Rozdział II
Wanda (3)
Rzeczywistość dnia codziennego stawała się coraz dotkliwsza. Po ulicach Przemyśla chodzili pijani w biały dzień mężczyźni, co przed wojną było nie do pomyślenia. Wanda wprawdzie znalazła w pracy biurze tartaku stabilizację i pierwsze w życiu własne pieniądze, a i satysfakcję, i dowartościowanie, gdyż ze względu na jej piękne pismo zastępujące z powodzeniem maszynę do pisania, stała się w krótkim czasie pracownikiem niezastąpionym i lubianym, to jednak patrzyła na to miejsce z odrazą. Lubiła nawet, jak ją wysyłają pociągiem do Rzeszowa, by mogła tam napełnić długopisy dla biura, bo w Przemyślu takiego punktu nie było. Rzeszów zresztą nie wiadomo czemu, brzydkie, przedwojenne marginalne miasto miał wszystko, a Przemyśl nic. Na Krystynę spadło teraz gotowanie obiadu w węglowym piecu, zajmowanie się coraz bardziej absorbującym synkiem i kontaktem z ponurymi nastrojami sklepów i ulicy. W powietrzu wisiała kolejna wojna, nikt nie miał wątpliwości, że zaraz wybuchnie. Ze sklepów znikało natychmiast wszystko, co dawało się przechować na wypadek wojny, a gromadzone zapasy podkreślały jeszcze ten stan nienormalności. Przestały ją cieszyć odnalezione w ogrodzie, a zakopane przed wybuchem wojny srebra i serwis porcelanowy, meble z gabinetu-biura Franciszka wykonane według jego projektu i dane na przechowanie innym ludziom, które teraz zwrócone, stanowiły namiastkę tożsamości. Czerwiec był zimny, temperatury były w nocy minusowe, a Krystyna zaczęła poważnie niepokoić się o przyszłość synka. Na dodatek przy jego porodzie w gliwickim, brudnym szpitalu, kiedy rodziła go 12 godzin, doznała jakiejś nieprzezwyciężalnej traumy i panicznie zaczęła bać się porodu.
I kiedy w ostatnich dniach grudnia spakowana do szpitala walizka czekała w przedpokoju na odpowiedni moment, Krystyna powiedziała, że do szpitala za skarby świata nie pójdzie.
Akcja porodowa zaczęła się w nocy. Wanda z trudem znalazła akuszerkę i kiedy z nią wróciła, Krystynę położono w pokoju z łazienką, który był przedwojenną sypialnią Wandy i Franciszka. Andrzeja, by nic nie słyszał i się nie obudził, umieszczono wcześniej w dawnym gabinecie i zarazem biurze Franka.
Dziecko przyszło na świat o czwartej rano i okazało się dziewczynką. Pierwsza przyszła obejrzeć dziecko sąsiadka z trzeciego piętra, Ginalska. Wzięła na ręce i oceniła, że jest dorodnym i urodziwym niemowlęciem.
Rudka powiadomiono telegramem dopiero nazajutrz, bo przecież to był Nowy Rok i wszystkie urzędy były pozamykane.
Dziecko zapisano w magistracie pod imieniem Ewa, które właśnie stawało się modne, gdyż po wojnie wszystko, co krótkie, nieskomplikowane i oszczędne było w cenie. Na drugie Krystyna wybrała Małą Tereskę z Lisieux, której obrazek zawsze jej ojciec nosił w portfelu. Ponieważ papież Pius XI ogłosił ją błogosławioną w czasie, kiedy Wanda była w ciąży z Krystyną, Mała Tereska opiekowała się jej przyjściem na świat i potem w pociągu, gdy jako niemowlę zakrztusiła się na śmierć, już zieloną Franciszek przykrył obrazkiem wyjętym z portfela. Po chwili dziecko w cudowny sposób odżyło i nikt w rodzinie nie miał wątpliwości, że zawdzięcza to opiece świętej. Pozostawało to wszystko przypieczętować chrztem i zaprosić Rudka, by zobaczył dziecko. Rudek regularnie przesyłał całą niemal pensję mając jeszcze obiecaną podwyżkę za objęcie kierownictwa pracowni projektowej i rozczarowany wprawdzie płcią dziecka – bo w jego rodzinie rodzili się tylko synowie – wszczął ponowne starania o przydział mieszkania w Katowicach. Mając już dwoje dzieci mógł pisać podania bardziej natarczywe i kategoryczne.
