówiąc, obojętny.
W dwa tygodnie po pogrzebie pięćdziesięcioośmioletniego ojca rozpoczęły się bóle porodowe. Szpital miejski był przepełniony, rodziło równocześnie kilkanaście kobiet, do których z rzadka podchodził lekarz. Szorstkie, przemęczone i nieprzyjemne pielęgniarki krzyczały na zwijające się z bólu kobiety. Krystyna rodziła długo, po kilkunastu godzinach, kiedy odebrano jej dziecko i zabrano nie wiadomo dokąd, nie wiedziała nawet jakiej jest płci. Potem było jeszcze gorzej, milcząco przywożono dzieci do karmienia i bez słowa natychmiast zabierano. Okutane szczelnie w białe, tetrowe pieluszki miały widoczne jedynie główki, ale Krystyna już, jak wiozły małego Andrzeja wraz z innymi na wózku, poznawała go po czarnej czuprynie.
Wypisano ją po dwóch tygodniach czego Krystyna oczekiwała ze strachem wsłuchując się co noc w płacz nieutulonych, samotnie leżących nie wiadomo gdzie noworodków, których nocami nie wolno było karmić i poić, a w ciągu dnia też o sztywnych, wymyślonych przez radzieckich uczonych porach.
Rudek nie mógł się nacieszyć synem. Chrzest, ze względu na żałobę, odbył się pospiesznie bez żadnego przyjęcia, chrzestnymi byli świadkowie na ślubie, czyli ci sami: Ala i Adam.
Rudek ze względu na ciągłą pracę w rozjazdach i w pozostawionym przez teścia gabinecie, przy użyciu jego przedwojennych linijek, cyrkli i grafionu z przybornika kreślarskiego oraz wspaniałych, kolorowych tuszy, wykonywał prace zlecone, brał do domu wszystko, co zdołał zrealizować. Miał teraz na utrzymaniu teściową, żonę i dziecko.
Krystyna nie mogła sobie dać rady. Podchodziła do każdego poruszenia śpiącego synka, mleka na całe szczęście miała w piersiach dużo, a było trudno dostać nie tylko butelki, które zastępowano butelkami po wódce, ale przede wszystkim smoczki. Robiło się dziurę nie zawsze taką, jaką niemowlę potrzebowało, a raz źle zrobiona dziura mogła zdobyty cudem smoczek zniszczyć. Karmiła butelką tylko z wlaną w nią herbatą, ale i tak za duża dziura rozlewała płyn po śliniaczku.
Kiedy matka pojechała do Przemyśla, Krystyna zupełnie straciła głowę. Obiad dla Rudka na węglowej kuchni, zdobywanie codziennych zakupów, osamotnienie w pielęgnacji niemowlęcia, którego potrzeb nie zawsze potrafiła wykryć, to wszystko, mimo wielkiego szczęścia, jakie dawało jej dziecko, wpędzało w poczucie małej wartości. Wokół kobiety dawały dzieci do żłobka i szły do pracy, Krystyna widząc jak postępuje państwo z dziećmi w szpitalu, nigdy by do tego nie dopuściła.
Jak tylko minęło jej trzymiesięczne wypowiedzenie w pracy, spakowała się i pojechała z matką do Przemyśla.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (2)

Rozdział I
Wanda (1)
Wanda zaczęła rozglądać się za pracą. Po śmierci Franciszka nie mogła ubiegać się o emeryturę, bo była za młoda, a i tak Franek przed wojną był przedsiębiorcą prywatnym, a w Polsce Ludowej pracował za krótko, by móc ją wypracować. Przyjazd do Przemyśla Krystyny z rocznym Andrzejem wypełnił jej szczęśliwie pustkę po śmierci męża i ożenku jej pierworodnego syna Leszka w odległym Wrocławiu.
W lipcu 1945 roku brat Krystyny ukończył trzyletni kurs Pierwszej Oficerskiej Szkoły Piechoty Wojska Polskiego w Krakowie i zdając takie przedmioty jak: wychowanie polityczne, wyszkolenie bojowe, wyszkolenie strzeleckie, musztrę, regulaminy, terenoznawstwo, wyszkolenie saperskie, gazownictwo, broń pancerną i przeciwpancerną, artylerię, łączność, lotnictwo, wyszkolenie sanitarne, wyszkolenie fizyczne, sprawozdanie, dowodzenie i pilność – otrzymał stopień chorążego i dotarł z Armią Wojska Polskiego aż do Wrocławia. Tam zakochał się i już pozostał.
