WIERSZE PÓŹNE (6)

W REGULICACH

Czereśnie
pierwsze kwitną bielą na niebie.
Jazgot ptaków. Wróble
uczą małe latać.
Koniec zimy nareszcie,
a z nią utrata
staruszek. W ogóle
ich nie było. Sobie

siedziały zamknięte.
Na strych uciekła jedna
i przez okienko na czereśnię. Ach biedna!

Złapano, na klucz zamknięto.
To nie choroba Alzheimera
to wzywa pole, to świat się otwiera
na życie, na kwitnienie.

Umierają, a wciąż są
nowe. Po kwitnących drzewach zsunąć
chcą ciało. Niczym ptaszek,
niczym kwietny płatek
sfrunąć na wolność,

na rok ostatni.
Świat wzywa,
rozbuchany wzywa.

Zaszufladkowano do kategorii 2020, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

WIERSZE PÓŹNE (5)

NA CMENTARZU
Zenkowi

Na cmentarzu Królowej Jadwigi dziś pachnie
świeży grób i barwne kwiaty nowe,
na nich krople bursztynowe. Krwawo słońce
zachodzi, malując rosę na płatkach.
Ach, październikowe, ach,
róże. Herbaciane i gerbery
żółte. Żyją, żyją jak cud
trwania. Głód po resztkach.

Zaszufladkowano do kategorii 2020, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

WIERSZE PÓŹNE (4)

W SEATTLE

Siedziałam pod kamelią rozkwitłą,
płatki padały cichutko, miarowo podmuchem północnozachodniego wiatru z Pacyfiku,
przede mną rozpościerało się miasto
z sześćdziesięcioletnią  iglicą,
z pomruków miasta tajemnicą. 

Powietrze odurzało, aż trudno uwierzyć w bezsenność w Seattle,
iglica kłuła niebo, purpurą zachód nie gardził,
puchła przestrzeń, świat się rozrastał,   
błogi sen euforyczny nie znikał na jawie.
Ulicą w dół wózkami zjeżdżali kloszardzi  
spotykając się w jednym miejscu na trawie.  
Byłam w Seattle.  

Liście kamelii polakierowane, kwiat wart damy, 
tyle dam, tyle kwiecia, pąk przy pąku jak kwiaciarnia  
pełna kameliowych kwiatów! 
Tonę w nich. Już się ściemnia, ja nie wracam,
stan nie ogarnia  
już oszołomienia kameliowych dam,
jaka bezsenność w odurzeniu, w niemożności zmiany. 

Tyle chciałam obrazów namalować w Seattle,
posmakować, jak miastowa fanka,
wchłonąć szmaragdowe miasto w pobliżu wulkanu Rainiera,  
zrozumieć twórczość Gehry’ego  Franka:  
wyplutą gumę do żucia. Budowle
jego, w których tak mi jest dobrze!
Tak, jak toalety pachnące
w mieście nowoczesnym. Siedzę, gdzie pachnie kamelia.

Muszę, już wracać, z pożegnalną kolacją czeka Susan,
będziemy topić żółty ser przy świecach i pić wino,
uwięzionej w krzewie kamelii stan
euforyczny nie puszcza. Przyczyną  
jest lot jutrzejszy, a ziemia  pokryta płatkami koloru ecru,
daje mi bezpieczeństwo. Nie chcę kończyć mojego tu pobytu.
Ach, moja komórka dzwoni.
Nie zabiorę do kieszeni kwiatów kamelii…
Nie będę przewozić roślin samolotem…
Podnieść się spod krzewu i jego kuszących woni,  
wracać do egzystencji
i zająć się w końcu powrotem.

Zaszufladkowano do kategorii 2020, Nie daję ci czytać moich wierszy | 2 komentarze

WIERSZE PÓŹNE (3)

W HAWANIE

Calle 23: flamboyan.
O ma bezradność wobec niespotykanego piękna
w oczarowaniu ogromem! Ja

nic nie wiedziałam!
Ulica cała
jak czegoś koniec,
zakończenie w tym, w którym żyłam świata.

Czerwona była jezdnia,
trawa przy pniu kryła płatki.
Upalnie, sceneria odpowiednia
tropikom. Cały czas jest ogień.

Być może taka słodka jest śmierć
jak opowieść
zakończona happy endem.

Dla moich dwunastu lat oferta
zmartwychwstania. Pogotowie
do nastoletnich ran,
kwitnie drzewo: flamboyan.

I po horyzont pokryty Miramar
szmaragdowych palm szkarłatnego sierpnia,
nieznany mi, euforyczny stan.

Zaszufladkowano do kategorii 2020, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano | Dodaj komentarz

WIERSZE PÓŹNE (2)

W PORTUGALII

Kończą kwitnąć jakarandy,
blask roznoszą
na Plac. Na bruk rzucą fiolet,
na Rossio,

na wylegujące się dwa psy u fontanny.
Roztrąca deszcz płatków
jednostajnie, lila, miękko

mdły wiatr. Obcasy dźwięczą
dywan kwiatów
rozgniatając na śmierć.

Nie widać bazaltowego wzoru fal,
skryte indygo.
Psom śpiącym wyrosła lila sierść.
Nagle nią potrząsają z pobudką:
tłum turystów wkroczył.
Plac Inkwizycji, Rossio,
psioczą tu na Historię.

Była krew i było głośno.
Już Plac czerwienią nie broczy.
Tylko w śnie

koszmary z Auto-da-fé.
Mam fiołkowe oczy
drzew jakarandy Placu Rossio.

Zaszufladkowano do kategorii 2020, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano | Dodaj komentarz

WIERSZE PÓŹNE (1)

Jesiennie grudzień kończy cykle,
nadchodzi coś, co ciągle stygnie.
Nadchodzi.

Zachody-wschody coraz krwawsze,
czerwień przecina ptasi kleks.
Nie było tak zawsze.

To, czego nie ma, znowu jest,
twardnieje wieczność,
wieczność wzywa.

Straciłam wczoraj w mózgu tkance
imię. Runęło w Dziurę Czarną.
Jak się nazywał?

Dać, za nim umrę, innym szansę
nim mróz zamrozi pogardą
to, co wiatr przywiał.