Brat Krystyny, Leszek, który został wyznaczony na ojca chrzestnego, ani myślał przyjechać z Wrocławia. Leszek wyleczył już swoją piękną żonę z ostatniego stadium gruźlicy, cieszył się trzyletnim synem Witkiem i kierowniczą pracą we wrocławskim wydziale skarbowym urzędu miejskiego. Ukończone gimnazjum w Chyrowie całkowicie wystarczało do szybkiego awansu i otrzymania mieszkania na Sępolnie. Przyjazd do Przemyśla planował na wakacje, toteż mecenas Janeczek, brat Wandy załatwił u proboszcza Katedry, której był parafianinem, że to on potrzyma wraz z córką, 12 letnią Maryśką, wyznaczoną przez Wandę na matkę chrzestną, malutką Ewę do chrztu.
Wanda nawet ucieszyła się, że syn z Wrocławia nie przyjedzie. Cukru nie było w sklepach już od dawna, jego ceny na czarnym rynku ciągle wzrastały. Wprowadzono kartki w restauracjach i nawet ten sposób praktykowany przed wojną przez Wandę, kiedy przyjeżdżali księża z Chyrowa i Wanda posyłała dziewczynę kuchenną do Adrii po ryby i suflety, odpadał. Brakowało nie tylko podstawowych wiktuałów, ale i środków czystości. Wyprawka przydziałowa z magistratu była niezwykle skromna i Wanda uruchomiła wszystkie przedwojenne znajomości, by zdobyć materiał na biały becik i ubranko do kościoła.
Mecenas Janeczek z żoną i trójką dzieci, z których Maryśka była najstarsza, mieszkał na Placu Katedralnym i zamierzał zaraz po uroczystości przyjść z całą rodziną na obiad do swojej siostry znając jej gościnność.
Rudek przyjechał w przeddzień i cała uroczystość w Katedrze, w której chrzczono równocześnie kilkadziesiąt noworodków zdawała się prognozować rodzinne odrodzenie i nową przyszłość.
Wracali piechotą, Rudek niósł Andrzeja, a mecenas Janeczek Ewę śpiącą w beciku. Rozmawiali o zmianie nazw ulic, o których Wanda dowiedziała się dopiero od nich ze zdumieniem patrząc na napisy na tabliczkach. Tak minęli ulicę Feliksa Dzierżyńskiego, okrążyli plac Karola Świerczewskiego i dotarli do Wieży Zegarowej. Zbliżała się pora obiadu i wszyscy byli głodni, mimo to starali się utrzymać pogodny stan ożywionej rozmowy. Rudek gestykulował nerwowo w trakcie opowiadania o swojej pracy, chcąc przedstawić się w jak najlepszym świetle. Rzeczywiście, jego perspektywy zawodowe rysowały się jak najlepiej – mimo braku przynależności do jakiejkolwiek organizacji przyzakładowej, a do Partii zapisali się już prawie wszyscy jego koledzy ze studiów – liczono się z nim i planowano powierzyć mu nadzór projektu technicznego jednoprzęsłowego stalowego mostu samowyładowczego kopalni Paweł. To wynurzenie jakoś bardzo zirytowało mecenasa Janeczka, w przemyskiej palestrze zajmował coraz gorsze pozycje, darł koty ze wszystkimi Ukraińcami, którzy powoli przejmowali kluczowe stanowiska w mieście, a miał do utrzymania niepracującą żonę, troje dzieci i kochankę. Całe szczęście ich pochód powracający z uroczystości kościelnych wchodził już na ulicę Pierwszego Maja, o tej nazwie Wanda znowu dowiedziała się od czytającego tabliczki Rudka i byli już blisko domu.
