PYTAM

I pytam wciąż. Gdzieś w Mediolanie
patrząc na kobiet krwawe usta,
wzrok zatrzymujesz na kolanie
przesunie dzień kolejna pustka.

Pytam z daleka. Oczy moje
wbite w twą przeszłość. Sjesta włoska.
Twoja kobieta zmienia stroje,
by przygotować cię do rozstań.

Pytam o miłość. W samolocie
jak w czarną dziurę poszła z obcym
czeka cię długie bezrobocie
zacząłeś kochać, będąc chłopcem.

Pytam o palmy i kaktusy
wiatr żalu lodem zmroził piekło,
gdzieś w Ameryce autobusy
znalazły południowe ciepło.

Pytam, gdzie byłam, gdy daremnie
samotność rosła metalowo
dlaczego ja, ani ty we mnie
nie odrodziłeś się na nowo.

22 września 2003 Zabrze

Zaszufladkowano do kategorii 2003, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

TRAWA

Trudno się podnieść trawo słaba,
jeszcze nie wzeszłaś z nasion dobrze,
korzenie płytkie, piasek na nich,
a już pogoda cię okrada
chociaż deszcz dziś napadał szczodrze
to przywalono cię kamieniami…

Nawet, gdy ty, swoim ramieniem
wesprzesz byt skory i szlachetny,
nawet, gdy uda się zabawa,
to świat nie przyjdzie i milczeniem
zamieni barwny na konkretny,
zamilknie zieleń i murawa.

22 kwietnia 1998 Katowice

Zaszufladkowano do kategorii 1998, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano | Dodaj komentarz

PRZECHODZIŁ PAN MŁODY W CZERWONYM SZALIKU

Przechodził pan młody w czerwonym szaliku
i patrzył się długo z wahaniem
czy ma się ukłonić? – nie lubił uników,
upewnił się znowu z pytaniem,
ostatni raz spojrzał, spochmurniał – niedbale
szalik poprawił, pospiesznie minął.
Już o niej nie myślał, przecież nie znam jej wcale,
jest nieznajomą dziewczyną.

A czas się przechadzał inną dzielnicą
nie pytał, nie dumał, nie minął
oglądał gołębie zimowych trawników
i puste od widzów kino.
Pomyślał leniwie potrzebny mi zapał,
pomyślał, że jeszcze jest wcześnie,
przecież też wcale jej nie znał
chociaż poznała go we śnie.

Czas mijał tuż obok i kłaniał się stale,
gdy biegła ulicą zdziwiona
przewracała oczami, szeptała mantrę,
wzruszała znacząco ramiona,
przechodziła przez lata otwarte na oścież,
a kiedy czas mijał, myślała jak dawniej,
że nie znać go byłoby prościej,
że przecież nie znam go wcale.

20 lutego 1973 Wrocław

Zaszufladkowano do kategorii 1973, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano | Dodaj komentarz

GOŁĘBIARZ

Ogląda, jak się rozbieram,
lub patrzy na gołębie
chłopak szesnastoletni,
zdziwienie ma na gębie.

Chłopak szesnastoletni
czerwone ma długie włosy
gołębie na dachu
i papierosy.

Jestem naga codziennie
rano w południe i w nocy,
otoczony swym stadkiem
patrzy na mnie ukradkiem.

22 lipca 1976 Gliwice, Wójtowa Wieś

Zaszufladkowano do kategorii 1976, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , | Dodaj komentarz

Dziennik miejski (10)