Zaszufladkowano do kategorii 2020, czytam więc jestem, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

Jarosław Trześniewski-Kwiecień „Piwnica Mozarta”

Podziwiam u Trześniewskiego, wbrew permanentnym, bombardującym nas na co dzień atakom zewnętrznego świata, wyciszenie, stoicki spokój niezbędny do tego, co ma nam do przekazania. Przekazuje niewiele, szelest srebrnych papierków po czekoladkach, marcepanowy smak ich nadzienia, przesuwające się mimochodem strzępki obrazów. Mimo muzycznego tytułu zestawu lapidarnych wierszy odbieram jednak dominującą ciszę na tle której co jakiś czas pojawia się wątły znak autorskiej egzystencji. Odnajduję tu echa osobistej tragedii autora, niepohamowane, niezależne, jak u Beethovena, zdradliwe, postępujące tracenie słuchu.
Mozartowski pretekst, melodyjny lejtmotyw stara się trzymać wszystko w ryzach. Schodzić trzeba do piwnicy, niekoniecznie tej artystycznej, bohemy, lecz prawdziwej, nie tak słodkiej, niejednokrotnie odpychającej, śmierdzącej i strasznej (Josef Fritzl). Szarość tonów bez dysonansów beznamiętnego opisu rozświetla co jakiś czas ironia, puszczanie oka do czytelnika przypomina miarę dzisiejszego życia przesyconego ułatwieniami cywilizacji w której, w odróżnieniu od epoki mozartowskiej teraz żyjemy. Poeta wykorzystuje nowe słówka takie jak portal „Facebook”, sklep „Lidl”, bank „Lloyds”, róże użycie „allegro”, dziecięce wprawki na pianinie „Do Elizy”, likier „Bailoni”, internetowe strony www do poprawy słuchu, historyczne nazwiska wiedeńskie, do wielorakich gier słownych czyniąc wiersz jeszcze bardziej pojemnym i wielofunkcyjnym, dzięki czemu przy zamierzonej zwięzłości dostajemy dodatkowe sensy.
Jak w utworach Mozarta, dowcip łączy się z wierszami sąsiadującymi. Sens przeskakuje do nowego wiersza czyniąc muzyczne, rytmiczne powtórzenia, utrwalając go i wzbogacając w rozgałęziające się skojarzenia. Obrazy z podróży, pola buraczane, farmy wiatrowe, austriackie miasta, kicz secesji wiedeńskiej, turystyczny splendor, wszystko to podkreśla klimat wyrwanych przemijaniu obrazów ujętych w precyzyjnie, wyselekcjonowane słowa.
Prześlizgujemy się z wiersza na wiersz mimochodem, ot, życie, śmierć,  prochy dziadka wiezione z Mauthausen, przystanki wiedeńskie, sierpniowa, przedwczesna jesień z pchającym się do okien wrzosem. Ten katalog rzeczy ludzkich w odczłowieczonym, dzisiejszym świecie staje się niesłychanie ważnym, warunkującym każdą pokonaną chwilę utrwaloną zauważeniem, pochyleniem, niczym pojedyncza nuta w topniejącym, mijającym bytowaniu.
Nie uważam, że wiersze są trudne, o czym się teraz mówi jako warunek współczesnej poezji. Nie wiem, czy są intelektualne, mimo wielorakich odniesień do momentów z życia Mozarta, jego miejsca w ubiegłowiecznej kulturze (film Formana). Odbieram je jako ślady pielgrzymowania, pieczołowicie zbierane niespiesznie, bez zbytniej pieczołowitości, bez egzaltacji, zwyczajnie, bardziej w rytmie bijącego własnego  serca, niż jakiegoś zewnętrznego instrumentu przywołanych klasyków wiedeńskich. Uspokajają,  autor dzieli się z czytelnikiem swoim zrównoważeniem, wewnętrzną kulturą uważając, by nie zakłócić jego świata i nie narzucić swojego. I być może celowe są te powinowactwa z Beethovenem i Mozartem nie dlatego, że byli najlepsi, ale że  potrafili zsyntetyzować to wszystko, co nam teraz, ludziom, było i jest potrzebne, nawet jeśli używano ich w diabelskich celach:

„(…) cyklon B szaleje nad zatokami. meandry Soły, mady
żyzne. od rozłożonych partytur ciał idących w miliony
w anonimowym grobie wiedeńskiego cmentarza”
[ Na urodziny Mozarta]

To, że należy przerzucić wartości w niewiadomy XXI wiek, poeta Jarosław Trześniewski przypomina swoimi wierszami przesyconymi treścią niekoniecznie wprost i niekoniecznie zrozumiale. Kumulacja metaforycznej piwnicy to przecież też nurt podziemny, mroczny, wieloraki, nie tylko przechowanie, ocalanie, lecz przede wszystkim umiejscowienie, zakotwiczenie dostępności, skąd można czerpać nie wyłącznie z dźwięków dochodzących nocą od grających dzisiejszych muzyków, ale też z warstw kultury, bo obok przecież promieniują minione wieki:

„mały nokturn
śpiewany w piwnicach
przez wykonawców popu
przy Domgasse, pod numerem
piątym. nieopodal katedry.”
[Eine kleine Nachtmusik (Allegro)]

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (30)

Wycieczki, szczęśliwie, mimo kolejnej ciąży wychowawczyni, nie odwołano. Komitet Rodzicielski załatwił autobus „San” w Pieniny, do pomnika zwanego Organami Hasiora, a wycieczkę poprowadziła młoda nauczycielka angielskiego przyjęta po odejściu na emeryturę sędziwej Tekli.
Klasowi chłopcy w przeciwieństwie do Ewy uwielbiali Hasiora,  jak i młodą i ładną profesorkę angielskiego, która nastała po starej Tekli. Podobnie jak jej poprzedniczka, nie za bardzo chciała ich uczyć.
Janusz nie pojechał. Jurek niezmiennie starał się być cały czas koło Ewy i w końcu snuli się po jesiennych łąkach nad Dunajcem we czwórkę, gdyż podobnie jak Heniek, nie odstępował Danki na krok. W tle podążał za nimi mroczny Krystian ubrany na czarno, smutny i przygnębiający. Rzucali kamieniami do wody, dowcipkowali, wreszcie wszyscy poszli ścieżką do pomnika, który już widniał na horyzoncie będąc postrachem całej okolicy, zarówno ludzi, jak i zwierząt.

13 metrowe żelazne organy na czorsztyńskiej Przełęczy Snozka odsłonięto w 1966 roku, ale już widoczna była rdza żelaznej, kolczastej konstrukcji, której wpijaniem się w niebo Ewa się przestraszyła i ją ona bolała. Już katedry gotyckie znosiła z niemałym trudem jako kolczaste, a co dopiero tutaj, w tej nieskazitelnie boskiej, wiosennej przestrzeni.
Na poziomej, granitowej płycie u stóp pomnika palił się znicz, leżały odlane w betonie równo, twarzą obrócone w dół i przykryte hełmami zwłoki 6 żołnierzy, a na ich plecach leżały karabiny. Obok napis: „Wiernym synom Ojczyzny poległym na Podhalu w walce o utrwalenie władzy ludowej – Społeczeństwo ziemi krakowskiej w 1000-lecie państwa polskiego. Ewa nie mogła tego wszystkiego pojąć, jak w takim pięknym pejzażu coś takiego. Spoza pomnika rozciągał się fantastyczny widok na Tatry, Pieniny, jezioro Czorsztyńskie, łąki, pola i wiejskie, sielskie zabudowania.
Jednak i tak było coś orzeźwiającego w pomniku Hasiora w porównaniu z martwotą szkolnych akademii, które w związku z okrągłymi rocznicami Polski Ludowej i życiorysu Lenina wskrzeszały rytmiczne pieśni rewolucyjne, od międzynarodówki poprzez warszawiankę, pieśń katorżników,
pieśń czwartaków po mazur kajdaniarski i wszystkie pieśni Armii Czerwonej o Katiuszy.
Uczniowie przeczekiwali to wszystko błądząc myślami po docierających do nich z dużym opóźnieniem wieści z sierpniowego festiwalu Woodstock na farmie Bethel w stanie Nowy Jork, gdzie śpiewali Janis Joplin, Jimi Hendrix, The Who, Joan Baez.
Żyli już jednak maturą i od września na warsztatach przygotowywali projekty do zatwierdzenia pracy maturalnej z zabawkarstwa. Ewa zaprojektowała grę planszową przedstawiającą hiszpańską krainę z przestrzennymi górami i wiatrakami, po której miały przemieszczać się trzy postacie o napędzie szpulowym, wytoczone z drewna i przedstawiające Don Kichota z la Manczy na koniu Rosynancie, giermka Sancho Pansę na osiołku oraz Dulcynę.
Pomysł został od razu zatwierdzony i Ewa z przyjemnością oddała się realizacji projektu inspirując się figurkami zobaczonymi w witrynach pod Rondem.
We wtorek 20 października były jakieś poważne klasówki, ale wpadła do klasy wychowawczyni i kazała Ewie z Heńkiem pojechać na imieniny Przewodniczącego Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Katowicach. Ewa nie miała pojęcia o co chodzi i co ma mówić mimo wielokrotnych wyjaśnień wychowawczyni, że tylko Jerzy Ziętek może dać szkołę, na którą zasługują jako grono i uczniowie, a nie ten na który ich skazano, bo to przecież barak.
Z bukietem biało-czerwonych goździków w celofanie wsiedli z Heńkiem do tramwaju. Z wrażenia Ewa nie wiedziała gdzie jadą i gdzie wysiadłszy, idą.
Tak, jak Heniek przypuszczał, czekano na nich już przy drzwiach, kilku rosłych mężczyzn w garniturach. Heniek szeptał, że mają broń ukrytą na piersi podczas gdy przeprowadzono ich przez liczne komnaty. Drzwi się otwierały i poszczególne dwójki ubranych mężczyzn o zawsze nijakim wyrazie twarzy w ciemnych garniturach podawało sobie ich parę bardzo szybko. Ewie przypomniały się filmy gangsterskie o mafii i nie przypuszczała, że coś podobnego istnieje naprawdę.
Wreszcie otwarły się na oścież ostanie drzwi i powitał ich z wielkim entuzjazmem gruby, brzuchaty mężczyzna w szarym garniturze. Sprawiał wrażenie jakby nie mógł się wprost ich doczekać, ich i kwiatów, których nawet nie dotknął. Ewa wystękała jakąś formułkę o szkole wspomagana Heńkiem, dobrotliwie pogładził ją po włosach i wyrzekł dwa słowa, że wie, wie o szkole i czekający na nich goryle błyskawicznie skierowali ich do drzwi, które się za nimi natychmiast zamknęły.

Mama Ewy 25 października 1969 przyniosła wiadomość, że zmarł na ulicy ojciec Marzenki. Ewa bardzo się wzruszyła, odchodziło jej dzieciństwo i Pimpuś. Wpatrując się w okna Marzenki napisała wiersz:

Jeszcze wczoraj pełna optymizmu
a dziś deszcz i czerwone oczy
chociaż wieczór biały we mgle
Naprzeciw, w domu świecą się światła,
przebijają przez mgłę,
jakby bez domu
wisiały w powietrzu.
Późno,
światła powoli gasną,
ale tam po prawej
córka opłakuje ojca
zmarł na chodniku
zatopił się we mgle
i ludzie nie zauważyli, że upadł.

Nawiązana z Ireną przyjaźń intensyfikowała się listami podawanymi na przerwach, w których ustaliły, że na sylwestra razem pojadą do Zakopanego. Ewa, żeby było taniej, zaprosiła jeszcze klasową Ewę, jedną z kilku Ew, ładną blondynkę pełniąca w samorządzie klasowym funkcję skarbnika, tę, która razem z Haliną dojeżdżała z Gliwic. Bardzo się z zaproszenia ucieszyła. Andrzej zaraz po wigilii jechał do z Maćka do Witowa przebywającego tam z Zosią od momentu zdania egzaminów sesji jesiennej. Ani pomyślał o Ewie, więc ambitnie próbowała zorganizować coś sama.
Jurek już przysłał pocztówkę z zimowiska:

Serdeczne pozdrowienia z Rajczy przesyła Jurek
p.s. Pogoda wyśmienita, doskonała, warunki również, kogoś brakuje

Danka wydrukowała dużymi literami i wysłała do niej pocztą z Sosnowca, mimo, że siedziały w ławce przez 10 godzin dziennie razem życzenia:

KOCHANY ECIKU!!
ŻYCZĘ CI BARDZO DUŻO SZCZĘLIWEGO NOWEGO ROKU ORAZ WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI URODZIN. CHCIAŁABYM ŻEBYŚ PRZEZ TEN ROK CODZIENNIE BYŁA UŚMIECHNIĘTA PRZEZ NASTĘPNE LATA RÓWNIEŻ. ŻEBY TWÓJ OSIEMNASTY ROK PRZYNIÓSŁ SPEŁNIENIE MARZEŃ TYCH NAJSKRYTSZYCH RÓWNIEŻ.