W trudnych latach powojennych zamieniania Breslau na Wrocław, zgodnie z ogólnopolskimi nakazami władzę nad miastem sprawowała Miejska Rada Narodowa, która podlegała władzy centralnej czyli Warszawie. Wszelkie decyzje o jego losach, jak przywrócenie przedwojennej świetności europejskiej metropolii i przynależność do województwa dolnośląskiego zapadały zupełnie gdzieś indziej.
Jednak tu właśnie byli potrzebni na miejscu ludzie potrafiący tej metamorfozie sprostać i lokalnie zapotrzebowanie na takich jak Leszek inteligentów znających język niemiecki, wychowanków gimnazjum w Chyrowie, było ogromne.
I Leszek natychmiast znalazł ciepłą posadę, decydując o małych, ale bardzo ważnych sprawach, czyli w trudnym dla nowego ustroju sektorze powstających jak grzyby po deszczu małych fabryczkach produkujących i rzucających na rynek to, czego nieudolnie formujące się zakłady państwowe nie dawały mieszkańcom w dostatecznych ilościach lub wcale. Działająca tu prężnie partia Stronnictwa Demokratycznego skupiała wielu przedsiębiorczych ludzi anulując ogromne domiary niszczące ledwo pozaczynane interesy. Właśnie jedynie tutaj, we Wrocławiu było to możliwe dzięki bardzo złożonej sytuacji, przynaglanej odgórnie stabilizacji i normalności. Braki na rynku w handlu detalicznym były tak widoczne, że ktoś musiał podejmować decyzje niezgodne z wytycznymi Biura Centralnego.
Już po kilku miesiącach Leszczek potrafił z powodzeniem negocjować z przychodzącymi do niego z podaniami dyrektorami przedsiębiorstw sektora prywatnego będąc jednocześnie mimo swojej bezpartyjności cennym pracownikiem, któremu wydano przydział na małe, ale jednak trzypokojowe mieszkanie na Sępolnie z piękną, oszkloną werandą z widokiem na przydomowy ogródek. Mieszkająca tu rodzina niemiecka pozostawiła je nienagannie wysprzątane wraz z meblami i całym wyposażeniem kuchni w garnki i sztućce. Właśnie urodził się w sierpniu Wandzie pierwszy wnuk Witek i pojechała do nich do Wrocławia z Gliwic pomagając swojej wyleczonej z gruźlicy, lecz jeszcze słabej synowej w jego pielęgnacji. Reni nie polubiła, chociaż doceniała jej urodę po włoskich przodkach, ale ojciec jej, który zjawił się też we Wrocławiu wraz z córkami ze wschodu, chodził ciągle pijany do niej po pieniądze i Wanda uważała, że Leszka było stać na wybór kogoś lepszego. Toteż, kiedy Franuś z Krzysią zjawili się na Wystawie Ziem Odzyskanych, skorzystała z okazji – wbrew protestom Leszka, gdyż Renia koniecznie chciała iść do pracy i powierzyć niemowlę teściowej – i wróciła z nimi pociągiem do Gliwic. Leszek wypchał ich walizki pastą do zębów z mielonej kredy zrobionej w fabryce w maszynkach do mięsa przez pięćdziesięciu robotników, bo tyle można było zatrudnić oficjalnie, reszta mieliła na czarno. Ona i Krysia dostały też potężny zapas bardzo dobrego kremu przeciwzmarszczkowego na prawdziwych żółtkach, pakowanych do tekturowych pudełeczek w jakiejś przysposobionej piwnicy. W pociągu jej czujne oko wyłapało spojrzenia dosiadającego się do nich niewysokiego bruneta i oszacowało jego gminne pochodzenie i chamską toporność. Ale było już za późno na sprzeciw.
Potem potoczyło się wszystko bardzo szybko, Krystyna miała już dwadzieścia cztery lata, jej wielka, gimnazjalna miłość – Waldek – od czterech lat już nie żył i oświadczyny przyjęła. Kiedy Franuś, który dorobił się cukrzycy ze zgryzoty i niezgody na zastaną rzeczywistość, który nie mógł w niej funkcjonować i dogorywał w gliwickim szpitalu, a Krysia zapłodniona natychmiast po ślubie przez tego jurnego prostaka, musiała tu, na Śląsku, którego nie cierpiała, z nim pozostać, Wanda wpadła w panikę. Spakowała swoją małą, tekturową walizeczkę i wróciła do Przemyśla, gdzie czekała na nią ich kamienica, którą Franuś wybudował tuż przed wojną. Była zasiedlona nieznanymi jej lokatorami, ale pozostawiono im ich przedwojenne mieszkanie na pierwszym piętrze. Kiedy po wejściu Niemców kazano im, jako jedno z lepszych miejsc w Przemyślu je opuścić na rzecz biur pobliskiego posterunku – przed wojną granatowej policji, potem Gestapo, NKWD, i znowu Gestapo, a po wojnie Milicji – przenieśli się do kamienicy rodziców Franka na Czarneckiego. Jak weszli Sowieci, uciekli na niemiecką stronę do Łańcuta. Jak Sowieci przegrali z Niemcami, wrócili, ale mieszkanie znów było zajęte przez Gestapo, więc wynajęli pokój niedaleko, na Smolki.
Franek po zmianie ustroju już nie mógł patrzeć na Przemyśl. Namówił go do wyjazdu na Górny Śląsk przedwojenny przedsiębiorca budowlany, zaprzyjaźniony Żyd, który przeżył. Opowiadał, że tam są nowe możliwości, że takich jak on, 57 letnich architektów potrzebują w przejętych po Niemcach Gliwicach. Nie potrzebowali. Franek skończył w jakimś zatęchłym pokoiku z masą zakurzonych kosztorysów, z marną pensją i pełnym myszy mieszkaniem służbowym.
Wanda przyjechała tu zaraz po pogrzebie w sierpniu, jakoś lokatorów, którym wynajęli mieszkanie za grosze udało się listownie pozbyć i zjechała na ich jeszcze nie zabrane rzeczy. Potem, porządkując gabinet Franka patrzyła na pozostawione przez zmieniających się tutaj gospodarzy papiery, wśród nich propagandowe, duże tektury wielobarwne, aż dziw, że Niemcy tego nie wyrzucili, z wizerunkiem Stalina wśród pionierów. Niemcy pozostawili natomiast ogromne, starannie wykaligrafowane księgi na wybornym papierze, z introligatorsko ujętymi w płótno grzbietami, po części puste i szkoda było je wyrzucać.
Wanda jednak nie wytrzymała zimy w Przemyślu i wróciła z powrotem do Gliwic, gdzie Krysia z nowo narodzonym Andrzejkiem nie dawała sobie rady. Rudka i tak nigdy nie było w domu, tracił dużo czasu na dojazdy do Świętochłowic. Z maleńkiego mieszkania na czwartym piętrze, które dostali na Trynku po Nowym Roku 1950 – gdyż po śmierci Franka musieli się wyprowadzić i oddać służbowe – nie byli zadowoleni. Na dodatek żyć w Gliwicach było coraz trudniej. Wobec coraz większych braków w aprowizacji, a także narastającej awersji Krystyny do Rudka, Wanda namówiła Krysię, by rzuciła pracę maszynistki i pojechała z nią do Przemyśla.
Pojechały pociągiem z becikiem same, ku rozpaczy i protestom Rudka. Wiosna rozpromieniła powojenny Przemyśl, ruiny po Pasażu Gansa zostały już usunięte. Wstrząsająca sterczała jeszcze spalona Stara Synagoga na Jagiellońskiej. W bezradnej ruinie, pozbawiona dachu, z odsłoniętymi ścianami renesansowego wnętrza pełnych rytmicznych, półkolistych łuków. Ale kościół Marii Magdaleny na Franciszkańskiej i katedra Jana Chrzciciela miały już naprawione dachy, jak i dach kościoła Reformatów.
Od momentu powrotu do Przemyśla starczało im na kupowanie niedostępnych wiktuałów na tzw. pasku, Rudek regularnie słał im pieniądze nie tylko z pensji ale i z prac zleconych.
Pełną parą pracował zaprzyjaźniony szewc, który dla Krystyny wystrugał kilka par drewnianych chodaków. Łączone z barwną skórą były eleganckimi sandałami letnimi. Wandzie udało się też kupić kawałek spadochronu, z którego posiadająca maszynę do szycia lokatorka mieszkania na parterze uszyła jej i Krystynie żółte bluzki z modnymi zakładkami co centymetr na całym froncie. Handel, zawsze nielegalny, odbywał się najczęściej w mieszkaniu, kobiety wiejskie przywoziły furmankami nabiał i jarzyny, a Wanda, by nie było to widoczne, otwierała bramę na podwórze, by tam mogły pod osłoną murów ogrodzenia się cichaczem zatrzymywać. Ostatnim dekretem zakazano trzymania zbyt dużej liczby koni w gospodarstwie zjadających zbyt dużo owsa, ziarno mogłoby się przydać do skarmiania kur i świń, bo konie można przecież zastąpić samochodami i traktorami. Na rynku pojawiło się mnóstwo koniny. Wanda kupowała koninę w postaci kiełbasy, było to ich jedyne mięso.
Ale w tych dniach, w tych miesiącach walki o zaopatrzenie nic się nie liczyło, żaden trud i żadne niewygody. Liczył się jedynie Andrzej i jego obecność starczała za wszystko, co można było sobie wymarzyć. Dziecko rozwijało się fantastycznie. Pod czułym okiem dwóch kobiet i wizytujących je krewnych, sąsiadów i przyjaciół sprzed wojny, chłopczyk rozkwitał z każdym dniem nabywając zawsze z wyprzedzeniem umiejętności stosowne do wieku.
Wanda znalazła pracę w tartaku skazując osamotnioną Krystynę na palenie w kuchennym piecu i przygotowywaniu obiadu, oraz gotowanie w kotle pieluch. Krystyna tęskniła za bardziej wygodnymi warunkami, a tu nie było dosłownie nic. Wodę bieżącą puszczano tylko nocami i trzeba było łapać, przedwojenna lodówka na lód została przysposobiona na zwykłą szafkę, lodu już nikt nie woził. Noszenie węgla z piwnicy, mimo, że było to pierwsze piętro, jednak jej ojciec zaprojektował je chyba dla rodziny królewskiej: rozlewne, dostojne schody marmurowe były zbyt długie na noszenie ciężkich wiader, pospiesznie, tak, by dobiec w porę do płaczącego dziecka.
Wanda widziała, że Krystyna się męczy, do niej i Leszka miała przed wojną dwie nianie i jeszcze osobno kucharkę do klejenia pierogów.
Ale męczyli się wszyscy. Do jej szwagierki Isi na Słowackiego przestrzegany przez wszystkich wrócił jej mąż, sanacyjny oficer, który w 39 przez Rumunię wraz z synem wyjechał do Anglii. Jasiek wstąpił do marynarki, ożenił się z Angielką i tam pozostał, ale jego ojciec wrócił. Stał się obsesyjnie podejrzliwy że jest śledzony, umierał codziennie ze strachu, ogłuchł nagle i ku przerażeniu pełnej życia Isi która nie miała jeszcze pięćdziesięciu lat, stał się błyskawicznie zniedołężniałym starcem. Wanda próbowała wyciągnąć Isię, jak przed wojną, na seanse filmowe, ale stało się to nagle nieprzyjemne. W kronice filmowej był na okrągło Stalin, filmy też radzieckie, słowem, nie musiała już mieć wyrzutów sumienia, że zostawia wieczorami Krysię samą z dzieckiem. Dzięki ocalałemu radiu Philipsa słuchały Wolnej Europy. Dzięki bliskiemu kiosku postawionemu u wylotu zaułka Pierackiego, mogła mieć tygodnik „Radio i świat” który kupowała jeszcze przed wojną jako „Radio” i zobaczyć na zdjęciach tych, którzy w polskich audycjach występują, oraz dowiedzieć się, co będzie emitowane w najbliższym tygodniu. Rozpromieniał wieczory też „Przekrój”, zawsze wesoły i optymistyczny, z całą stroną dowcipów inteligentnych i nie tak chamskich jak w gazetach codziennych. Wpadała też koleżanka szkolna Krysi, Zosia, która wyszła za mąż za ich wspólnego kolegę Józka i też niedługo urodzi. Na razie pracowała jako kierowniczka Biblioteki Głównej w związku z czym mogła przynosić Krysi książki wycofane i zakazane, które z wykazem tytułów pakowano w paczki i znoszono do osobnych pomieszczeń, by ich nie musieć wyrzucać.
Pisanie listów było niebezpieczne, Wanda z trudem dowiadywała się o losach swoich przedwojennych przyjaciółek, które niejednokrotnie, oprócz sprawdzonych już tragicznych wieści, wiodły życie w pogrążonym w problemach Izraelu, który nagle musiał przyjąć uchodźców z całego świata bez żadnej własności.
Tak doczekały jesieni 1950 roku i czasu, kiedy ogromnego, trzypokojowego mieszkania z wysokimi stropami nie dawało się w przedwojennych, nie remontowanych picach kaflowych ogrzać. Na dodatek kolejki w banku na Mickiewicza zwiastowały najgorsze, co się może zdarzyć ludowi pracującemu, jeśli Państwo się o niego troszczy. W trosce o lud pracujący, a przeciwko spekulantom i prywatnemu sektorowi, który gromadził pieniądze na książeczkach PKO, tajnie, nawet Wolna Europa o tym nic nie wiedziała, ustanowiono przelicznik jeden do stu. Oszczędności na książeczkach PKO wypłacane będą w relacji 3 złote za 100, a bezpośrednio z kont bankowych w relacji 1 zł za 100 zł. Tracili wszyscy, pensja Wandy przechodziła zawsze przez bank, a Rudek prace zlecone miał płacone przelewem na konto.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, czytam więc jestem, dziennik ciała | Dodaj komentarz