LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE

Rozdział I
Rudek (1)

Wyszedł z domu godzinę przed odjazdem pociągu do Przemyśla. Była sobota, bardzo wcześnie, udało mu się pozyskać jeden dzień urlopu tłumacząc się podróżą do żony i syna, co nie było trudne, gdyż wszyscy już od tygodnia świętowali nadchodzącą Wielkanoc po pokojach biura projektów i niewiele pracowali. Od kiedy przydzielono go do Świętochłowic, musiał dojeżdżać z domu z Gliwic ponad pół godziny, mimo, że do biura, w którym miał prace zlecone w czasie studiów, miałby kilka kroków. Ale przydział pracy, jaki otrzymał zaraz po obronieniu pracy magisterskiej na Politechnice Śląskiej nakazywał pracę w C.B.P.P.W w Świętochłowicach, którą rozpoczął w lutym 1950 roku i z której nie był zadowolony.
Pociąg jechał z Wrocławia. Pociągi we Wrocławiu, a było ich 120 które przejeżdżały przez Dworzec Główny, już dawno uruchomiono wraz z przyspieszonymi wszystkimi procedurami przejęcia miasta przez Polaków ze względu na planowany Kongres. To Kongres miał przypomnieć światu, że przejęcie Ziem Zachodnich przez Polskę odbyło się sprawnie i sprawiedliwie, że wysiedlenie niemieckiej ludności, zmiana nazw ulic i likwidacja wszelkich szyldów na sklepach i niemieckich tabliczek odbyło się szybko i bezproblemowo. Propaganda mająca udowodnić, że Wrocław był zawsze piastowski i polski, a zdjęcie kilkuwiekowego „germańskiego tynku” jest tylko w gestii naukowców i archeologów, nie ominęła Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego Nr 4 w Katowicach z siedzibą w Gliwicach przy ulicy Powstańców 41, gdzie Rudek dorabiał do studiów na politechnice w charakterze kreślarza-konstruktora. To tutaj pospiesznie wpadał ze swoimi arkuszami wykreślanymi nocami projektów, by w pokoju maszynistek prosić o wypisanie kosztorysu. Wśród nich siedziała przy maszynie zawsze roześmiana Krystyna, od której Rudek nie mógł oderwać oczu.
Wracał do bursy mieszczącej się przepięknej wili przy ulicy Lipowej do swoich kolegów skłonnych w każdej chwili do figlów, ale myślał już o Krystynie, mimo, że z Prądnika Czerwonego Zosia Pagórska studiująca w Krakowie słała list za listem. Rudek miał już 32 lata i marzył o rodzinie, wszelkie studenckie psoty dużo młodszych studentów, jak wiązanie cichaczem pod stołem sznurówek stojącemu koledze spełniał, by nie wyróżniać się w grupie, ale tak naprawdę chciał stabilizacji.
Od 29 października 1945 roku rozpoczął studia z prawie 3 tysiącami studentów. Rozkład zajęć jak i profesorów przywieziono ze Lwowa, ale podręczników już nie. Siedzieli w zimnych, nieogrzewanych salach w płaszczach. Rudek musiał uczęszczać na każde zajęcia i wszystko zapisywać. W stołówce z początku jedzenie było za darmo, jak i miejsce w bursie, ale wszystko było tak skąpe, tylko materiał na wydziale Inżynieryjno-Budowlanym serwowany przez 200 pracowników dydaktycznych był obfity. Wracał z przyniesioną z biura pracą do willi, która stanowiła jego jedyny dom i była piękna. Zbudowana przed wojną przez niemieckiego architekta w stylu art deco jaśniała swoim wykwintem w siermiężnej rzeczywistości powojennej biedy. Lśniły metalowe kinkiety, przepiękne witraże rzucały kolorowe światła na boazerię holu. Wychowany w wiejskie chacie czuł się dobrze pod wysokimi stropami. Dwie kondygnacje z dachowym świetlikiem rozsłoneczniły hol. Ornamenty kwiatowe wiły się secesyjnie i Rudek coraz bardziej tęsknił do lepszego świata. Szybki wywiad w biurze dostarczył mu wiadomości o Krystynie. Była córką architekta po Politechnice Lwowskiej zdegradowanego w tymże biurze do etatu referenta kalkulacji. Franciszek Górski nie bratał się z nikim, w przeciwieństwie do swojej córki, niezwykle towarzyskiej Krystyny, prowadził jakąś swoją politykę „wszystko na nie” i nawet Rudka dziwiło to, że uchodziło mu to na sucho. Ostentacyjnie unikał wszelkich spędów, pochodów i zebrań, chodził do kościoła i był postacią dość ponurą. Jednak miał w biurze jakiś niepojęty respekt i szacunek, być może, że pumpy i nienaganny przedwojenny ubiór przyczyniały się do jego legendy.