ECIKU! ŻYCZĘCI:
a) ZDANIA MATURY NA PIĄTKĘ
b) POMYŚLNEGO ZDANIA EGZAMINU ORAZ NAJWAŻNIEJSZE -DOSTANIA SIĘ NA STUDIA.

Ewa zaniepokoiła się tak oficjalnym, a zarazem czułym potraktowaniem jej przez przyjaciółkę, której uczucie odchodziło.
Napisał też nieśmiało nie zachęcany do korespondencji Staszek z Przemyśla:
Bardzo serdeczne pozdrowienia przesyłam z okazji tak uroczystego dnia jakim są imieniny. Życzę Ci wszystkiego co jest najlepsze, a przede wszystkim pomyślności w życiu, zadowolenia ważne jest także zdrowie, no i uśmiech, którego jest trochę za mało na Twojej smutnej i jak gdyby zatroskanej twarzy. Imieniny 24 grudnia są związane także ze świętami. Myślę, że dużo pracowałaś i te dwutygodniowe ferie pozwolą Ci w pewnym stopniu odpocząć. Dołączam życzenia przyjemnego spędzenia świąt, mam nadzieję, że będą wesołe i przebiegną w pogodnej atmosferze.
Wybacz Ewuniu, że łączę w tych kartkach wszystkie ważne uroczystości z jakimi zetkniesz się w czasie dwu tygodni. Ale nie wiem czy zdobyłbym się na ponowne życzenia. Dlatego też dodaję, że Nowy Rok powinien przynieść zmianę w Twym dotychczasowym życiu. Życzę Ci w nim dobrego startu w nauce i w nowej erze wieku dojrzałości. Przy urodzinowym toaście – proszę – na chwilę pomyśl o Przemyślu.

Krystyna śpieszyła się z ciepłymi swetrami na wyjazd dzieci i cały czas siedziała przy maszynie dziewiarskiej. Ewa też przygotowywała się do wyjazdu do Zakopanego i chodziła po sklepach. W Zenicie były smary narciarskie z importu z NRD: smar podkładowy, twardy do powlekania nart przed założeniem, smar zasadniczy i smar uniwersalny po każdej jeździe oraz smar parafinowy do śniegu suchego i przy dużych mrozach. Każda tuba 20 zł, wybrała jedną. Rzucili też bardzo tanie warkocze wiskozowe w cenie 9 zł i peruki dla dziewczynek od 46 do 60 zł. Wyglądały bardzo sztucznie, nie umywały się do peruk nylonowych z PeKaO, bardzo modnych, kosztujących majątek, ale Ewa kupiła sobie brązowy warkocz.
Czekała z nartami pod zegarem na Ewę w drugi dzień świąt, ta przyjechała z Gliwic i rozkopanym dworcem poszły na peron na pociąg do Krakowa. Już do Krakowa jechały stojąc w ścisku, ale nie za wielkim. W Krakowie na pociąg do Zakopanego z czarną, spowitą w parę wodną sapiącą lokomotywą czekał na peronie ogromny tłum ubrany w zagraniczne ciuchy z zagranicznymi nartami. Jakoś cudem udało się im przedostać i stać w korytarzu całą drogę w wielkim upale. Za oknem migały w bieli śniegu betonowe, sześcienne domki i galicyjskie, stylowe perony stacyjek podgórskich. Na takiej też wysiadły kiedy już się zmierzchało. Jarzył się czerwonym neonem upragniony napis Zakopane.
Zakopane pogrążone było w śniegu. Po wyjściu z pociągu pod drewniany, wyrzeźbiony po góralsku okap zadaszonego peronu wspartego drewnianymi, rzeźbionymi palami weszły do obszernej sali dworca z kasami i poczekalnią, gdzie mnożyły się tabuny podróżnych, a narty powodowały, że było jeszcze ciaśniej i trudniej przedostać się na ulicę.
Zakopiański zmierzch z ostrym, podgórskim powietrzem zachwycił Ewę. Ominęły stojące dorożki kierując się szczegółowym planem wyrysowanym przez Irenę. Poszły na piechotę, Irenie nie przyszłoby do głowy przemieszczanie się po Zakopanem inaczej, niż na nogach.
Doszły do takiego samego betonowego, szarego domu jak te mijane za oknem zabudowania i wokół takich porozrzucanych betonowych willi było dużo i ani jednego drewnianego w stylu zakopiańskim.
Zadomowiona Irena poczęstowała je tym czym miała, a one rozlokowały się w jej malutkim pokoju i zaraz zasnęły w odstąpionym prze nią im łóżku. Irena zasnęła na podłodze w puchowym śpiworze taterniczym.
Nazajutrz poszły na Krupówki na zakupy, w sklepach spożywczych były gigantyczne kolejki, trudno też było dostać się do baru mlecznego i każdego punku z pieczoną kiełbasą i kaszanką. Jedynie góralki stały z oscypkami w takich ilościach, że zawsze można było, wprawdzie po bardzo wysokiej cenie, kupić u nich oscypek i nie umrzeć z głodu.
Ewa, by nie wytracać pieniędzy jeździła stojąc w ogromnej kolejce tylko raz dziennie na Gubałówkę i nie zjeżdżała w dół nartostradą, tylko na górze ćwiczyła zjazdy z jakiegoś pagórka.
Jej koleżanka z którą przyjechała nie wychodziła z pokoju i nie zabrała nart, natomiast Irena trochę jej w zjazdach towarzyszyła, ale nie sprawiało jej to ani przyjemności, ani też za bardzo na nich jeździć umiała, szczególnie, że miała tylko biegówki. Dlatego po kilku dniach zupełnie zrezygnowała ze zjazdów na rzecz wędrówek na nartach. Kiedy powiedziała Ewie, że idzie na Giewont, Ewa myślała, że żartuje i nie wzięła tego poważnie.
Goprowcy powiadomili gospodynię domu, że Irenę trzeba odebrać z zabytkowego budynku Dworca Tatrzańskiego. Kiedy przybiegły, Irena była już w pełni sił i zadowolona, dumna z siebie mimo nakrzyczenia na nią przez pracowników Tatrzańskiego GOPR-u.
Zbliżał się sylwester i Ewa jeszcze liczyła, że Andrzej się z nią skontaktuje i zabierze do Witowa ją i jej koleżanki na sylwestra, ale na nic takiego się nie zanosiło.
Podczas bezskutecznego kręcenia się wokół Krupówek i forsowania sklepów spożywczych PSS Społem, wzdychania do zakopiańskich kożuchów i śnieżnobiałych elastycznych spodni narciarskich, poznały dziewczynę w ich wieku też ze Śląska, z Gliwic, która przyjechała tu na sylwestra i podzieliwszy się z nią ich problemem uznała, że nic nie stoi na przeszkodzie, by i one na tego sylwestra, na który ona jest zaproszona, przyszły.
Tymczasem zaprosiły ją do siebie. Irena patrzyła na nią koso, a jak wyszła, powiedziała, że wielką lekkomyślnością jest pójście na sylwestra, gdzie nikogo dobrze nie znają.
Jednak w przeddzień sylwestra dziewczyna przybiegła zapłakana z rozmazanym tuszem do rzęs i powiedziała, że z sylwestra nici i że wraca do domu i tam można jeszcze swobodnie na jakiegoś sylwka się załapać. Ewa z Gliwic spakowała się szybko i razem wybiegły na pociąg ku satysfakcji i zadowoleniu Ireny.
Irena poszła kupić tokaj na sylwestra, który miała spędzić z Ewą.
Ewa po tokaju zaczęła płakać i się roztkliwiać nad sobą i nad tym, że Andrzej jej nie kocha i tym, że nikt jej nie kocha i zakłopotana Irena postanowiła udzielić Ewie kilku rad dowodząc, że przebywa cały czas w woreczku foliowym i póki tego woreczka nie rozerwie i się z niego nie uwolni, nigdy nie będzie szczęśliwa. Ewa nim spadła na podłogę kompletnie pijana zdołała jeszcze to od Ireny usłyszeć.

Po feriach Piotrek zaprosił Ewę z Danką do Kochłowic. Nie wiadomo, kto zmusił Piotrka do organizowania w sobotni wieczór bigla, dość, że znalazł się tam Krystian i Heniek. Ewa długo błądziła autobusami po Rudzie Śląskiej, aż dotarła do małego domku na postumytach.
Mama Piotrka okazała się przemiłą, przedwcześnie podstarzałą, wysuszoną kobietą. Zrobiła dla nich przyjęcie jak prawdziwa ślązaczka: na wykrochmalonym, białym obrusie stały przygotowane kunsztownie kanapki, zsiadłe mleko i na gorąco gumiklejzy. Krystian jak zwykle lepił się do Ewy i pomyślała, że jego nieszczęsna strategia bardziej by zyskała, gdyby się tak nie lepił, ale z drugiej strony, żadna strategia tu nie pomagała. Ewa z podziwem patrzyła, jak Heniek krok po kroku zdobywa, zagarnia i ubezwłasnowalnia Dankę, co Krystianowi się nie udawało.
Przed ukończeniem przyjęcia poszli oglądać kozę zamkniętą w komórce i Ewa podziwiała, że Piotrek nie wstydzi się tych wiejskich klimatów i kozy. Bardzo lubiła Piotrka, ale nic więcej. Po powrocie napisała w dzienniczku:

Cienie uśmiechnięte życiem,
Czasem szczęśliwie po dwa,
A tu mój cień jest cienia cieniem,
Zużyty cierpieniem,
Do cna.

W tym samym czasie odbywały się spotkania klasowe u Romka na Moniuszki, gdzie bywali uczniowie i uczennice, robiąc z tego klasową tajemnicę wybrańców, o której wiedziała tylko wychowawczyni i na godzinie wychowawczej dawała do zrozumienia, że wie. Nikt z klasy nie miał pojęcia, kto kapuje, szczególnie tacy jak Ewa, nigdy tam nie zaproszeni, więc musiał to być ktoś z ich paczki. Od jesieni przerodziły się pod pretekstem ćwiczeń klasowego zespołu bluesowego na codzienne tzw. dżemy, jeśli prób z pianinem nie robili na Krasińskiego. Tam w internacie mieszkał Jurek w pokoju razem z Tadziem, gitarzystą ich zespołu bluesowego, ale nigdy do internatu na taką próbę, na którą schodzili się wszyscy mieszkańcy internatu, jej nie zaprosił. Zrobił to dopiero Piotrek.
Ewa ubrała swoją najlepszą sukienkę podarowaną latem przez Amerykanki w kolorze zielonego groszku i rajstopy w tym samym kolorze wybrane na lotnisku przez samą, przypadkowo spotkaną Ewę Demarczyk. Związała włosy, już dość długie, w koński ogon i pojechała tramwajem z Piotrkiem na Krasińskiego. Weszli na piętro, gdzie stał stół do ping-ponga i pianino. Przy pianinie siedział Janusz i grał jakieś skomplikowane, bluesowe kawałki. Nie popatrzył na nią, nie ukłonił się nawet. Tego nie wytrzymała i jak stała, odwróciła się na pięcie i wybiegła pozostawiając zasmuconego Piotrka.

