Przechodził pan młody w czerwonym szaliku
i patrzył się długo z wahaniem
czy ma się ukłonić? – nie lubił uników,
upewnił się znowu z pytaniem,
ostatni raz spojrzał, spochmurniał – niedbale
szalik poprawił, pospiesznie minął.
Już o niej nie myślał, przecież nie znam jej wcale,
jest nieznajomą dziewczyną.
A czas się przechadzał inną dzielnicą
nie pytał, nie dumał, nie minął
oglądał gołębie zimowych trawników
i puste od widzów kino.
Pomyślał leniwie potrzebny mi zapał,
pomyślał, że jeszcze jest wcześnie,
przecież też wcale jej nie znał
chociaż poznała go we śnie.
Czas mijał tuż obok i kłaniał się stale,
gdy biegła ulicą zdziwiona
przewracała oczami, szeptała mantrę,
wzruszała znacząco ramiona,
przechodziła przez lata otwarte na oścież,
a kiedy czas mijał, myślała jak dawniej,
że nie znać go byłoby prościej,
że przecież nie znam go wcale.
20 lutego 1973 Wrocław