Samolot na ekranie monitora wreszcie przekroczył granatowy ocean i wleciał do Londynu. Tam po trzech godzinach wsiedli do drugiego, który wylądował w Warszawie.
– „Wylądowaliśmy”- natychmiast pojawiło się na Skype, a potem już odbiór bagażu i pożyczenie samochodu odbyło się jak na taśmie, i kiedy już nim jechali, wysłali wiadomość, że będą przed północą. I rzeczywiście byli.
Wjechał srebrny ford w nasze puste, martwe osiedle, zamrugał czerwonymi i białymi światłami, wtopił się w szereg śpiących aut i jak inne, zgasł.
Walizy ze sprzętem fotograficznym zajęły cały przedpokój. Mama zmobilizowała się i wstała na przywitanie. Marek rozpoczął odsmażanie pierogów ruskich, oni wypakowywali prezenty.
Kiedy po kutii wniosłam tort orzechowy, na widok wetkniętej w środek flagi amerykańskiej na wykałaczce, Andi roześmiała się perlistym śmiechem i wznieśliśmy białym winem toast za jej pierwszy w życiu pobyt tutaj. Pytała o każdy składnik wigilijnych potraw, oglądała szczegółowo wszystkie wiszące w pokojach moje obrazy, obrazy mojego dziadka i komunijną sepiową fotografię mamy we wianku z kwiatów pomarańczy na białym welonie.
Nazajutrz po obiedzie pojechali do Krakowa, a myśmy gorączkowo zaczęli przeczesywać Internet, by wybrać najpiękniejsze miejsca, gdyż jutro mieli oglądać Katowice, których nie znaliśmy i których, wstyd się przyznać, nie oglądaliśmy od wielu miesięcy. Nasze miasto było rozkopane przed wakacjami letnimi tak bardzo, że przechodnie Rynek nazwali Wenecją, gdyż dokopano się do rur, które zalały sporą część jego powierzchni tworząc głębokie kanały, w których robotnicy pływali nie mogąc dosięgnąć dna nogami.
Nocna strona internetowa pokazała jednak Rynek w idealnym stanie, z ławeczkami, klombami i rzęsistym oświetleniem.
– Jednak skończyli! – odetchnęłam zachwycona i dumna z naszego miasta, które teraz na dużym ekranie telewizora nie ustępowało urodą Los Angeles, rodzinnemu miastu Andi.