Cała klasa przygotowywała się do studniówki i salę trzeba było udekorować. Kierownikiem dekoracji wychowawczyni mianowała Janka, jako ucznia starszego i doświadczonego. On zlecił Ewie zrobienie projektów na jedną ze ścian, natomiast inną ścianę oddał Krystianowi, który zamiast przygotowywać się do matury, wszystkie wieczory poświęcał malarstwu surrealistycznemu pełnemu lejących się jak zegary po ścianach oczu. Projekty Ewy przedstawiające Orfeusza i Eurydykę Jankowi się nie podobały. Zrobione kosztem dużego wysiłku i nieprzespanych nocy, zostały skwitowane tym, że zrobiła je na odwal.
W konsekwencji przez sito Janka przeszły malowidła kogoś, kto zrobił je węglem na pakowym papierze przez rzutnik, albo sam to wykonał, Ewa już rozżalona się tym nie interesowała.
Na studniówkę wychowawczyni zarządziła białe koszule i granatowe lub czarne spódnice, chłopcom obowiązkowe garnitury. Takie stroje obowiązywały też przy pisaniu matury.
Ponieważ było trzy razy więcej uczennic niż chłopców, wychowawczyni zabroniła przyprowadzać kogokolwiek z zewnątrz, a chłopcy mieli już swoje dziewczyny z innych szkół. Natomiast po wywiadówce w rozmowie zasugerowała Krystynie, by przyszedł na studniówkę brat Ewy Andrzej i równocześnie na maturę, gdyż sądząc z diagnoz profesora z matematyki, nikt matury oprócz Jurka bez pomocy z zewnątrz nie zda.
Andrzej zjawił się ze swoim przyjacielem Maćkiem, obaj byli w swetrach, czym się pozytywnie wyróżnili jako kontestujący całą imprezę, ale ponieważ potem naszło mnóstwo matek, ojców, ludzi zupełnie nikomu nieznanych, zginęli w tłumie prosząc do tańca co ładniejsze uczennice. Joasia z Gołonoga przetańczyła już potem studniówkę do końca dopytując się Ewy, kim jest Maciek, ale Ewa wiedziała, że Maciek ma Zosię i że nic z tego nie będzie.
Ewa ubrana w rozkloszowaną spódnicę w velour-schiffon z czarną aksamitką na szyi, w którą wszyła kolczyk matki ze zwisającą sztuczną perłą, tańczyła głównie z tymi, których dziewczyny z innych szkół nie wpuszczone, czekały na zewnątrz.
Zakończona studniówka w szkole wymagała kontynuacji, gdyż nie było już podmiejskich pociągów, trzeba było czekać do rana. Potajemnie skrzykiwały się pary do Romka na Moniuszki. Dziewczyna Janka, Wiktoria była od niego o trzy lata młodsza i nawet nie przyszła pod szkołę. Janek poprosił Ewę by mu towarzyszyła, a Ewa chętnie się zgodziła, bo poszedł tam Janusz. Z całej studniówki nie wynikało, jakoby Janusz miał jakąś dziewczynę.
Okazało się, że kontynuacja studniówki w starożytnej kamienicy na Moniuszki jest nie u niego, a w mieszkaniu jego kolegi szkolnego zwanego Patykiem. On między innymi przychodził na dżemy do mieszkania Romka, by spotkać się z ich koleżanką, Ewą z Chorzowa, jedną z kilku Ew z ich klasy. Para nazywana była Patykami ze względu na anorektyczność Ewy, która przyszła na studniówkę w specjalnie uszytym męskim garniturze nazywanym „gangiem”. Razem z jej chłopakiem niewiele różnili się między sobą wzrostem i chudością. To właśnie oni ich wpuścili do mieszkania (Ewa od razu zauważyła niechętny jej wyraz twarzy i zdziwienie) do którego szło się przez długie, wysokie korytarze, ciemne, skąd doszli do jeszcze ciemniejszego pokoju. Tam paliły się dwie świeczki, ale i tak nie było nic widać. Ewa poszukująca w ciemności Janusza znalazła jego charakterystyczne, bardzo modne buty, które sam wykonał z papieru, wystające spod stołu. Obok wystawały nogi w białych pończochach, nie widomo do kogo należące. Na studniówkę wiele dziewcząt założyło białe, bawełniane pończochy.
Janek nigdy jej się nie podobał, nie lubiła rudych chłopców i ich białych rzęs, była pod tym względem rasistką, miała też do niego żal, że tak ją źle potraktował przy projektowaniu dekoracji, na które nawet nikt nie spojrzał w trakcie zabawy. Ale była mu wdzięczna, że ją tutaj zaprosił.
Cały czas ze szpulowego magnetofonu sączyły się utwory Johna Mayalla, Janek coraz bardziej zaczynał się do niej lepić, a ona pospiesznie próbowała się zorientować kto z kim chodzi co było niemożliwe, gdyż panowały przepastne ciemności. W pewnym momencie postanowiła wracać do domu, Janek szarmancko zaofiarował się ją odprowadzić.
Gdy byli pod jej klatką schodowa na Koszutce zaproponowała w podzięce, że ją odprowadził, by wszedł do jej pół-pokoju na herbatę, co było zasadne, gdyż mróz był wielki, a on miał jeszcze na piechotę wrócić aż na Wita Stwosza, nic już nie jeździło. Spłoszony rozglądał się, czy naprzeciwko mieszkająca jego dziewczyna Wikcia zza firanki nie widzi, szybko więc wszedł do klatki schodowej i siedząc w pół-pokoju Ewy i podziwiając jego sprytne zagospodarowanie, wpatrywał się w oświetlone okna Wikci. Niebawem wyszedł.
Nazajutrz była niedziela, w poniedziałek wracając ze szkoły wyjątkowo przez most, bo musiała w Supersamie kupić sobie arkusze brystolu, zobaczyła idącą naprzeciwko Wikcię. Zimno minęła ją, popatrzywszy na nią z wyrzutem i pogardą i Ewie zrobiło się bardzo przykro. Czy rzeczywiście ich widziała przez okno? Najprawdopodobniej sam jej opowiedział, by się coś ciekawego w ich związku działo, pomyślała ze smutkiem.
W notesie zanotowała:

I to także przeżyłam, widocznie można…
Na czarne oczy
Jak on
I może jest piękna…
może…
Podchodzi
Bierze dłoń
Kładzie na ramieniu głowę
Melodia…
I wtedy odwracam się
z pustką
bez czucia
że jestem
Ewą

W ramach katowickiego karnawału „Srebrna zima” w Parku Kultury zorganizowano konkurs na rzeźbę śniegową i trzeba było przedstawić profesorowi projekty. Wybrano między innymi projekt Ewy i wraz z dwiema koleżankami – Jadzią i Stasią zwaną Wiesią wyrzeźbiły za pomocą łopat wielkie trzy secesyjne nagie kobiety opatulone włosami tak, że niczego z nagości widać nie było.
Brały udział w konkursie starsze klasy Liceum Plastycznego, także górnicy, amatorzy, łącznie 150 osób. Zwyciężyła rzeźba z lodu. Wszystkie rzeźby stały jeszcze długo wzdłuż promenady obok “Przystani”, aż nastały roztopy i Ewa zapisała w dzienniczku:

Skończyło się wszystko
jak słota
ślady przesypał śnieg
idę sama. Jakaś tępota
ogarnia ciało, zdarzeń bieg,
I serce – pobojowisko.

Pod koniec lutego młoda anglistka poszła na macierzyński i chwilowo prowadził lekcję angielskiego jakiś pan mówiący do nich tylko po angielsku. Właśnie usiłowali wyszukać coś z podręcznika Smólskiej, kiedy ktoś do klasy nieśmiało zapukał.
– Come in – powiedział pan. Drzwi się uchyliły, wyjrzała opalona twarz Ewy w białym berecie z klasy wyżej, już po maturze, byłej dziewczyny Janka.
– Bardzo przepraszam, ale czy mogłabym na chwilę prosić Janka ? To jest bardzo ważne.
Janek zaczerwienił się tak bardzo, że nawet jego białe zazwyczaj włosy zrobiły się czerwone skutkiem uderzenia krwi do głowy.
– Naprawdę mogę? – wyjąkał. Wyszedł.

W związku z tym, że książek było niewiele, a on akurat siedział sam, ponaglona kimś z tyłu, by ją podać, Ewa wzięła ją z jego stołu, ale okazało się, że to nie podręcznik, a książeczka z reprodukcjami Mondriana z dedykacją: Jasiowi Ewa 10 luty 1967, czyli sprzed dwóch lat na jego urodziny.
Tak, że Wiktorii zazdrość była stale podsycana.
Na miejsce pana, który zbyt dobrze znał angielski, przyszła nowa, młoda anglistka z dziewczęcym końskim ogonem, którą natychmiast wszyscy polubili. Janusz znający angielski dzięki ubiegłorocznemu obozowi językowemu zaczął się wymądrzać, anglistka w panice, że nie podporządkuje sobie w porę klasy, która się rozwydrzy, a potem będzie za późno, wyrzuciła go z sali. Kiedy usłyszała za drzwiami melodię wygwizdaną przez Janusza wściekła wybiegła na korytarz i długo nie przychodziła. Potem wrócili do klasy razem i od tej pory Janusz stał się jej ulubieńcem i angielskim prymusem.

Mieli bardzo dużo pracy przed maturą i przygotowań do zdawania na wyższe uczelnie, a zdanie było dla chłopców jedyną możliwością uniknięcia dwuletniego wcielenia do wojska. Jednak nie zwolniono ich z obowiązku pójścia na pochód pierwszomajowy pod groźbą nie dopuszczenia do matury. W latach kiedy obchodzono 100 lecie urodzin Lenina i 25 Polski Ludowej nieprawdopodobne czerwone dekoracje umieszczono we wszystkich zakątkach miasta, a na ulicy gdzie mieściła się ich szkoła, ulicy 1-go Maja, którędy szedł główny pochód do Rynku, a potem na ulicę 3 maja dochodziły do apogeum. W Rynku powieszono na całą 5 kondygnacyjną kamienicę ogromna głowę Lenina, który machał przy twarzy dłonią, co wyglądało w swej grozie nawet śmiesznie.
Pochód szedł do trybuny ustawionej na ulicy 3-go Maja, gdzie Ewa mdlejąca i nie trawiąca tłumu rozpoznała Gierka, Ziętka, Grudnia i Szczepańskiego coraz częściej pojawiającego się w telewizji. Z 180 tysięcy uczestników demonstracji pierwszomajowej powitano w pierwszym rzędzie 300 tysięcy członków PZPR. Całe szczęście, że po minięciu trybuny, którą pierwsza mijała młodzież po odsłuchaniu warszawskiego przemówienia Gomułki z głośników i odśpiewanej międzynarodówki, mogła uciec szybko na Koszutkę tonącej jak wszystko w gigantycznych transparentach i białych słowach, których nikt nie czytał. Pochód obowiązkowo trwał trzy godziny. Ukryta w swoim pokoju długo jeszcze była torturowana odgłosami dobiegającymi z otwartego okna.

Ponieważ wychowawczyni miała mnóstwo pracy papierkowej w związku ze zbliżającą się maturą, a obiecana na wywiadówkach wycieczka doroczna, ostania z dwóch przysługujących każdej klasie w roku szkolnym musiała się sfinalizować, ich klasę wysłano autobusem „SAN” do Łańcuta z nową nauczycielką angielskiego. O dziwo, pojechał też Janusz, który nigdy na wycieczki nie jeździł.
Dzięki jego obecności repertuar autobusowy się zmienił z rubasznych przyśpiewek pieśni rajdowych Heńka na wysubtelnione riffy Tadzia i Romka na gitarach i (?) Janusza na trąbce.
Od razu Heniek zarządził, gdzie mają pójść i co robić, nie odstępował Danki na krok, a Danka nie odstępowała Ewy, Ewy nie odstępował Krystian i Jurek, którzy po studniówkowym ochłodzeniu pragnąc Ewę wziąć chłodem, teraz znowu zintensyfikowali natarcie. By Ewę dobić Heniek zdradził jej, kim jest dziewczyna, która była z Januszem na studniówce. Ewa nigdy by się tego nie spodziewała i nerwowo wybuchnęła przed Heńkiem niespodziewanym płaczem, którego się bardzo wstydziła. Okazała się nim Jadźka, ta sama z którą robiła prawo jazdy i o której mówiono, że rozbiła jakiemuś starszemu mężczyźnie samochód w Sosnowcu.
W Łańcucie okazało się, że Zamek Lubomirskich i Potockich jest zamknięty dla zwiedzających i te bagatela 260 kilometrów przebyli na darmo. Całe szczęście deszcz nie padał i mogli odpocząć po podróży w zamkowym parku który był, mimo majowego chłodu, kwitnący i zachwycający.
Dzięki temu, że nie spędzili kilku godzin na zwiedzaniu pałacowych komnat, wracając z powrotem do Katowic w Tarnowie byli wcześnie, koło południa. Ociepliło się znacznie i wyszło słońce, zrobili przystanek na rynku w Tarnowie i kierowca powiedział, że wskutek awarii dalej nie pojedzie. Wypadało – po licznych telefonach – czekać, aż przyjedzie z Katowic nowy autobus.
Rozłożyli się całą klasą na rynku wyjmując z plecaków ciepłe swetry, podłożywszy pod siedzenia kurtki i płaszcze zrobili krąg klaszcząc i śpiewając do Januszowej trąbki, organków ustnych Piotrka i gitary Tadzia i Romka. Tak urządzony jam session pełen był spontanicznego, rytmicznego śpiewu całej klasy przy narzucającej temat wiodącej trąbce Janusza znanych lub nie znanych klasie standardów jazzowych, murzyńskich melodii ludowych i bluesów. Na rynku gromadziły się wokół nich przechodnie, którzy w miarę upływu czasu wsłuchani, stanowili coraz szczelniejszy i grubszy krąg słuchaczy i widzów. Brali udział w egzorcyzmowaniu teraźniejszości, klasa nagle poczuła nierozerwalną jedność w jakiejś euforycznej ekstazie porwanych na kilka godzin muzyką, wzajemnym gadaniem dźwiękami, podawaniem sobie rytmu i podawaniem się niemu w pokorze przemijającego czasu i nieodwracalności losu. Zmierzchało się już, kiedy anglistka spędzała ich niechętnych do właśnie podstawionego nowego autobusu.

Zbliżała się matura, niemal cała klasa zdawała na ASP, trzeba było wybrać do teczki kilkadziesiąt prac formatu brystolu i na jej podstawie dopiero dopuszczano do egzaminu właściwego.
Były na Świerczewskiego w gmachu katowickiej fili ASP w określonych dniach konsultacje. Ewa wybrała się tam z teczką. Pokazała szkice z Przemyśla. Mimo wysiłku dojazdu i utraty cennego czasu przed maturą, niczego właściwie od profesora Rafała Pomorskiego się nie dowiedziała, a jedynie ze łzami w oczach wspominał przedwojenny Przemyśl.

Na maturę przyszedł Andrzej i w szkolnym kozecie rozwiązał wszystkie zadania, rozwiązał też je Jurek w klasie i ściągi krążyły w nadmiarze.
Ewa została specjalnie pochwalona za wypracowanie z polskiego i świadectwo miała na ogół bardzo dobre. Zdawała też historię sztuki.
Tymczasem odbył się komers dla tych, co zdali maturę, a zdali ją wszyscy dla dobra statystyk, gdyż tych, którzy mieli nie zdać matury, nie dopuszczono, przeznaczając na zimowanie w klasie piątej. Ojciec Grażyny wysunął propozycję zorganizowania komersu w świetlicy wojskowej na Wełnowcu z orkiestrą żołnierzy, a ponieważ nie było innych propozycji, zdezorientowani rodzice się zgodzili, uczniowie nie mieli nic do gadania.
Ewa uszyła sobie łososiowe spodnie i na to miała w tym samym kolorze kupioną na ciuchach latem dżersejowy materiał ze srebrną nitką w kształcie tunelu, wystarczyło tylko spiąć go na ramionach i przewiązać srebrnym paskiem. Na włosy założyła srebrną opaskę nawiązującą do greckiej wymowy jej stroju.
Już na samym początku, po przemówieniach i podziękowaniach, składaniu kwiatów profesorom i wychowawczyni, Ewie cała impreza zdała się ponura, a ubrana w wojskowe stroje orkiestra, odrażająca. Świetlica żołnierska była ciemna, przesycona jakimiś złymi emocjami, które Ewa natychmiast wychwytywała. Niemniej pary, w które nagle rozpadała się ich klasa zajmowały się tylko sobą i nikt już na nikogo nie zwracał uwagi. Bogdan tańczył z Izą, Danka z Heńkiem, Romek z tą Joasią z którą była na Szyndzielni na nartach, Janusz, albo przejmował od żołnierzy pianino i na nim grał, albo tańczył z Jadźką. Krystian i Jurek unikali Ewy. Jak wreszcie ta dla niej męczarnia się skończyła, podszedł do niej Janek i powiedział, że chce z nią porozmawiać. Poszli pod wysokie okno, Janek już bez skrepowania zapalił papierosa.
– Mówił mi Heniek, że na praktyce w Łodzi spałaś z jakiś kuzynem, czy to prawda?
Janek stał się nagle jakimś moralistą, Heniek Judaszem, ale czym była w tym wszystkim Danka, która przecież będąc świadkiem niewinności Ewy nie miała żadnej wątpliwości. Najbardziej chyba zabolała ją Danka.
W domu Ewa rozpłakała się na dobre trzęsąc się w spazmach i Krystyna bezskutecznie uspokajając ją długo w nocy, chciała wezwać nawet pogotowie ratunkowe. Ale po kilku pastylkach relanium Ewa wreszcie zasnęła.

Po komersie klasa już się nie spotkała, ale w kilka dni potem Danka do niej zadzwoniła i Ewa z płaczem powiedziała jej z wyrzutem, jak mogła. Danka nic nie powiedziała i odłożyła słuchawkę.
13 czerwca Ewa sama pojechała do Krakowa na Biennale Grafiki Międzynarodowej, gdyż na egzaminie wstępnym z historii sztuki mogli zapytać o sztukę współczesną.
Teczkę Ewie przyjęto i zaproszono pisemnie na egzamin wstępny 30 czerwca. Zdawało dużo uczniów z jej klasy i z klas ubiegłych, na egzaminie był taki tłok, że trudno było dostrzec nagą modelkę. Ewa była bardzo zadowolona z narysowanego przez siebie aktu. Pani Hudelcowa mieszkająca na pierwszym piętrze w ich klatce schodowej miała bratanka pracującego w katowickiej ASP jako asystent właśnie mający dyżur przy egzaminach wstępnych. Ryszard Osadczy na prośbę ciotki sprowokowany do dostarczenia informacji o tym, jak poszedł egzamin Ewie z cichą prośbą, by jej pomógł, zatelefonował nazajutrz, że poszedł Ewie wyśmienicie.
Ewy nie było na liście nazwisk i dostała tak mało punktów, że nie mogła się nawet odwoływać.
Z ich klasy na Akademię został przyjęty tyko Bogdan.
Kiedy po tygodniu zdecydowała się pójść odebrać teczkę zobaczyła z naprzeciwka idącą smukłą sylwetkę Bogdana. Szedł w jej kierunku, ostentacyjnie minął ją nawet nie spojrzawszy. Był już studentem.
KONIEC TOMU DRUGIEGO

Zaszufladkowano do kategorii 2020, dziennik ciała | Dodaj komentarz