Samolot na ekranie monitora wreszcie przekroczył granatowy ocean i wleciał do Londynu. Tam po trzech godzinach wsiedli do drugiego, który wylądował w Warszawie.
– „Wylądowaliśmy”- natychmiast pojawiło się na Skype, a potem już odbiór bagażu i pożyczenie samochodu odbyło się jak na taśmie, i kiedy już nim jechali, wysłali wiadomość, że będą przed północą. I rzeczywiście byli.
Wjechał srebrny ford w nasze puste, martwe osiedle, zamrugał czerwonymi i białymi światłami, wtopił się w szereg śpiących aut i jak inne, zgasł.
Walizy ze sprzętem fotograficznym zajęły cały przedpokój. Mama zmobilizowała się i wstała na przywitanie. Marek rozpoczął odsmażanie pierogów ruskich, oni wypakowywali prezenty.
Kiedy po kutii wniosłam tort orzechowy, na widok wetkniętej w środek flagi amerykańskiej na wykałaczce, Andi roześmiała się perlistym śmiechem i wznieśliśmy białym winem toast za jej pierwszy w życiu pobyt tutaj. Pytała o każdy składnik wigilijnych potraw, oglądała szczegółowo wszystkie wiszące w pokojach moje obrazy, obrazy mojego dziadka i komunijną sepiową fotografię mamy we wianku z kwiatów pomarańczy na białym welonie.
Nazajutrz po obiedzie pojechali do Krakowa, a myśmy gorączkowo zaczęli przeczesywać Internet, by wybrać najpiękniejsze miejsca, gdyż jutro mieli oglądać Katowice, których nie znaliśmy i których, wstyd się przyznać, nie oglądaliśmy od wielu miesięcy. Nasze miasto było rozkopane przed wakacjami letnimi tak bardzo, że przechodnie Rynek nazwali Wenecją, gdyż dokopano się do rur, które zalały sporą część jego powierzchni tworząc głębokie kanały, w których robotnicy pływali nie mogąc dosięgnąć dna nogami.
Nocna strona internetowa pokazała jednak Rynek w idealnym stanie, z ławeczkami, klombami i rzęsistym oświetleniem.
– Jednak skończyli! – odetchnęłam zachwycona i dumna z naszego miasta, które teraz na dużym ekranie telewizora nie ustępowało urodą Los Angeles, rodzinnemu miastu Andi.
Po śniadaniu pojechaliśmy na cmentarz. Andi z niepokojem popatrzyła na hałdę śmieci, które osiągnęły już kilka metrów wysokości, ale groby na naszym cmentarzu prezentowały się wspaniale, szczelnie pokryte donicami chryzantem i palącymi się zniczami.
Przeszliśmy obok mogił sąsiadek mamy, które synowi towarzyszyły całe dzieciństwo i doszliśmy do grobu mojego ojca.
– Grandfather – powiedziałam, a Andi dotknęła główek malutkich kwiatów, które nasadziłam na prawdziwe łodyżki sadzonek chryzantem.
– It’s my job – wyjaśniłam.
– Och!- westchnęła Andi, nie wiadomo, czy to z podziwem, czy ze zdumieniem. Te kwiatki obsługiwały mogiłę już kilka lat, prane regularnie w pralce automatycznej nabrały szlachetności, a środki obszyte aksamitem zdawały się być jeszcze ponętniejsze dla wszelkich owadów, niż prawdziwe.
– I made the grave too – Marek wskazał na obramowanie grobu, zrobione z podarowanych nam przez kamieniarza resztek kolorowego marmuru, stanowiący kamienny patchwork, odcinający się innością od sąsiadujących grobów zrobionych z lastrico.
– And inscription too – dorzucił Marek wskazując na imię i nazwisko mojego ojca i daty narodzin i zgonu.
– Realy? – Andi była zdumiona. Dopytywała się, jak długo Marek wykuwał litery w płycie i Marek skromnie wyjaśnił, że tylko trzy godziny.