Po śniadaniu pojechaliśmy na cmentarz. Andi z niepokojem popatrzyła na hałdę śmieci, które osiągnęły już kilka metrów wysokości, ale groby na naszym cmentarzu prezentowały się wspaniale, szczelnie pokryte donicami chryzantem i palącymi się zniczami.
Przeszliśmy obok mogił sąsiadek mamy, które synowi towarzyszyły całe dzieciństwo i doszliśmy do grobu mojego ojca.
– Grandfather – powiedziałam, a Andi dotknęła główek malutkich kwiatów, które nasadziłam na prawdziwe łodyżki sadzonek chryzantem.
– It’s my job – wyjaśniłam.
– Och!- westchnęła Andi, nie wiadomo, czy to z podziwem, czy ze zdumieniem. Te kwiatki obsługiwały mogiłę już kilka lat, prane regularnie w pralce automatycznej nabrały szlachetności, a środki obszyte aksamitem zdawały się być jeszcze ponętniejsze dla wszelkich owadów, niż prawdziwe.
– I made the grave too – Marek wskazał na obramowanie grobu, zrobione z podarowanych nam przez kamieniarza resztek kolorowego marmuru, stanowiący kamienny patchwork, odcinający się innością od sąsiadujących grobów zrobionych z lastrico.
– And inscription too – dorzucił Marek wskazując na imię i nazwisko mojego ojca i daty narodzin i zgonu.
– Realy? – Andi była zdumiona. Dopytywała się, jak długo Marek wykuwał litery w płycie i Marek skromnie wyjaśnił, że tylko trzy godziny.
Wyszło słońce i z mroźnego już przedpołudnia listopadowego zrobił się całkiem piękny dzień, ale w dalszym ciągu w szarościach miasta jedynymi barwnymi akcentami były uliczne semafory i czerwone światła samochodów.
– Po prawej budowa Muzeum Śląskiego – wskazywałam na wystającą zza ogrodzenia konstrukcję żelbetową wieży szybu z dwoma, kołami, które już nigdy nie będą się kręcić.
– W podziemiach będą sale wystawowe – próbowałam zaszokować Andi tymi śmiałymi rozwiązaniami architektonicznymi.
Wjeżdżaliśmy na Rondo i mogłam pochwalić się Spodkiem, który był obiektem sfinalizowanym.
– To nasze UFO. Co godzinę wydaje dźwięk jak w „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia” Spielberga, a w nocy świeci, jakby miał zaraz wzbić się w powietrze – referowałam z dumą.
Minęliśmy fontannę przed szklaną kopułą Galerii Sztuki, na której napisano, że Katowice to miasto ogrodów i zaraz obok na dowód tego, postawiono donice z chryzantemami.
Zaczęliśmy zbliżać się do Rynku.
Niestety, Rynek w dalszym ciągu był rozkopany, widocznie trafiliśmy w Internecie na symulację wirtualną. Postanawiamy szybko odjechać i podążyć do obiektów, z których jesteśmy dumni, do Biblioteki Śląskiej i przebudowanej Akademii Muzycznej z salą wyłożoną dla akustyki drewnem. Andi grzecznie potakiwała głową ze zrozumieniem i aprobatą dla naszych zachwytów.
Gdy parkujemy na Dworcowej nie mogąc dostać się do przebudowywanego dworca kolejowego, stajemy naprzeciw starej, zabytkowej stacji, której urok starożytnej architektury próbuję Andi w szczegółach wyjaśnić. Niestety, zabytkowy dworzec jest zabity jakimiś wyjątkowo brzydkimi płytami z płyty paździerzowej i dykty, a zwieńczenia dachu, piękne półkole wejścia, płaskorzeźby cokołów są brudne, zaropiałe, nie mające uroku nawet ruiny. Syn dostrzegł na sąsiednim budynku graficiarską szablonową wklejkę głowy Tytusa i natychmiast się nią zachwycił, rozrzewnił i kazał sobie robić z głową małpy fotki.
Przecięliśmy Młyńską i podążyliśmy ku Mariackiej podpatrując ich, czy spostrzegli przynajmniej świeżo wypiaskowaną elewację Kościoła Mariackiego, zamykającego ulicę Mariacką. Ale oni zajęli się już dużym napisem KATOWICE, pod którym Andi chciała mieć koniecznie zdjęcie.
Mariacka, o której zaczęłam opowiadać, słynęła z prostytutek. Jak jeszcze mieszkał na niej Maciek, opisywał nam je wszystkie tłumacząc, że największe branie miała taka stara i bez nogi. Prostytutki na Mariackiej w opowieściach Maćka były nie tylko potworami zewnętrznymi, ale też i kurwami na wszystkich życiowych frontach i z perspektywy lat te męskie opowieści nabrały jakiegoś jeszcze poza feministycznego aspektu demonizowania tego, teraz przecież cichego i pustego miejsca. Cała Mariacka dzisiaj zionęła pustką, byliśmy tam jedyni, a jeśli, w założeniu miasta, kafejki i knajpki miały przyciągać tutaj turystów, to być może o innej porze roku. Rząd donic z drzewkami pod jedną z kamienic albo czekał na zimowanie w lepszych warunkach, albo został pozostawiony na ewentualne przetrwanie do wiosny i sprawiał wrażenie tymczasowości i opuszczenia.

Kiedy wróciliśmy do barszczu i pierogów, zrobiło się już późno. Mama po obiedzie obejrzała defilady i przemówienie Komorowskiego i doczekała oglądania Marszu Niepodległości. Na ekranie żołnierzy z białymi końcówkami spodni zastąpili ludzie pająki w zamaskowanych twarzach, którzy pojawiali się i znikali na wszystkich bokach ekranu.
Andi z synem poszli się pakować, a Marek zrobić w ekspresie kawę. Wyjęłam chiński serwis po babci z cienkiej porcelany. Inkrustowana grubymi reliefami para cesarska miała, jak u chrześcijańskich świętych, złote koła wokół głów, ale oglądając przy oknie, filiżanki przepuszczały światło. Wyjęłam z lodówki resztkę tortu, ale ten mi się wysunął i zwartość, którą cudem złapałam, z powrotem wysypałam na paterę.
Postawiłam wszystko na stole, wydłubując flagę, którą wetknęłam na szczyt. Brąz orzechowego ciasta zlepiony masą kawową rozpaczliwie przypominał rozwalony dom.
– Looks like after war – powiedziałam, a wszyscy się roześmiali.
I tak, pijąc kawę z chińskich filiżanek spoglądaliśmy na ekran telewizora, w którym pojawiły się pochodnie, a potem komunikat, że podpalili tęczę.
– Jak mogli podpalić tęczę?- komentowała logicznie mama, a Andi próbowaliśmy wyjaśnić, dlaczego w Święto Niepodległości, takie samo, jak u nich przecież, świętowane jest tutaj inaczej.
Gdy wyjechali i czerwone światła tyłu samochodu zniknęły za zakrętem naszej osiedlowej ulicy, marsz w Warszawie nabrał jeszcze bardziej kolorów: podpalono ambasadę Rosji.
– I akurat oni jadą do Warszawy, właśnie dzisiaj – powiedziałam ze smutkiem. – Może jednak do tej pory, nim dojadą – to przecież trzysta kilometrów – wszyscy się tam wykrwawią – dodałam z nadzieją.
– Właśnie powiedzieli, by zrezygnować z wszelkich podróży do Warszawy – powiedziała mama.
– Zdaje się, że to się dopiero zaczęło – dodał Marek.
Ale po trzech godzinach przyszedł na komórkę SMS „dojechaliśmy” i wtedy zgasiliśmy telewizor.

Zaszufladkowano do kategorii 2013, dziennik ciała | 3 komentarze

JEST NAS DWOJE

Jest nas dwoje,
jest nas dwoje,
reszta świata gdzieś w przestrzeni,
jest nas dwoje na tej Ziemi,
gdzie chce wszystko nas rozdzielić.

Jest nieważne serce moje
i wczorajsze uniesienie,
bo daleko jesteś w świecie
jak miejscowość na bilecie,
gdzie potrzebne przeniesienie
by się można ukonkretnić.

Jest nieważne, co ja myślę
o sprostaniu tej wymogi,
bo w płonącym mym umyśle
rozwidlają się nam drogi.
Którą pójdę, to zobaczę,
tę wybiorę, tym zapłacę.

Jest nieważne, że popatrzę
i nie widzę, gdy widoczne,
przetrę oczy pełne płaczu
i rozpoznam obszar mroczny,
gdzieś dostrzegę moją jasność,
reszta świata może zgasnąć.

Jest nas dwoje,
jest nas dwoje,
reszta świata gdzieś w przestrzeni,
my samotni Ikarowie,
dwojgiem skrzydeł połączeni.

5 września 1983 Michałowo

Zaszufladkowano do kategorii 1983, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , | 4 komentarze

Dorota Masłowska „Kochanie, zabiłam nasze koty”(2012)

Są to dzieje czterech trzydziestoletnich kobiet w niby Ameryce, która, jak w „Planecie małp” końcową sceną wbitej w morze Statuą Wolności przypomina, że jesteśmy w Nowym Jorku, tak i autorka zostawia jednoznaczne ślady, że to miasto w książce to nic innego, tylko Warszawa.
A jednak trudno mi do końca ten kamuflujący zabieg zrozumieć, bo Masłowska to nie Jarry, który przecież jednoznacznie napisał, że „Król Ubu” się dzieje w Polsce, czyli nigdzie, a późniejsze pokolenia pozostawiły – by nam Polakom wstydu oszczędzić – tylko to „nigdzie”.
Nie jest to więc u Masłowskiej jednoznaczne, nibylandia pojawia się na zasadzie „i to kusi i to nęci”, czyli dołożyć i Ameryce, i Polsce, a w rzeczywistości jest, i to bardzo, zakorzeniona jedynie w Polsce. Piszę to z żalem, bo mimo zagranicznych imion bohaterek i wielu rekwizytów typowych dla innej szerokości geograficznej, mamy tutaj jedynie Polaków i nikogo więcej, bo żaden obywatel świata, tak by się nie zachowywał.
I tak właśnie z pozycji prowincjonalnej niższości toczy się ta opowieść o kobietach, które poszukują, znajdują, lub tracą partnerów używając mnóstwa damskich rekwizytów obowiązkowych dzisiejszej obyczajowości, niby to niepotrzebnych, nadmiarowych i szybko się psujących (jak zdeformowane ciuchy po wypraniu i zdechłe koty, namiastki macierzyństwa), które je określają, umiejscawiają i narzucają zachowania.
Fabuła jest niesłychanie prosta, a raczej uboga: Jo (Joanna) ma chłopaka, z którym się bez ustanku fizycznie kocha zabierając na randki swoją przyjaciółkę Fa (Farah), dla której higiena w pełnym tego słowa znaczeniu jest obsesją utrudniającą życie i jej, i otoczeniu. Brak partnera do uprawiania higienicznego seksu, który zalecają pisma kolorowe i broszury kursów jogi powoduje – wobec jeszcze bezustannie, także i przy niej – kopulującej ze swoim chłopakiem przyjaciółki – wzmożenie poczucia samotności. Toteż, kiedy na wernisażu poznaje dziewczynę o imieniu Go (Gosza) pragnie jej nie tyle przyjaźni, co obecności. Równolegle, co noc, śnią jej się syreny, które obiecują spełnić jej potrzebę. Nazajutrz do Fa zwala się, po zerwaniu ze swoim chłopakiem i utracie mieszkania, Go z kotem o imieniu Bękart.
Wszystko to obserwuje zza firanki okna pisarka, alter ego Doroty Masłowskiej, która przyznaje się, że też, jak bohaterki powieści, ma chwiejną osobowość i też z nią trudno wytrzymać. Najprawdopodobniej to, że nikt z tej czwórki nie ma tak naprawdę nic do roboty, egzystencjalny miazmat jest wyssany z bezustannie dezynfekowanego palca żelem antybakteryjnym przez Jo, bohaterem prawdziwym tej powieści staje się bardzo aktywna, czynna brzydota świata, w którym pisarska nakazała swoim bohaterom współegzystować. Obsesja nieczystości środowiska jest tak głęboka, że sięga dna Oceanu. Tam wspólnota chorych od skażonych wód syren wybudowała alternatywne miasto z odpadków zabieranych ze śmietników statków i miejskiego nabrzeża. Ale ten metaforyczny recykling nie jest pokrzywianiem się metafizycznym Andersenowi, ani troską ekologiczną, jedynie ilustracją niedającej się utrzymać, zarówno w życiu, jak i we śnie, higieny.
I można by tę młodzieżową powieść zaliczyć do takich eksperymentów literackich, w których autorka bada wytrzymałość swoich bohaterów na brud i brzydotę. Ale rugując postmodernistka, stare schematy romansu i przygody do mozolnego szastania się w zgniliźnie życia, wchodzi w jakiś równie skłamany żywioł. Żywiołem tym jest wmówiona sobie wyższość oglądu świata, świata skażonego rozwydrzoną i nadmiarową, autodestrukcyjną cywilizacją, co przecież jest taką samą nieprawdą, jak kiczowaty lukier romantyzmu ubiegłej epoki.
Znalazłam w Sieci u jednego z recenzentów porównanie tej książki do „Sklepów cynamonowych”. Jednak cuchnące, rozkładające się śmietniki Drohobycza były realnym przeżyciem Schulza i najprawdopodobniej dominantą pejzażu zacofanej, ubogiej prowincji. Metropolia zamieszkała przez czwórkę sportretowanych kobiet, w której płaci się dolarami i jeździ metrem sprowadzona jest do permanentnie śmierdzącego, rozkładającego się zgniłego miasta i nawet, jeśli rzecz się dzieje nigdzie, to zawsze będzie wiadomo, że dzieje się w Polsce.
Bo tylko tak coś, co ją przerasta, może odbierać świat karłowata, polska dusza.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , | 40 komentarzy

LILIE ŻAŁOBNE

Lilie w kaplicy pachną. Upalnego lata
ciężkie, zdyszane krople. Deszcz nagły wyprysnął.
Odetchnęła ulica, gdzie wczoraj trup leżał.
Zmył krew po widowisku.

Przypadek i upał miały postać kata,
człowiek wychodził z baru, wóz z koniem zasłonił,
motocyklista spadł pierwszy, lecz już było po nim,
ot, wszystko…

Muchy siadały na czerwone koła
przesiąkniętego krwią prześcieradła,
ludzie wokół wiankiem, lekarz z pogotowia
rękawiczki gumowe wyrzucił do rowu,
ksiądz ostatnią modlitwę na środku ulicy
nad skonałym odmówił niespiesznie
i powtórzył nazajutrz w cmentarnej kaplicy,
w zaduchu lilii, z akompaniującym deszczem.

13 czerwca 1991, Regulice

Zaszufladkowano do kategorii 1991, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , | 6 komentarzy