Zasiedli do barszczu, który Wanda podała w przedwojennym serwisie z Ćmielowa z kobaltowym szlaczkiem wykończonym złoceniami, w stylu modernistycznym, bo taki właśnie wystrój zaprojektował Franciszek przed wojną do ich nowego mieszkania. Wanda szybko rozstawiła srebrne sztućce i wniosła pęta pieczonej końskiej kiełbasy na stół, a osobno pierogi ruskie, które z Krystyną ulepiły tydzień wcześniej i trzymały w piwnicy. Jednak irytacja Janeczka w dalszym ciągu podsycana była paplaniną Rudka brnącego jak w błoto budów, które w gumofilcach ostatnimi dniami wizytował. Janeczek, spędzający cały wolny czas w Adrii, gdzie kelnerzy tytułowali go panie hrabio i stołując się tam po awanturach z żoną, nie chciał nic wiedzieć o przemyśle węglowym, gdyż takie informacje dochodziły do Przemyśla tylko z irytujących Polskich Kronik Filmowych. Żeby nie wydać się przeciwnikiem ustroju, a jako absolwent prawa uniwersytetu lwowskiego wiedział, gdzie znajduje się granica, której nie może przekroczyć, poprzestał na aluzjach i docinkach do chłopskiego pochodzenia Rudka. Rudek z początku tego nie zauważał, biorąc wszystko za dobrą monetę. Wanda wniosła kryształowe kieliszki i nalała do nich sok zrobiony z własnej wiśni z ogrodu i bimber. Rudek przed wojną ukończył wadowickie gimnazjum z wielki trudem, bo ojciec poznany przez matkę w szpitalu, żołnierz wojsk austrowęgierskich porzucił ją spłodziwszy trójkę dzieci i uciekł do Wiednia. Nie łożył na utrzymanie jego i brata, pozostawiając matkę akuszerkę na pastwę wiejskiego losu. Jego przemierzanie rowerem kilkunastu kilometrów w zimie do szkół i łatanie pękniętych dętek „gumalajzonem” było heroiczne wobec tego, co prezentował ten patentowany leń siedzący przy jednym z nim stole i ośmielał się mu coś zarzucać. Po kilku kieliszkach Rudek jakby zobaczył wszystko ostrzej, wpadł w szał jak zranione zwierzę ku uciesze Wandy, która pokazywała milcząco wzrokiem Krystynie, co ją czeka, jak ośmieli się opuścić ją i zabrać jej wnuki.
Jednak, gdy wyjechali na zawsze, Wanda nie wytrzymała tej pustki. Jedynym pocieszeniem był jej kościół parafialny zwany reformatami gdzie kazania były coraz ostrzejsze i coraz częściej bracia franciszkanie z niego znikali. Dowiedziała się z oburzeniem, że pojawili się jacyś księża patrioci, którzy nie uznają papieża ani Watykanu, co w głowie Wandy nie mogło się pomieścić. Na dodatek aresztowano prymasa Wyszyńskiego, który przecież uznał granicę na Odrze i Nysie i potępił bandy grasujące po lasach próbując wywalczyć przedwojenną Polskę, od dwóch lat tułał się po jakiś klasztorach w zamknięciu, a ci zdrajcy, księża patrioci taki stan popierają, chcą, by ich zwierzchnikiem był tylko Bierut.
Napisała do siostry Leśki i jej męża Emila mieszkających bez ślubu przed wojną w Solcu Kujawskim, a po wojnie Leśka dostała w 1946 roku posadę strasznego kancelisty na stacji w Złotowie i codziennie tam dojeżdżała.
Lesia, starsza siostra Wandy zaraz po maturze wyjechała z rodzinnego Stanisławowa do Bydgoszczy, by podjąć tam pracę w Wydziale Kontroli Dochodów w Biurze Rozrachunków PKP. Zakochał się w Leśce zawiadowca stacji, Emil pochodzący z Tarnowa. Wanda zawsze traktowała narzeczonego swojej siostry lekceważąco, gdyż był tylko kolejarzem.
Emil w okresie narzeczeńskim miał wiele talentów, grał z upodobaniem na skrzypcach, ale mając darmowe bilety kolejowe, jego największą pasją stało się jeżdżenie pociągami za Leśką i śledzenie, gdzie ona przebywa. Leśka uciekając przed Emilem opuściła Bydgoszcz i przeniosła się do pracy w Polskich Kolejach Państwowych do Gdyni, gdzie dostała mieszkanie służbowe, jednak było to daremne. Leśka nie wytrzymała konkurencji przedwojennej kolei, która była dla niej zbyt punktualna i zbyt skuteczna. Emil co do minuty zjawiał się wszędzie, gdzie mogłaby się znaleźć udaremniając szanse na zakochanie się Leśki w kimś innym, czy poznanie przez nią kogoś bardziej odpowiedniego. Sieć inwigilacyjna Emila trwała kilka lat i Leśka zdecydowała się oddać Emilowi swoje dziewictwo, by tym sposobem uwolnić się od tych nieustannych pogoni. Zamieszkali razem w Solcu Kujawskim i Leśka natychmiast zakazała mu gry na skrzypcach. W nocy zawiązała wszystkie zwisające z zegarów ciężarki, bo cogodzinne kuranty nie pozwalały jej spać. Nie zgodziła się na sypianie z Emilem w jednym łóżku. Natomiast uwielbiała jeździć z nim na rowerzze wzdłuż Wisły i gościć na wakacjach swoją siostrę Wandzię z jej dziećmi, Leszkiem i Krysią. Już w sierpniu 1939 pociągiem Leśka uciekła do Stanisławowa, do rodzinnego domu. Emil, nie mogąc zostawić pracy na kolei tak gwałtownie, uciekał przez Warszawę na rowerze. Gdy zaczęło się bombardowanie, zszedł w Warszawie do schronu i kiedy wyszedł, bomba trafiła w rower. Do Stanisławowa przyszedł na piechotę poszukując Leśki. Wanda obwiniała Emila za śmierć ich trzeciej siostry, Maniuśki, którą wraz z całym gronem nauczycielskim rozstrzelali gestapowcy w Czarnym Lesie pod Stanisławowem, a Emil jej nie uchronił wracając w tym dniu sam do domu. Nikt nie wiedział, w jaki sposób Emil miał uchronić Maniuśkę, ale ponieważ był jedyną osobą, który widział Maniuśkę żywą, zarzucano mu, że niczemu nie zapobiegł. Maniuśka jeździła w czasie okupacji do Przemyśla przywożąc im ze Stanisławowa wiktuały i gdyby została w Przemyślu, żyła by.
Emil korzystnie załatwił swoje i Leśki przeniesienie do stacji Żurawica. Bezpłatnie kolej przewiozła im cały dotychczasowy dobytek ocalały z Solca Kujawskiego. Były to dywany, obrazy, meble kuchenne i mnóstwo drobiazgów, czym wypełnili szczelnie sypialnię, łazienkę, salon, służbówkę i kuchnię, w którą wstawili swój kredens i stół. Wanda został odcięta od łazienki, ale nawet zawansowany nikotynizm siostry palącej dwie paczki „sportów” nie umniejszył jej radości z tego, że nie mieszka sama.
Na czas ich zagospodarowywania Wanda wyjechała na Boże Narodzenie do Katowic. Wiozła dla Krysi kupioną od kogoś w pracy amerykańską, szmaragdową suknię balową z jedwabnej tafty, która w pasie miała wszytych kilka tiulowych, sztywnych halek w tym samym kolorze. Od talii zapinany na zamek błyskawiczny wycięty w szpic staniczek był bardzo wydekoltowany, a długie, sięgające za łokcie rękawiczki z obciętymi końcami palców jakby równoważyły odważną nagość ramion. Do tego dołączona była opaska tiulowa na głowę z maleńkimi tiulowymi różyczkami i aksamitna torebka w kształcie woreczka. Dla Andrzeja wiozła zdobyte książeczki z „Lokomotywą” Tuwima, a Ewie aksamitną, błękitną sukienkę na karczku z białym, jedwabnym kołnierzykiem uszytą przez sąsiadkę z dołu.
Zima była śnieżna i osiedle pokrywała gruba warstwą śniegu. Andrzeja wożono już na sankach, Ewa swobodnie poruszała się na nogach po całym mieszkaniu w wiklinowym okrągłym chodziku. Linoleum i meble Franciszka dali do małego pokoju gdzie Rudek urządził sobie gabinet, i gdzie powieszono część obrazów Franciszka. W większym pokoju, w którym spała Ewa z Krystyną na jednym tapczanie, postawiono dla Andrzeja wojskowe łóżeczko składane na dzień. Wanda w te dni spała na drugim, pożyczonym od sąsiadów łóżku polowym. Nic Wandzie nie przeszkadzały te utrudnienia, została kilka tygodni pomagając Krystynie w prowadzeniu gospodarstwa wykorzystując cały swój urlop.