Jednak Rudek nie pojechał wtedy do Wrocławia z Biura Projektów, mimo, że tam też wisiały ogłoszenia zapraszające na wycieczkę, ale ze swej macierzystej uczelni, gdyż potrzebni byli właśnie tam, na Kongresie, junacy z całej Polski.
Wrocław był zniszczony i w zrujnowanych podwórkach  niejednokrotnie dostrzegał zwierzęta gospodarskie, ale władze miasta liczyły, że dostojni światowi goście nie będą zaglądali we wszystkie zakamarki. I tak zdążono zrobić na ich przyjęcie wiele, na ulicy słyszało się już tylko język polski z rożnymi odcieniami polszczyzny przyjezdnych z całej Polski, którzy jeszcze się tu na dobre nie zadomowili, gdyż miasto było w dalszym ciągu obce. Rudek pamiętał, jak szedł ulicami o zniszczonej nawierzchni w kierunku wybudowanej przez króla Prus przed pierwszą wojną światową ogromnej Hali teraz zwanej Ludową i w miarę jak szedł od Dworca do parku, przestrzeń stawała się coraz bardziej odświętna i udekorowana. Przywitała go stumetrowa iglica z lustrem na wierzchołku i wszystko wraz z rojącym się niebotycznym tłumem wprawiło go w nastrój euforyczny. Żadnego socrealizmu, awangardowe obrazy przedwojennej polskiej szkoły malarstwa, kubistyczne rzeźby, po pawilonach jeździła specjalna kolejka pozwalająca bez zmęczenia zobaczyć wszystko, czym chlubiły się polskie Ziemie Zachodnie: maszyny tkackie, rolnicze, kopalniane, samochody. Można było napić się wina i mleka, kupić pamiątki i rzeczy w sklepach na terenie całej Polski nieosiągalne.
I wśród tego rozochoconego, obładowanego zdobyczami tłumu spostrzegł perkalową sukienkę Krystyny stojącą w drewniakach przed stoiskiem z prawdziwą kawą. Obok, w kapeluszu stał jej ojciec szczupły, wysoki i milczący, ledwo skinąwszy głową na powitanie uradowanego Rudka.
Ale to tylko on, Rudek, kiedy Franciszek rok później umierał w szpitalu gliwickim chodził do niego, gdyż jego żona Wanda, teściowa Rudka, bała się umierających, a Krystynie w dziewiątym miesiącu ciąży nie zalecano takich wzruszeń.