Wyszło słońce i z mroźnego już przedpołudnia listopadowego zrobił się całkiem piękny dzień, ale w dalszym ciągu w szarościach miasta jedynymi barwnymi akcentami były uliczne semafory i czerwone światła samochodów.
– Po prawej budowa Muzeum Śląskiego – wskazywałam na wystającą zza ogrodzenia konstrukcję żelbetową wieży szybu z dwoma, kołami, które już nigdy nie będą się kręcić.
– W podziemiach będą sale wystawowe – próbowałam zaszokować Andi tymi śmiałymi rozwiązaniami architektonicznymi.
Wjeżdżaliśmy na Rondo i mogłam pochwalić się Spodkiem, który był obiektem sfinalizowanym.
– To nasze UFO. Co godzinę wydaje dźwięk jak w „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia” Spielberga, a w nocy świeci, jakby miał zaraz wzbić się w powietrze – referowałam z dumą.
Minęliśmy fontannę przed szklaną kopułą Galerii Sztuki, na której napisano, że Katowice to miasto ogrodów i zaraz obok na dowód tego, postawiono donice z chryzantemami.
Zaczęliśmy zbliżać się do Rynku.
Niestety, Rynek w dalszym ciągu był rozkopany, widocznie trafiliśmy w Internecie na symulację wirtualną. Postanawiamy szybko odjechać i podążyć do obiektów, z których jesteśmy dumni, do Biblioteki Śląskiej i przebudowanej Akademii Muzycznej z salą wyłożoną dla akustyki drewnem. Andi grzecznie potakiwała głową ze zrozumieniem i aprobatą dla naszych zachwytów.
Gdy parkujemy na Dworcowej nie mogąc dostać się do przebudowywanego dworca kolejowego, stajemy naprzeciw starej, zabytkowej stacji, której urok starożytnej architektury próbuję Andi w szczegółach wyjaśnić. Niestety, zabytkowy dworzec jest zabity jakimiś wyjątkowo brzydkimi płytami z płyty paździerzowej i dykty, a zwieńczenia dachu, piękne półkole wejścia, płaskorzeźby cokołów są brudne, zaropiałe, nie mające uroku nawet ruiny. Syn dostrzegł na sąsiednim budynku graficiarską szablonową wklejkę głowy Tytusa i natychmiast się nią zachwycił, rozrzewnił i kazał sobie robić z głową małpy fotki.
Przecięliśmy Młyńską i podążyliśmy ku Mariackiej podpatrując ich, czy spostrzegli przynajmniej świeżo wypiaskowaną elewację Kościoła Mariackiego, zamykającego ulicę Mariacką. Ale oni zajęli się już dużym napisem KATOWICE, pod którym Andi chciała mieć koniecznie zdjęcie.
Mariacka, o której zaczęłam opowiadać, słynęła z prostytutek. Jak jeszcze mieszkał na niej Maciek, opisywał nam je wszystkie tłumacząc, że największe branie miała taka stara i bez nogi. Prostytutki na Mariackiej w opowieściach Maćka były nie tylko potworami zewnętrznymi, ale też i kurwami na wszystkich życiowych frontach i z perspektywy lat te męskie opowieści nabrały jakiegoś jeszcze poza feministycznego aspektu demonizowania tego, teraz przecież cichego i pustego miejsca. Cała Mariacka dzisiaj zionęła pustką, byliśmy tam jedyni, a jeśli, w założeniu miasta, kafejki i knajpki miały przyciągać tutaj turystów, to być może o innej porze roku. Rząd donic z drzewkami pod jedną z kamienic albo czekał na zimowanie w lepszych warunkach, albo został pozostawiony na ewentualne przetrwanie do wiosny i sprawiał wrażenie tymczasowości i opuszczenia.
Kiedy wróciliśmy do barszczu i pierogów, zrobiło się już późno. Mama po obiedzie obejrzała defilady i przemówienie Komorowskiego i doczekała oglądania Marszu Niepodległości. Na ekranie żołnierzy z białymi końcówkami spodni zastąpili ludzie pająki w zamaskowanych twarzach, którzy pojawiali się i znikali na wszystkich bokach ekranu.
Andi z synem poszli się pakować, a Marek zrobić w ekspresie kawę. Wyjęłam chiński serwis po babci z cienkiej porcelany. Inkrustowana grubymi reliefami para cesarska miała, jak u chrześcijańskich świętych, złote koła wokół głów, ale oglądając przy oknie, filiżanki przepuszczały światło. Wyjęłam z lodówki resztkę tortu, ale ten mi się wysunął i zwartość, którą cudem złapałam, z powrotem wysypałam na paterę.
Postawiłam wszystko na stole, wydłubując flagę, którą wetknęłam na szczyt. Brąz orzechowego ciasta zlepiony masą kawową rozpaczliwie przypominał rozwalony dom.
– Looks like after war – powiedziałam, a wszyscy się roześmiali.
I tak, pijąc kawę z chińskich filiżanek spoglądaliśmy na ekran telewizora, w którym pojawiły się pochodnie, a potem komunikat, że podpalili tęczę.
– Jak mogli podpalić tęczę?- komentowała logicznie mama, a Andi próbowaliśmy wyjaśnić, dlaczego w Święto Niepodległości, takie samo, jak u nich przecież, świętowane jest tutaj inaczej.
Gdy wyjechali i czerwone światła tyłu samochodu zniknęły za zakrętem naszej osiedlowej ulicy, marsz w Warszawie nabrał jeszcze bardziej kolorów: podpalono ambasadę Rosji.
– I akurat oni jadą do Warszawy, właśnie dzisiaj – powiedziałam ze smutkiem. – Może jednak do tej pory, nim dojadą – to przecież trzysta kilometrów – wszyscy się tam wykrwawią – dodałam z nadzieją.
– Właśnie powiedzieli, by zrezygnować z wszelkich podróży do Warszawy – powiedziała mama.
– Zdaje się, że to się dopiero zaczęło – dodał Marek.
Ale po trzech godzinach przyszedł na komórkę SMS „dojechaliśmy” i wtedy zgasiliśmy telewizor.
Pani Ewo, bliskie mi Pani pisanie z rodzaju tych dziennikow rodzinnych; czyta sie to dobrze, a po drodze ukrytych jest wiele roznych refleksji, niby mimochodem, ale szalenie wnikliwie komentujacych obserwowana rzeczywistosc
Dzięki, Panie Januszu, tak właśnie chciałabym, by te opowiadania były wieloznaczne i posiadały jeszcze pewne przesłania, które chcę z całych sił przekazać, po to tylko piszę.
Było mi po prostu żal tej kasy, która spłonęła w Warszawie. “Tęcza” Julity Wójcik, artystyczna instalacja na placu Zbawiciela tylko w ciągu ostatniego roku płonęła już pięć razy i prace renowacyjne za ponad 60 tysięcy złotych zlecił Zarząd Oczyszczania Miasta. Grożą, że podobny los spotka „Palmę” Joanny Rajkowskiej na rondzie Charles’a de Gaulle’a w Warszawie, instalację sztucznej palmy daktylowej. Mnie te rzeźby się bardzo podobają, wprowadzają w Warszawę, w to smutne miasto ironię i dystans do socrealistycznej powagi i nic nie mam przeciwko. Ale, jeśli są one po to, by Warszawa się bawiuńciała infantylnie, podczas gdy prawdziwe zabytki na terenie całej Polski niszczeją i odchodzą w niebyt, bo władze miast nie restaurują ich z braku kasy, a tak jak podobno u nas w Katowicach – to tylko żal tych puszczonych z dymem pieniędzy. I jeszcze ten niepokój, kiedy syn odwiedza rodziców raz na ruski rok i nie może dostać się na samolot, i wstyd że jest synem tak głupiego narodu.
I porównałabym to do portalowych wojen, roboty literackiej huk, jedno życie przecież to mało dla artysty, by rozwinąć talent, a tam jedynie wytracanie energii, rozmienianie się na drobne, a czas nieubłagalnie płynie…
ma Pani niestety racje; powodzenia w kontynuacji dziennikow