Rozdział I
Rudek (2)
Wszystko, co działo się w resorcie przemysłu węglowego było ścisłą tajemnicą. Nie wolno było wspomnieć, że oddziały Armii Czerwonej demontowały maszyny górnicze i wywoziły do ZSRR, gdyż kopalnie były podporządkowane administracji wojskowej. Władze polskie przejęły kopalnie z narzuconą strukturą organizacji radzieckiej, według której wszystkie decyzje zapadały w centrum zarządzania, czyli w Warszawie. Centralnie zaopatrywano kopalnie w maszyny i urządzenia, centralnie ustalano, ile mają wydobyć węgla, teraz głównego towaru eksportowego.
Już w 1949 został wyodrębniony Centralny Zarząd Przemysłu Węglowego i Rudek zaczął w ciągu kilku kolejnych lat podlegać różnym dyrektorom generalnym, którzy rzucali to tu, to tam młodych inżynierów. Zapewniano im Kartę Górniczą, czapkę górniczą z daszkiem w kolorze płaszcza i stalowoszary płaszcz wełniany z naramiennikami z wyhaftowanymi młotkami górniczymi.
Rudek był z dala od problemów bezpośredniego wydobycia węgla na dole, gdzie pracowników ciągle brakowało. Rosjanie wywieźli wielu górników do kopalń na Uralu, uzupełniani byli przez więźniów, jeńców wojennych, młodzieżą chłopską i kobietami kuszonymi zarobkami. Pracowano w niedzielę i święta. Legenda znienawidzonego Wincentego Pstrowskiego zamieniła się w ponurą groteskę, jednak to w biurach projektów zapadały decyzje, czy modernizacja kopalń jest możliwa dla osiągnięcia sukcesu w sprostaniu wyśrubowanego planu 3-letniego, a potem 6-letniego. Było oczywiste, że zwiększenie liczby młotków i kilofów nie wystarczy, potrzebne były nowoczesne wiertarki, przenośniki, ładowarki, wrębiarki, na co nie było środków, gdyż większość wpływów szła na przemysł zbrojeniowy. Rosła też administracja pożerająca mnożące się organa kontroli, wydziały do każdej części produkcji ze sztabem kierowników.
Rudek zdołał zgromadzić oszczędności z Karty Górniczej wypłacanej co kwartał jako dodatek do pensji. Po wyjeździe Krystyny sprawy mieszkaniowe gmatwały się, a jego pisma do kadr Ministerstwa Górnictwa nie dawały żadnych rozwiązań. Obowiązek przydzielenia mu mieszkania zbyto jakimś nowym mieszkaniem zastępczym na Trynku, gdyż kwaterunek upominał się o mieszkanie służbowe przydzielone wcześniej Krystynie, która zwolniła się nagle z pracy i musieli je oddać. Czekała go jednak przeprowadzka na Trynek, gdyż musiał opróżnić mieszkanie po zmarłym teściu z jego rzeczy. Miał przewieźć całe niemal materialne życie zawodowe teścia.
Były tam prenumerowane przed wojną branżowe miesięczniki z architektury, niezwykle ciężkie i kosztowne albumy zawierające rysunki architektoniczne budowli całego świata, z rzutami, planami, wymiarami, detalami zwieńczeń dachów, ozdób fasad, wystroje wnętrz, próbki materiałów budowlanych i wzory narzędzi. Zarówno budowle sakralne, jak i wszelkie konstrukcje użyteczności publicznej, od kamienic, domków jednorodzinnych, po kapliczki przydrożne, pisuary i fontanny – wszystko to zdawało się fascynować Franciszka. Oprócz oprawionych w grube tomy zaprenumerowanych pism fachowych kupowanych jeszcze w czasie studiów na Politechnice Lwowskiej, Franciszek gromadził wycinki co ciekawszych rozwiązań z pism fachowych całego świata. Dotyczyły one zarówno architektury, jak i zdobień, wzorów tkanin obiciowych, bibelotów na biurko, lamp, popielniczek, uchwytów do szuflad i klamek. Wszystko to posegregowane w teczkach, opisane czarnym tuszem stalówką z okrągłym zakończeniem na 2 milimetry, których zawartość co i rusz wysypywała się Rudkowi w trakcie wiązania ich w paczki sznurkiem na krzyż. Po pokoju fruwały wyzwolone karteczki, śliskie kalki, na których Franciszek starannie notował wszystkie nagłe pomysły architektonicznych rozwiązań i Rudek nie wiedział, gdzie je dołączyć. Piękne teczki wiązane na czerwone tasiemki, oklejone czerwonym papierem z czarnym rysunkiem dachówek nagle rozwiązywały się w czasie ich wysuwania z półek i podłoga pokrywała się niekończącą się lawiną kartek, karteczek i arkuszy. Jednak książki i dokumenty były jedynie częścią pozostawionych po nagłej śmierci narzędzi pracy architekta, do której Franciszek z pewnością marzył powrócić. Szuflady pełne były kolorowych tuszy najlepszych gatunków przedwojennych firm, pudełek stalówek, grafionów, grafitów, wszelkich przyborników z cyrklami, przenośnikami, linijkami wykończonymi kością słoniową, krzywikami, suwakami. Podręczne deski kreślarskie, długie i krótkie przykładnice, kątowniki, kalki w arkuszach i rolkach, zwoje pergaminu i brystolu, kartony w pastelowych i szlachetnych kolorach ciemnych o różnorakiej fakturze i śliskości, były najwyższej jakości. Rudek nigdy nie widział takiego bogactwa, a na studiach o czymś podobnym mógł tylko marzyć. Zresztą, żadne przedsiębiorstwo nie wymagało aż takich przygotowań projektowych i to, co posiadał Franciszek zdawało się zupełnie bezużyteczne i nikomu niepotrzebne. Niemniej Rudek podziwiał zawsze Franciszka, czuł wobec niego niezmienny szacunek porównywalny z bałwochwalstwem, mimo, że już w pracy zajmował kierownicze stanowisko działu o wiele bardziej prestiżowego, niż jakieś biurowe archiwa teścia. Toteż nawet wiedząc, że jego małżeństwo chyli się ku upadkowi, nie zaprzestał uciążliwego wywożenia tramwajem rzeczy po Franciszku na Trynek, rzeczy, które ani dla córki Franciszka, ani dla jego żony nic nie znaczyły.
Wtedy, kiedy w Świętochłowicach biuro projektów przechodziło kolejne metamorfozy, bo okazało się, że niekończące się konferencje i tak nie przyspieszą zbyt kosztownych inwestycji do których szybkiego sfinalizowania dyrekcja zobowiązała się pod naciskiem resortu górnictwa, jedyną skuteczną i niezawodną metodą okazywały się przetasowania stanowisk, dyrektorów, przenoszenie działów i pracowni tak, by ciągłość zamierzeń i niedowład działań były ukryte.
Rudek z racji nie posiadania rodziny, która mogłaby mu przeszkodzić w pracy zawodowej, a zarazem posiadający ją, by spełnić społeczny model poprawnego obywatela państwa, mógł oddawać się bez pamięci inżynierskim pasjom i przynosić prace do domu, by w czasie, kiedy jego koledzy wieczorami młodzieńczo bawili się, on w dalszym ciągu pracował lub uczył się do ostatnich egzaminów. Na desce kreślarskiej teścia, z jego luksusowych kalek i kolorowych tuszów powstawały śmiałe koncepcje innowacyjnych rozwiązań industrialnych, które przedstawiane nazajutrz kierownikom pracowni wprawiały ich w zdumienie i konsternację.
Rudek nie należał do żadnej organizacji przyzakładowej, natomiast był podejrzliwie pracowity i ambitny, co przy czujnym przyglądaniu się jego ekscentryczności, postanowiono wykorzystać, szczególnie, że większość pracowników wbrew nawoływaniom oficjalnej propagandy do współzawodnictwa, nie wykazywała zainteresowania pracą ponad swój dniówkowy obowiązek, powielając jedynie narzucone projekty. A Warszawa domagała się ustawicznych wniosków racjonalizatorskich i wymaganą normę zakładową z powodzeniem wypełniał Rudek. Toteż ta symbioza zaczęła układać się coraz lepiej, Rudek wprawdzie nie awansował, ale przynajmniej stanowił rezerwę jako ktoś, na kim można zawsze żerować, wykazać się pracą i pochwalić się tak zaangażowanym pracownikiem przed wyższą instancją. Rudek nie odmawiał żadnych wyjazdów w teren, nie grymasił, nie narzekał na odległości, na błoto i złą pogodę, był dyspozycyjny, sumienny i gorliwy. Jako nieliczny chodził do pracy nie po to, by zarobić pieniądze, ale też po to, by spełnić się w niej jako inżynier. Wszelka indoktrynacja polityczna na niego nie działała, nie przyjmował do wiadomości, że nadciąga kolejna wojna, że trzeba walczyć o pokój i że cały czas knowania zachodnich imperialistów mogą zagrozić jego stabilizacji w Świętochłowicach. Wszelkie nagabywania ze strony kolegów ze studiów, by się wreszcie zapisał do Partii zbywał tłumaczeniem, że teść by się w grobie przewrócił.
Tymczasem w gazetach codziennych coraz natarczywiej ogłaszano wielkie reklamy zwabiające młodzież do pracy w kopalni, co przypomniało Rudkowi ich biurowe projektowe zaległości, których szybkie uzupełninie miałoby jakoby polepszyć byt tych na dole.
Nie dziwiło też Rudka przy takich ilościach portretów Stalina na każdym kroku, gazety nie można było otworzyć bez wyłaniającej się twarzy generalissimusa, narzucona dorosłym i dzieciom nauka rosyjskiego. Anonsy gazetowe poszukiwały chętnych na nauczycieli języka rosyjskiego, oferowano 6 miesięczny kurs nawet bez ukończenia szkoły średniej, wystarczy znać język i mieć świadectwo moralności potwierdzone przez Starostwo i zobowiązać się do 3 lat pracy w szkole. Dostają bezpłatne utrzymanie, i mieszkanie, stypendium od 4 do 15 tysięcy, pomoce naukowe, zniżki kolejowe 33% i opiekę lekarską. Wagonami przywożono repatriantów ze wschodu, ale czy oni znają rosyjski? – zastanawiał się Rudek. To właśnie ci, którzy przyjeżdżali do Gliwic i Katowic czekali na mieszkania z rodzinami tobołami nierzadko zwierzętami. Rudek dowiedział się, że przenoszą go do Katowic i teraz czytał, że budują w Katowicach nowe osiedle w dzielnicy niezbyt oddalonej od centrum, zupełnie pustej, stoi tam tylko klasztor wybudowany przez księży oblatów przed wojną. Teraz sobie przypomniał, będąc przejazdem w Katowicach dwa lata przed wybuchem wojny co pisały dzienniki o tej dzielnicy. Katowice leżą po obu stronach rzeki Rawy, na południu jest wzgórze z parkiem Kościuszki i ono ciągnie się też na północ aż do Wełnowca, a w środku w dole jest rynek. I to wzgórze od północy nazywali najstarsi mieszkańcy Kaffeebergem, czyli Górą Kawową, tak też nazywały je gazety ogłaszając zbiórkę pieniędzy na mający tam powstać klasztor OO. Oblatów na terenie wykupionym od Zjednoczenia Węglowego przez misjonarzy, których to zakon oddzielił się od bogucickich bonifratrów i postanowił działać samodzielnie.
Wybudowano już wtedy dużo kamienic od placu Wolności, a równoległą do ulicy Zamkowej szeroką na 20 metrów aleję wiodącą do klasztoru miano nazwać Świętogórską. Na wzgórzu powstała osada Koszutka z szybem górniczym i nielicznymi zabudowaniami obok klasztoru. Teraz buduje się tu kolonię domów z wielkim trudem, bo teren jest nieuzbrojony, ze względu na szkody górnicze i biegnące pod ziemią chodniki kopalniane, trudne w realizacji. Dlatego kondygnacje nie mogą przekraczać trzech pięter. Ale i z zaangażowaniem, jak Rudek przeczytał w dzienniku Czteroklatkowiec nr 5, kolonii Koszutka II budowany jest przez załogę, która postanowiła pobić rekord przy budowie stropu system Akermana w 50 godzin. Budowano nawet w zimie w czasie nieustającego śniegu, bez żadnych urządzeń jak dźwigi i koparki, jedynie mając do dyspozycji taczki, którymi wożono zaprawę do cegieł.
I zobowiązanie wykonano. 25 robotników, w tym kobiety (wsypywały żwir do betoniarki zwanej Regulusem), wykonało strop na drugim piętrze w jeden dzień. Pracowano do 22 godziny, po ciemku. Niebywałe!
Rudek siedząc w mieszkaniu na Trynku pośród zwiezionych do opustoszałego mieszkania rzeczy teścia, po lekturze artykułu poczuł się mimo wszystko raźniej. Przynajmniej nie musi pracować fizycznie.
Także jego jedyny, młodszy brat Marian, który też przeniósł się z Małopolski na Górny Śląsk, nie pracował fizycznie.
Marian całe dorosłe życie miał pieniądze, przed wojną jak i po, Rudek nigdy nie wiedział skąd, teraz też je ma. Brat pracował jako urzędnik w Królewskiej Hucie, miał duże mieszkanie w Chorzowie Batorym i właśnie z Ludką żenił się z hucznym weselem w maju. Rudka poproszono, by był świadkiem.
Zabrał więc rzeczy do prania do pralni, wypranie kilograma brudów kosztowało tylko 120 złotych. Po drodze wstąpił do pijalni mleka, gdzie zamówił na śniadanie kwaśne mleko i bułkę z kiełbasą. Kupił od przekupki kilogram jabłek za 156 zł, w kiosku przeczytał wywieszoną reklamę nowego tygodnika „Przyjaźń”. Jak zapewniano, gazeta ma się stać popularnym tygodnikiem w każdym domu. Faktycznie, na tle innych gazet „Przyjaźń” prezentowała się imponująco. Kioskarz dał mu pooglądać. Była drukowana na luksusowym, kredowym papierze, obchody urodzin Stalina barwne, doskonałej jakości.
Rudek był w dobrym nastroju mimo, że niedawna, kwietniowa podróż do Przemyśla nie bardzo mu się udała. Na Wielkanoc zjechał tam z Wrocławia też brat Krystyny, Leszek z Witkiem i żoną Renią, było tłoczno i młode matki były zaabsorbowane swymi dziećmi, a on z Leszkiem nie odnalazł wspólnego języka. Byli zupełnie z innych światów, toteż wkrótce zamilkli. Rudek poszedł rano na pociąg w drugi dzień Wielkanocy, ale za to obładowany wałówką od teściowej, która wyśmienicie gotowała.
Za to na weselu Mariana Rudek czuł się jak u siebie, było wystawne, w restauracji z orkiestrą i z mnóstwem alkoholu i podejrzanych typów, których nigdy na oczy nie widział.
Jesienią Rudek w dalszym ciągu pisał podania o przydział mieszkania dowiedziawszy się, że przy tak oddanej załodze budowniczych Koszutki już na dniach domy będą zasiedlane.
Tymczasem 2 listopada 1950 w czwartek nieopatrznie przed pójściem do pracy Rudek otworzył radio i usłyszał wezwanie, by wszyscy pracownicy wszystkich banków w całej Polsce stawili się do pracy na ósmą. Rudek, który przed wojną nigdy nie miał pieniędzy dojeżdżający w zimie na rowerze do odległego gimnazjum, podczas gdy jego brat miał i nie opuszczał żadnej wiejskiej zabawy i jarmarku w okolicznych wsiach, teraz dowiedział się, że jego wszystkie oszczędności zgromadzone na zagospodarowanie się w nowym mieszkaniu w Katowicach, zabrała wymiana pieniędzy. Teraz za każde sto złotych miał w banku dostać 3 złote w wypadku, jeśli pieniądze były na koncie PKO. Nie miał tam wiele. Reszta była w biurku w szufladzie i te sumy mógł wymienić już po gorszym kursie, dostać tylko złotówkę za każdy 100 złotowy banknot.
Jak doniosła Wolna Europa, operacja miała na celu uderzyć w prywatną inicjatywę i pozbawić ją nadmiernych zarobków, a pozbawiła wszystkich ponad 3 miliardy złotych, czyli 60% oszczędności mieszkańców Polski Ludowej. Te pozyskane przez Państwo pieniądze miały pójść na doinwestowanie górnictwa.
Rudek w tydzień po tym, jak dowiedział się, że jest bankrutem, obronił pracę magisterską i 10 listopada 1950 wręczono mu dyplom Politechniki Śląskiej w Gliwicach w zakresie konstrukcyjno–mostowym, w stopniu inżyniera magistra nauk technicznych.
Postanowił to oblać z kolegami ze studiów w bursie na Lipowej, a do Przemyśla na święta nie jechać.