Od stycznia po ślubie z Krystyną zamieszkał z teściami w jednym z ich dwóch pokojów służbowego mieszkania na ulicy Powstańców. Urodziła syna miesiąc po śmierci ojca. Ponieważ pracowała w czasie ciąży jako maszynistka z ojcem w Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego, dyrekcja nawet była skłonna po śmierci swojego pracownika dać im przydział na mieszkanie w zamian za zwolnienie mieszkania służbowego, ale Wanda, matka Krystyny wyjechała zaraz po pogrzebie do Przemyśla korzystając z okazji, że wreszcie może wrócić do swojej kamienicy, gdzie przed wojną zajmowali całą rodziną dwa duże mieszkania na pierwszym piętrze. Tam było architektoniczne biuro ojca Krystyny. Świeżo wybudowane prawe skrzydło kamienicy według jego projektu czekało na drugie i się nie doczekało. Zwiezione na podwórze materiały budowlane w czasie wojny zniknęły. Franciszek nie chciał wracać po wojnie do Przemyśla wiedząc, że i tak nie będzie mógł ani być prywatnym przedsiębiorcą, ani kamienicznikiem. Przyjmując w gliwickim przedsiębiorstwie skromną posadę referenta kalkulacji zmarł w rok po zatrudnieniu ze zgryzoty i permanentnej niezgody na wszystko, co go otaczało.
Rozmyślając o tym, Rudek przemierzał zimną, marcową ulicę Zwycięstwa idąc piechotą na dworzec. Miał na głowie kapelusz, ubrany był w za duży i za długi prochowiec ściągnięty paskiem w tali niczym nie wyróżniając się wśród nielicznych przechodniów. Niósł jedynie swoją skórzaną teczkę, gdzie schował piżamę. Zaopatrzenie w Przemyślu i tak było lepsze, gdyż teściowa miała jeszcze przedwojennych dostawców wiejskich, którzy pani Wandzie mogli nosić wiejskie produkty bez obawy o donos, więc niczego z Gliwic nie zabierał. Tutaj były jedynie jarzyny, można było kupić kapustę w dowolnej ilości, ale kapusty nie cierpiał w żadnej postaci, odczuwał do niej wstręt. Przed wojną jedli głównie w domu kapustę.

Od kiedy urodził się Andrzej, rano chodził z emaliowaną bańką po mleko do pobliskiej spółdzielni, tam ubrana na biało ładna ekspedientka w białym czepku nalewała stojącym w kolejce z ocynkowanej bańki mleko, które w końcu zjadał sam w postaci zupy mlecznej z makaronem. Krystyna mleka nie piła. Andrzeja karmiła piersią, a mlekiem ze sklepu się brzydziła. Wszystkie małe sklepiki prywatne już od dłuższego czasu były polikwidowane i z jedzeniem było coraz gorzej. Również ubiegłoroczna wymiana pieniędzy zjadła wszystkie oszczędności, jakie Rudek posiadał, a przecież pracował i na studiach, i zaraz po dyplomie, bo nakaz pracy nie przewidywał żadnych wakacji. Zresztą, Krystyna wyjechała do matki w pół roku po urodzeniu syna nie z powodu aprowizacji. Uciekała głównie przed myszami, na które była szczególnie wyczulona, a których w służbowym mieszkaniu po ojcu, w budynku, w którym mieszkał i sam dyrektor Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego, nie dawało się opanować. Kiedy zaanektowały wannę, Krystyna nie wróciła już do pracy i przerażona wyjechała z niemowlęciem do mamy.
„W październiku 1950 r. zwróciliście się do Dyrekcji C.B.P.PW o interwencję w sprawie mieszkania, zajmowanego w Gliwicach, na które to żona Obywatela uzyskała przydział, jako pracownica P.B.P.-4, a z którego to P.B.P.-4 na skutek zwolnienia się Waszej żony z pracy zamierzało eksmitować” – przypomniał sobie fragment pisma, które otrzymał z departamentu kadr Ministerstwa Górnictwa na swoją prośbę. Tak, nie miał szans na szybkie otrzymanie mieszkania i na powrót Krystyny, ma już nakaz eksmisji i czekającą go przeprowadzkę do maleńkiego, tymczasowego mieszkania na Trynku. Ale na Trynek Krystyna i tak się nie zgodziła.
Wszedł na dworzec, który w kontraście do pustych ulic był pełen ludzi. Jednak kasy biletowe działały sprawnie i wkrótce, mijając kolejarza w długim, wełnianym płaszczu i czapce z lakierowanym daszkiem sprawdzającego peronówki, wyszedł schodami na peron.
Pociąg z Wrocławia był zawsze zatłoczony, tak, jakby na tym odcinku odbywały się niekończące się wizyty krewnych zamieszkałych w przeciwległych krańcach Polski. Przedarł się do zatłoczonego przedziału wiedząc, że główny atak na ten pociąg nastąpi w Katowicach, a potem jeszcze większy w Krakowie. Skwapliwie skorzystał z usłużnego ścieśnienia się wiejskich kobiet trzymających na kolanach kosze z żywymi kurami. Miejsca na górze zajęte były szczelnie tekturowymi walizami. Panował zaduch, dym z papierosów mieszał się z ludzkimi wyziewami czyniąc tę mieszankę nie do zniesienia. Wtopił się w oparcie starając się zajmować jak najmniej miejsca. Ludzie w przedziale tymczasem rozradowani tym, że siedzą i że jadą, nawiązywali szybko ze sobą rozmowy, tak, że po chwili wschodni zaśpiew nie gasł przez kilka godzin.
Ale za Tarnowem zrobiło się luźniej, na stacjach pasażerowie wysiadali coraz częściej, natomiast nikt nie wsiadał, pociąg gwałtownie zwolnił bieg i zaczął się wlec często stając w środku pola między stacjami. Zrobiło się już ciemno, leżący jeszcze śnieg na polach skrzył się białymi plamami, a do przedziału w miejsce zaduchu wpłynęło przenikliwe zimno.
W Żurawicy wstał, ubrał płaszcz i kapelusz podchodząc do okna w korytarzu. Światła uwidaczniające tory węzła kolejowego trochę go ośmieliły i poczuł się raźniej. W korytarzu nie było nikogo. Potem nieliczni pasażerowie zaczęli z tobołami opuszczać przedziały i kiedy pojawiło się Zasanie i przęsła kolejowego mostu, Rudek ponownie poczuł strach i ucisk w gardle.
Na peronie nikt na niego nie czekał. Dworzec pełen był żołnierzy i celników, tak, że zwykli, szarzy pasażerowie mieszając się z umundurowanymi mężczyznami tworzyli tłum jakby osaczony warstwą opiekunów. Rudek szybko skierował się do wyjścia, ale w zdenerwowaniu zamiast przejść plac przed dworcem i pójść w lewo, poszedł w prawo i nagle w nocy znalazł się na placu Karola Marksa przed pomnikiem. Po obu stronach obelisku zwieńczonego gwiazdą stały dwie armaty wymierzone w niego, a w środku oświetlony specjalnie wmontowanymi reflektorami widniał napis: „Bohaterom Wielkiej Wojny, Niezwyciężonej Armii Czerwonej Oswobodzicielce Przemyśla spod niemiecko-faszystowskiej okupacji”.
Zawrócił na dworzec i skręcił w lewo na Mickiewicza, gdzie dostrzegł na rogu dziwaczny sklepik naprawiacza lalek, który, jak zauważył ze zdziwieniem, mimo nacjonalizacji prywaciarstwa, nie został zlikwidowany. Teraz z okazji Wielkiej Nocy witryna żarzyła się jako jedyna w zaułku Pierackiego i jak w jak jakimś upiornym śnie działał niestrudzenie mechanizm zegarowy wprawiający w ruch ogromną karuzelę, na której kręciły się przedwojenne, brudne i zdefektowane zabawki. Misie z prawdziwego futra, na wpół ubrane, zezowate lalki porcelanowe w nigdy nie pranych, podartych sukienkach, w otoczeniu ordynarnych grymasów pajaców i ptaków z prawdziwych piór, kręciły się w kółko mozolnie i bezdźwięcznie na tle zamarłych w mroku kamienic.
Rudek otworzył bramę na samym końcu podwórza i wszedł na obszerną klatkę schodową, gdzie przedwojenne, marmurowe schody wykończone były metalowymi okuciami. Wytarł ubłocone buty o mosiężny płaskownik, wszedł na pierwsze piętro i nacisnął dzwonek.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2021, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *