LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (2)

Rozdział I
Wanda (1)
Wanda zaczęła rozglądać się za pracą. Po śmierci Franciszka nie mogła ubiegać się o emeryturę, bo była za młoda, a i tak Franek przed wojną był przedsiębiorcą prywatnym, a w Polsce Ludowej pracował za krótko, by móc ją wypracować. Przyjazd do Przemyśla Krystyny z rocznym Andrzejem wypełnił jej szczęśliwie pustkę po śmierci męża i ożenku jej pierworodnego syna Leszka w odległym Wrocławiu.
W lipcu 1945 roku brat Krystyny ukończył trzyletni kurs Pierwszej Oficerskiej Szkoły Piechoty Wojska Polskiego w Krakowie i zdając takie przedmioty jak: wychowanie polityczne, wyszkolenie bojowe, wyszkolenie strzeleckie, musztrę, regulaminy, terenoznawstwo, wyszkolenie saperskie, gazownictwo, broń pancerną i przeciwpancerną, artylerię, łączność, lotnictwo, wyszkolenie sanitarne, wyszkolenie fizyczne, sprawozdanie, dowodzenie i pilność – otrzymał stopień chorążego i dotarł z Armią Wojska Polskiego aż do Wrocławia. Tam zakochał się i już pozostał.
W trudnych latach powojennych zamieniania Breslau na Wrocław, zgodnie z ogólnopolskimi nakazami władzę nad miastem sprawowała Miejska Rada Narodowa, która podlegała władzy centralnej czyli Warszawie. Wszelkie decyzje o jego losach, jak przywrócenie przedwojennej świetności europejskiej metropolii i przynależność do województwa dolnośląskiego zapadały zupełnie gdzieś indziej.
Jednak tu właśnie byli potrzebni na miejscu ludzie potrafiący tej metamorfozie sprostać i lokalnie zapotrzebowanie na takich jak Leszek inteligentów znających język niemiecki, wychowanków gimnazjum w Chyrowie, było ogromne.
I Leszek natychmiast znalazł ciepłą posadę, decydując o małych, ale bardzo ważnych sprawach, czyli w trudnym dla nowego ustroju sektorze powstających jak grzyby po deszczu małych fabryczkach produkujących i rzucających na rynek to, czego nieudolnie formujące się zakłady państwowe nie dawały mieszkańcom w dostatecznych ilościach lub wcale. Działająca tu prężnie partia Stronnictwa Demokratycznego skupiała wielu przedsiębiorczych ludzi anulując ogromne domiary niszczące ledwo pozaczynane interesy. Właśnie jedynie tutaj, we Wrocławiu było to możliwe dzięki bardzo złożonej sytuacji, przynaglanej odgórnie stabilizacji i normalności. Braki na rynku w handlu detalicznym były tak widoczne, że ktoś musiał podejmować decyzje niezgodne z wytycznymi Biura Centralnego.
Już po kilku miesiącach Leszczek potrafił z powodzeniem negocjować z przychodzącymi do niego z podaniami dyrektorami przedsiębiorstw sektora prywatnego będąc jednocześnie mimo swojej bezpartyjności cennym pracownikiem, któremu wydano przydział na małe, ale jednak trzypokojowe mieszkanie na Sępolnie z piękną, oszkloną werandą z widokiem na przydomowy ogródek. Mieszkająca tu rodzina niemiecka pozostawiła je nienagannie wysprzątane wraz z meblami i całym wyposażeniem kuchni w garnki i sztućce. Właśnie urodził się w sierpniu Wandzie pierwszy wnuk Witek i pojechała do nich do Wrocławia z Gliwic pomagając swojej wyleczonej z gruźlicy, lecz jeszcze słabej synowej w jego pielęgnacji. Reni nie polubiła, chociaż doceniała jej urodę po włoskich przodkach, ale ojciec jej, który zjawił się też we Wrocławiu wraz z córkami ze wschodu, chodził ciągle pijany do niej po pieniądze i Wanda uważała, że Leszka było stać na wybór kogoś lepszego. Toteż, kiedy Franuś z Krzysią zjawili się na Wystawie Ziem Odzyskanych, skorzystała z okazji – wbrew protestom Leszka, gdyż Renia koniecznie chciała iść do pracy i powierzyć niemowlę teściowej – i wróciła z nimi pociągiem do Gliwic. Leszek wypchał ich walizki pastą do zębów z mielonej kredy zrobionej w fabryce w maszynkach do mięsa przez pięćdziesięciu robotników, bo tyle można było zatrudnić oficjalnie, reszta mieliła na czarno. Ona i Krysia dostały też potężny zapas bardzo dobrego kremu przeciwzmarszczkowego na prawdziwych żółtkach, pakowanych do tekturowych pudełeczek w jakiejś przysposobionej piwnicy. W pociągu jej czujne oko wyłapało spojrzenia dosiadającego się do nich niewysokiego bruneta i oszacowało jego gminne pochodzenie i chamską toporność. Ale było już za późno na sprzeciw.
Potem potoczyło się wszystko bardzo szybko, Krystyna miała już dwadzieścia cztery lata, jej wielka, gimnazjalna miłość – Waldek – od czterech lat już nie żył i oświadczyny przyjęła. Kiedy Franuś, który dorobił się cukrzycy ze zgryzoty i niezgody na zastaną rzeczywistość, który nie mógł w niej funkcjonować i dogorywał w gliwickim szpitalu, a Krysia zapłodniona natychmiast po ślubie przez tego jurnego prostaka, musiała tu, na Śląsku, którego nie cierpiała, z nim pozostać, Wanda wpadła w panikę. Spakowała swoją małą, tekturową walizeczkę i wróciła do Przemyśla, gdzie czekała na nią ich kamienica, którą Franuś wybudował tuż przed wojną. Była zasiedlona nieznanymi jej lokatorami, ale pozostawiono im ich przedwojenne mieszkanie na pierwszym piętrze. Kiedy po wejściu Niemców kazano im, jako jedno z lepszych miejsc w Przemyślu je opuścić na rzecz biur pobliskiego posterunku – przed wojną granatowej policji, potem Gestapo, NKWD, i znowu Gestapo, a po wojnie Milicji – przenieśli się do kamienicy rodziców Franka na Czarneckiego. Jak weszli Sowieci, uciekli na niemiecką stronę do Łańcuta. Jak Sowieci przegrali z Niemcami, wrócili, ale mieszkanie znów było zajęte przez Gestapo, więc wynajęli pokój niedaleko, na Smolki.
Franek po zmianie ustroju już nie mógł patrzeć na Przemyśl. Namówił go do wyjazdu na Górny Śląsk przedwojenny przedsiębiorca budowlany, zaprzyjaźniony Żyd, który przeżył. Opowiadał, że tam są nowe możliwości, że takich jak on, 57 letnich architektów potrzebują w przejętych po Niemcach Gliwicach. Nie potrzebowali. Franek skończył w jakimś zatęchłym pokoiku z masą zakurzonych kosztorysów, z marną pensją i pełnym myszy mieszkaniem służbowym.
Wanda przyjechała tu zaraz po pogrzebie w sierpniu, jakoś lokatorów, którym wynajęli mieszkanie za grosze udało się listownie pozbyć i zjechała na ich jeszcze nie zabrane rzeczy. Potem, porządkując gabinet Franka patrzyła na pozostawione przez zmieniających się tutaj gospodarzy papiery, wśród nich propagandowe, duże tektury wielobarwne, aż dziw, że Niemcy tego nie wyrzucili, z wizerunkiem Stalina wśród pionierów. Niemcy pozostawili natomiast ogromne, starannie wykaligrafowane księgi na wybornym papierze, z introligatorsko ujętymi w płótno grzbietami, po części puste i szkoda było je wyrzucać.
Wanda jednak nie wytrzymała zimy w Przemyślu i wróciła z powrotem do Gliwic, gdzie Krysia z nowo narodzonym Andrzejkiem nie dawała sobie rady. Rudka i tak nigdy nie było w domu, tracił dużo czasu na dojazdy do Świętochłowic. Z maleńkiego mieszkania na czwartym piętrze, które dostali na Trynku po Nowym Roku 1950 – gdyż po śmierci Franka musieli się wyprowadzić i oddać służbowe – nie byli zadowoleni. Na dodatek żyć w Gliwicach było coraz trudniej. Wobec coraz większych braków w aprowizacji, a także narastającej awersji Krystyny do Rudka, Wanda namówiła Krysię, by rzuciła pracę maszynistki i pojechała z nią do Przemyśla.
Pojechały pociągiem z becikiem same, ku rozpaczy i protestom Rudka. Wiosna rozpromieniła powojenny Przemyśl, ruiny po Pasażu Gansa zostały już usunięte. Wstrząsająca sterczała jeszcze spalona Stara Synagoga na Jagiellońskiej. W bezradnej ruinie, pozbawiona dachu, z odsłoniętymi ścianami renesansowego wnętrza pełnych rytmicznych, półkolistych łuków. Ale kościół Marii Magdaleny na Franciszkańskiej i katedra Jana Chrzciciela miały już naprawione dachy, jak i dach kościoła Reformatów.
Od momentu powrotu do Przemyśla starczało im na kupowanie niedostępnych wiktuałów na tzw. pasku, Rudek regularnie słał im pieniądze nie tylko z pensji ale i z prac zleconych.
Pełną parą pracował zaprzyjaźniony szewc, który dla Krystyny wystrugał kilka par drewnianych chodaków. Łączone z barwną skórą były eleganckimi sandałami letnimi. Wandzie udało się też kupić kawałek spadochronu, z którego posiadająca maszynę do szycia lokatorka mieszkania na parterze uszyła jej i Krystynie żółte bluzki z modnymi zakładkami co centymetr na całym froncie. Handel, zawsze nielegalny, odbywał się najczęściej w mieszkaniu, kobiety wiejskie przywoziły furmankami nabiał i jarzyny, a Wanda, by nie było to widoczne, otwierała bramę na podwórze, by tam mogły pod osłoną murów ogrodzenia się cichaczem zatrzymywać. Ostatnim dekretem zakazano trzymania zbyt dużej liczby koni w gospodarstwie zjadających zbyt dużo owsa, ziarno mogłoby się przydać do skarmiania kur i świń, bo konie można przecież zastąpić samochodami i traktorami. Na rynku pojawiło się mnóstwo koniny. Wanda kupowała koninę w postaci kiełbasy, było to ich jedyne mięso.
Ale w tych dniach, w tych miesiącach walki o zaopatrzenie nic się nie liczyło, żaden trud i żadne niewygody. Liczył się jedynie Andrzej i jego obecność starczała za wszystko, co można było sobie wymarzyć. Dziecko rozwijało się fantastycznie. Pod czułym okiem dwóch kobiet i wizytujących je krewnych, sąsiadów i przyjaciół sprzed wojny, chłopczyk rozkwitał z każdym dniem nabywając zawsze z wyprzedzeniem umiejętności stosowne do wieku.
Wanda znalazła pracę w tartaku skazując osamotnioną Krystynę na palenie w kuchennym piecu i przygotowywaniu obiadu, oraz gotowanie w kotle pieluch. Krystyna tęskniła za bardziej wygodnymi warunkami, a tu nie było dosłownie nic. Wodę bieżącą puszczano tylko nocami i trzeba było łapać, przedwojenna lodówka na lód została przysposobiona na zwykłą szafkę, lodu już nikt nie woził. Noszenie węgla z piwnicy, mimo, że było to pierwsze piętro, jednak jej ojciec zaprojektował je chyba dla rodziny królewskiej: rozlewne, dostojne schody marmurowe były zbyt długie na noszenie ciężkich wiader, pospiesznie, tak, by dobiec w porę do płaczącego dziecka.
Wanda widziała, że Krystyna się męczy, do niej i Leszka miała przed wojną dwie nianie i jeszcze osobno kucharkę do klejenia pierogów.
Ale męczyli się wszyscy. Do jej szwagierki Isi na Słowackiego przestrzegany przez wszystkich wrócił jej mąż, sanacyjny oficer, który w 39 przez Rumunię wraz z synem wyjechał do Anglii. Jasiek wstąpił do marynarki, ożenił się z Angielką i tam pozostał, ale jego ojciec wrócił. Stał się obsesyjnie podejrzliwy że jest śledzony, umierał codziennie ze strachu, ogłuchł nagle i ku przerażeniu pełnej życia Isi która nie miała jeszcze pięćdziesięciu lat, stał się błyskawicznie zniedołężniałym starcem. Wanda próbowała wyciągnąć Isię, jak przed wojną, na seanse filmowe, ale stało się to nagle nieprzyjemne. W kronice filmowej był na okrągło Stalin, filmy też radzieckie, słowem, nie musiała już mieć wyrzutów sumienia, że zostawia wieczorami Krysię samą z dzieckiem. Dzięki ocalałemu radiu Philipsa słuchały Wolnej Europy. Dzięki bliskiemu kiosku postawionemu u wylotu zaułka Pierackiego, mogła mieć tygodnik „Radio i świat” który kupowała jeszcze przed wojną jako „Radio” i zobaczyć na zdjęciach tych, którzy w polskich audycjach występują, oraz dowiedzieć się, co będzie emitowane w najbliższym tygodniu. Rozpromieniał wieczory też „Przekrój”, zawsze wesoły i optymistyczny, z całą stroną dowcipów inteligentnych i nie tak chamskich jak w gazetach codziennych. Wpadała też koleżanka szkolna Krysi, Zosia, która wyszła za mąż za ich wspólnego kolegę Józka i też niedługo urodzi. Na razie pracowała jako kierowniczka Biblioteki Głównej w związku z czym mogła przynosić Krysi książki wycofane i zakazane, które z wykazem tytułów pakowano w paczki i znoszono do osobnych pomieszczeń, by ich nie musieć wyrzucać.
Pisanie listów było niebezpieczne, Wanda z trudem dowiadywała się o losach swoich przedwojennych przyjaciółek, które niejednokrotnie, oprócz sprawdzonych już tragicznych wieści, wiodły życie w pogrążonym w problemach Izraelu, który nagle musiał przyjąć uchodźców z całego świata bez żadnej własności.
Tak doczekały jesieni 1950 roku i czasu, kiedy ogromnego, trzypokojowego mieszkania z wysokimi stropami nie dawało się w przedwojennych, nie remontowanych picach kaflowych ogrzać. Na dodatek kolejki w banku na Mickiewicza zwiastowały najgorsze, co się może zdarzyć ludowi pracującemu, jeśli Państwo się o niego troszczy. W trosce o lud pracujący, a przeciwko spekulantom i prywatnemu sektorowi, który gromadził pieniądze na książeczkach PKO, tajnie, nawet Wolna Europa o tym nic nie wiedziała, ustanowiono przelicznik jeden do stu. Oszczędności na książeczkach PKO wypłacane będą w relacji 3 złote za 100, a bezpośrednio z kont bankowych w relacji 1 zł za 100 zł. Tracili wszyscy, pensja Wandy przechodziła zawsze przez bank, a Rudek prace zlecone miał płacone przelewem na konto.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2021, czytam więc jestem, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *