LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (3)

Rozdział I
Krystyna (1)

Krystyna nie widziała wchodzących do miasta żołnierzy radzieckich, wielką radość na ulicach Przemyśla z zakończonej wojny przeżyła w głębokiej depresji po poległym na froncie Waldku.
Mogli nareszcie zamieszkać w swoim mieszkaniu na Pierackiego uwolnionym od uciekających Niemców, ale trudno się było w nim cieszyć. Chłód narastającej wprawdzie wiosny wdzierał się w meble zawsze jasnego salonu i Krystyna czuła jeszcze w nim obecność byłych lokatorów. Od kiedy jej matka w Łańcucie znalazła w szafie ukryte przez Leszka karabiny, wpadła w taką panikę, szczególnie, że kochankiem córki gospodarzy, którzy wynajmowali im dom był młody żołnierz niemiecki, gotowa była jak stała wracać do Przemyśla. I tak też wiosną 1943 roku zrobili.
Krystyna natychmiast odwiedziła ocalałe gimnazjalne koleżanki kolegów, którzy spędzili tu okupację radziecką kontynuując naukę w radzieckiej szkole, z której byli zadowoleni. Wszyscy poszli do gmachu byłego męskiego gimnazjum Słowackiego. Za Niemca stało puste, młodzież wraz z profesorami rozpierzchła się po świecie walczyć na różnych frontach. Jak weszli Sowieci stało się koedukacyjne. Uczyli się rosyjskiego, matematyki, geografii, łaciny, francuskiego, polskiego i niemieckiego. Tak, była permanentna propaganda, coraz intensywniejsza, portrety Stalina i Lenina wisiały na kamienicach wzdłuż bulwaru nad Sanem od dachu po piwnice, czerwone transparenty łączyły przeciwległe krańce ulic, a miasto było rozplakatowane. I te wywózki na Sybir. Ale jak weszli znowu Niemcy, rozpętało się piekło. Opowiadali o tragicznych losach tych, którzy zostali tutaj, po radzieckiej stronie, losach Żydów. 1 lipca 1941 wprowadzono dla Żydów obowiązek noszenia opaski z gwiazdą, którą musieli sobie sami uszyć. Potem wszystko oddać, ciepłe ubrania, futra, sprzęty domowe, pianina, wszystko, co mieli cenniejszego w domu. W tym czasie na Grabarzach organizowano getto, które jeszcze się tak nie nazywało, tylko było dzielnicą żydowską i policjantów, którzy nachodzili mieszkania z nakazem poszukania sobie tam mieszkania i opuszczenia zamieszkałego, można było jeszcze przekupić. Zwabiano tam też pod pretekstem pozyskania szczepionki na tyfus.
W listopadzie 1941 bezwzględnie nakazano opuścić mieszkania, zabrać tylko 25 kg rzeczy i poszukać nowego na terenie getta. Z biegiem czasu na tak niewielką powierzchnię żydowskiego miasta zapędzono tylu Żydów, że musieli się tam gnieździć jak sardynki. Na Kamiennym Moście stał posterunek niemieckiej i żydowskiej policji, całość ogrodzona była drutem kolczastym. Za wyjście z getta groziła kara śmierci.
Powoli likwidowano getto przez wywózki do obozów koncentracyjnych, wywożono ciężarówkami i zabijano strzałami w tył głowy na cmentarzu żydowskim, lub w pobliskich lasach, gdzie kazano ofiarom kopać doły. Zabijano w szpitalach, na ulicach. We wrześniu 1943 roku getto przestało istnieć.
Krystyna słuchała tego przerażona, gdyż w Łańcucie mieszkali na terenie posiadłości ordynata Alfreda Potockiego, który udzielał pomocy okolicznej ludności. Wprawdzie nie korzystali ze stołówki prowadzonej przez jego matkę w pomieszczeniach gospodarczych Pałacu, gdzie wydawano darmowe obiady, gdyż ojciec Krystyny całą okupację pracował jako architekt i zarabiał. Projektował dosłownie wszystko, od nagrobków, kiosków, wiat, kapliczek, mebli, po wolno stojące wille. Krystyna nigdy hrabiego nie widziała, jedynie w kościele hrabinę, jego matkę. Nie było tam łatwe życie, szczególnie zimą, kiedy chodziła do chłopów kupić kartofle udając przed posterunkami ciążę i ukrywając je na brzuchu. Ale przynajmniej nie było tej codziennej grozy z przemyskich ulic. Odczuwała ją za to teraz, codziennie wymykając się latem nad San, gdzie czekali już na nią jej szkolni koledzy i koleżanki, które wkrótce potworzyły pary. Cieszyli się tymi chwilami nad rzeką, grali na gitarze, śpiewali, grali w filtr towarzyski, ubierali na głowy wianki z kwiatów. Wkrótce Zosia była z Jankiem, a ona z Waldkiem.
Doczekała jeszcze do 26 czerwca 1945, kiedy z Rzeszowa zjechała komisja egzaminacyjna licząca kilku urzędników i po krótkim egzaminie wystawiła jej świadectwo dojrzałości. Prywatnego Gimnazjum Żeńskiego im. Marii Konopnickiej przy Grodzkiej 4 już nie było, wystawiło więc je dawne Słowackiego, teraz Państwowe Liceum ogólnokształcące.
Ponieważ miała już dwadzieścia jeden lat, postanowiła natychmiast ze świadectwem w ręce jechać w Polskę i opuścić na zawsze Przemyśl, szczególnie, że jej ojciec pogrążał się coraz bardziej w powojennej zgryzocie nasłuchując cały czas to radia Madryt, to Głosu Ameryki i czekając na wybuch kolejnej wojny która udaremniłaby okupację radziecką. Jej paczka z Sanu nie podzielała jej nastrojów, Zosia z Józkiem planowali rychły ślub, a Zosia miała obiecaną posadę w mającej wkrótce otworzyć się bibliotece na Grodzkiej, Józek całą okupację dawał korepetycje z matematyki i dobrze na tym zarabiał. Trzecia para zaproponowała Krystynie wyjazd z nimi do Krakowa do krewnych, którzy mieli ogromne, młodopolskie mieszkanie z pastelami słynnych młodopolskich malarzy na ścianach i secesyjnymi meblami. Jednak Krystyna tam nie znalazła swojego miejsca ani narzeczonego, spędzając czas na bankietach, świętowaniu wolności w małych kawiarenkach wykrojonych z mieszkalnych pokoi, restauracjach wyrosłych jak grzyby po deszczu w nieprawdopodobnych miejscach, na skwerach i w parkach. Drobne przedsięwzięcia nie miały granic, handlowano tu wszystkim i wszyscy się aktywizowali, Krakowski Rynek stał się jednym wielkim bazarem, pełnym bab z wiklinowymi koszami. Po Plantach chodzili jeszcze milicjanci z bronią maszynową, ale żywioł ludzki nie miał już ograniczeń, a depresja Krystynę blokowała. Paradując w przedwojennym futrze i włóczkowej czapce z pomponem, bez żadnych starań jednała sobie licznych adoratorów, na których nie mogła patrzeć. Dostawała z domu pieniądze i nie spieszyła się z usamodzielnieniem. Jej zamożni znajomi pochłonięci rozkręcaniem biznesu w bramie kamienicy gościli Krystynę z przyjemnością, która im pomagała w pracy biurowej. A jak tylko nastała wiosna, pozostawili wszystko rodzicom i krewnym i pojechali do letniskowego domu drewnianego do Lanckorony na wakacje. W Lanckoronie, w miejscu, gdzie Krystyna nigdy wcześniej nie była, nareszcie zaczęła regularnie sypiać i cieszyć się życiem. Domy lanckorońskie były przysadziste, kryte wysokimi dachami z mocno wysuniętymi okapami i dawały jej poczucie bezpieczeństwa. Z przyjemnością szło się lekko pochylonym Rynkiem i wspinało na Górę Zamkową z ruinami zamku. Przystawiało się do niej wielu, będących w Lanckoronie w zazwyczaj ciemnych interesach mężczyzn w prochowcach i kapeluszach, wychodzących z licznych restauracji gdzie buzowało od dancingów, alkoholu i muzyki. Wolała jednak przyrodę, ten dwukondygnacyjny, drewniany dom jej przyjaciół położony już z dala od miasteczka skąd roztaczał się przepiękny widok na malowniczy, podbeskidzki świat, który koił jej smutek.
Wychodzili razem młodzi, rozbawieni, często, tak jak w Przemyślu nad San, tu na okoliczne łąki. Palili ogniska, grali w karty, na gitarze, śpiewali. Wypuszczali się też wieczorami do centrum Lanckorony, która była przed wojną tym samym dla Krakowa, co Kazimierz Dolny dla Warszawy: miejscem wypadów za miasto. Przyjeżdżali tu aktorzy i miejska, krakowska inteligencja.
Podobnie jak w Zakopanem, całą okupację pensjonaty zajmowali Niemcy, teraz ci, którzy mieli po wojnie pieniądze. Koiły Krystynę przydomowe piękne ogrody, lanckorońskie domy na podmurówkach z obszernymi sieniami, ich szerokie bramy, przez które wjeżdżały wozy. Ale list z Przemyśla zadowolonego wprawdzie ojca z tego, że przebywa z prywaciarzami i nie wchodzi w układy z bolszewikami, wzywał Krystynę do powrotu, na co się w końcu zdecydowała. Ojciec dźwigając się z własnego marazmu szukał rozpaczliwie rozwiązania dla swojego życia, gdyż robiło się ze zleceniami architektonicznymi coraz trudniej. Postępująca nacjonalizacja przedsiębiorstw nie dopuszczała prac zleconych bez zatrudnienia w biurze projektowym, a Franek brzydził się wszelkimi przedsiębiorstwami nastawiony audycjami radiowymi do ich bojkotu.
Przeczekali jeszcze w Przemyślu cały 1947 rok powoli pakując się, zabezpieczając rzeczy, przenosząc część ich na strych do kamienicy Iśki na Słowackiego, szukając rodziny, by mieszkanie wynająć.
Krystyna podjęła na okres próbny pracę maszynistki w “Pomonie” opędzając się od adoratorów. W końcu wiosną 1948 roku zdecydowali ostatecznie rozstać się z Przemyślem.
Gliwice okazały się ładnym, poniemieckim miasteczkiem z Rynkiem i piękną zabudową, parkami i zielenią. Praca maszynistki w Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego na Powstańców okazała się przyjemna, a ich zespół młodych maszynistek szybko stał się zgraną paczką. Krystyna najmocniej zaprzyjaźniła się z Alą i stały się nierozłączne. Dzieliły się wszystkim, jedzeniem, zdobytymi ciuchami, czesały sobie wzajemnie włosy i układały dwa loki nad czołem spięte szpilką.
Ucieszyła się, że Rudek na Wystawie Ziem Odzyskanych podszedł do nich. Że pokonał nieśmiałość i że wreszcie się zdecydował. Od dłuższego czasu, jak wpadał do nich do biura to nawet, jak nic nie miał do załatwienia w ich dziale, zawsze znajdował pretekst, by się pokazać. Lubiła Rudka. Był przystojnym brunetem o bardzo bujnych włosach, które nie dawały się zaczesywać do tyłu i ciągle spadały. Opowiadał, że są tak gęste, że fryzjer kępki musi wycinać nożyczkami z czubka głowy, by uformować modną fryzurę taką, jaką teraz noszą wszyscy, od czoła. Lubiła jego dowcipy i niezręczność na każdym kroku, miała dość tych przystawiających się do niej lowelasów, Rudek był inny.
Wzięli ślub w Kościele Wszystkich Świętych na początku stycznia 1949 roku. Świadkami była Ala i Adam, przyjaciel Rudka ze studiów. Krystyna miała elegancki, granatowy kostium jedwabny, przerobiony z kostiumu matki, pospiesznie zwężany. Na ślub przyjechała matka Rudka, akuszerka pracująca w porodówce ośrodka gminnego w Regulicach, oraz z Chorzowa jego młodszy brat Marian z narzeczoną Ludką.
W pracy w czasie ciąży Krystynie przynoszono smakołyki, owoce i dbano, by się nie przemęczała. Wszyscy byli dla niej mili i serdeczni, a Krystyna radosna. Gorzej było w domu. Wszyscy zamieszkali na Powstańców w służbowym mieszkaniu Franciszka, który gasł z dnia na dzień. Franciszek z początku buńczuczny i wyniosły, chodzący ostentacyjnie do kościoła, bojkotujący wszelkie święta państwowe, spędy propagandowe i agitacje, stopniowo pogrążał się w coraz beznadziejnej apatii.
Najbardziej lubił przechadzki po Cmentarzu Centralnym, który, ku zgryzocie Wandy, niepojętnie umiłował.
Potem, po wylewie tylko Rudek odwiedzał go w miejskim szpitalu niezmiennie zapatrzony z podziwem w swojego teścia, który miał do niego stosunek, delikatnie mówiąc, obojętny.
W dwa tygodnie po pogrzebie pięćdziesięcioośmioletniego ojca rozpoczęły się bóle porodowe. Szpital miejski był przepełniony, rodziło równocześnie kilkanaście kobiet, do których z rzadka podchodził lekarz. Szorstkie, przemęczone i nieprzyjemne pielęgniarki krzyczały na zwijające się z bólu kobiety. Krystyna rodziła długo, po kilkunastu godzinach, kiedy odebrano jej dziecko i zabrano nie wiadomo dokąd, nie wiedziała nawet jakiej jest płci. Potem było jeszcze gorzej, milcząco przywożono dzieci do karmienia i bez słowa natychmiast zabierano. Okutane szczelnie w białe, tetrowe pieluszki miały widoczne jedynie główki, ale Krystyna już, jak wiozły małego Andrzeja wraz z innymi na wózku, poznawała go po czarnej czuprynie.
Wypisano ją po dwóch tygodniach czego Krystyna oczekiwała ze strachem wsłuchując się co noc w płacz nieutulonych, samotnie leżących nie wiadomo gdzie noworodków, których nocami nie wolno było karmić i poić, a w ciągu dnia też o sztywnych, wymyślonych przez radzieckich uczonych porach.
Rudek nie mógł się nacieszyć synem. Chrzest, ze względu na żałobę, odbył się pospiesznie bez żadnego przyjęcia, chrzestnymi byli świadkowie na ślubie, czyli ci sami: Ala i Adam.
Rudek ze względu na ciągłą pracę w rozjazdach i w pozostawionym przez teścia gabinecie, przy użyciu jego przedwojennych linijek, cyrkli i grafionu z przybornika kreślarskiego oraz wspaniałych, kolorowych tuszy, wykonywał prace zlecone, brał do domu wszystko, co zdołał zrealizować. Miał teraz na utrzymaniu teściową, żonę i dziecko.
Krystyna nie mogła sobie dać rady. Podchodziła do każdego poruszenia śpiącego synka, mleka na całe szczęście miała w piersiach dużo, a było trudno dostać nie tylko butelki, które zastępowano butelkami po wódce, ale przede wszystkim smoczki. Robiło się dziurę nie zawsze taką, jaką niemowlę potrzebowało, a raz źle zrobiona dziura mogła zdobyty cudem smoczek zniszczyć. Karmiła butelką tylko z wlaną w nią herbatą, ale i tak za duża dziura rozlewała płyn po śliniaczku.
Kiedy matka pojechała do Przemyśla, Krystyna zupełnie straciła głowę. Obiad dla Rudka na węglowej kuchni, zdobywanie codziennych zakupów, osamotnienie w pielęgnacji niemowlęcia, którego potrzeb nie zawsze potrafiła wykryć, to wszystko, mimo wielkiego szczęścia, jakie dawało jej dziecko, wpędzało w poczucie małej wartości. Wokół kobiety dawały dzieci do żłobka i szły do pracy, Krystyna widząc jak postępuje państwo z dziećmi w szpitalu, nigdy by do tego nie dopuściła.
Jak tylko minęło jej trzymiesięczne wypowiedzenie w pracy, spakowała się i pojechała z matką do Przemyśla.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2021, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *