W SEATTLE
Siedziałam pod kamelią rozkwitłą,
płatki padały cichutko, miarowo podmuchem północnozachodniego wiatru z Pacyfiku,
przede mną rozpościerało się miasto
z sześćdziesięcioletnią iglicą,
z pomruków miasta tajemnicą.
Powietrze odurzało, aż trudno uwierzyć w bezsenność w Seattle,
iglica kłuła niebo, purpurą zachód nie gardził,
puchła przestrzeń, świat się rozrastał,
błogi sen euforyczny nie znikał na jawie.
Ulicą w dół wózkami zjeżdżali kloszardzi
spotykając się w jednym miejscu na trawie.
Byłam w Seattle.
Liście kamelii polakierowane, kwiat wart damy,
tyle dam, tyle kwiecia, pąk przy pąku jak kwiaciarnia
pełna kameliowych kwiatów!
Tonę w nich. Już się ściemnia, ja nie wracam,
stan nie ogarnia
już oszołomienia kameliowych dam,
jaka bezsenność w odurzeniu, w niemożności zmiany.
Tyle chciałam obrazów namalować w Seattle,
posmakować, jak miastowa fanka,
wchłonąć szmaragdowe miasto w pobliżu wulkanu Rainiera,
zrozumieć twórczość Gehry’ego Franka:
wyplutą gumę do żucia. Budowle
jego, w których tak mi jest dobrze!
Tak, jak toalety pachnące
w mieście nowoczesnym. Siedzę, gdzie pachnie kamelia.
Muszę, już wracać, z pożegnalną kolacją czeka Susan,
będziemy topić żółty ser przy świecach i pić wino,
uwięzionej w krzewie kamelii stan
euforyczny nie puszcza. Przyczyną
jest lot jutrzejszy, a ziemia pokryta płatkami koloru ecru,
daje mi bezpieczeństwo. Nie chcę kończyć mojego tu pobytu.
Ach, moja komórka dzwoni.
Nie zabiorę do kieszeni kwiatów kamelii…
Nie będę przewozić roślin samolotem…
Podnieść się spod krzewu i jego kuszących woni,
wracać do egzystencji
i zająć się w końcu powrotem.
fajnie, że bylismy w Seattle, Pani więcej, ja tylko 4 dni. Zafascynowało mnie to miasto i stało się jednym z ulubionych. Mieszkałem w Vietnam Town, na obrzezach China Town, i byłem na tyle dzielny, że u wietnamskiej fryzjerki, która ni w ząb po angielsku, dałem sobie ostrzyc włosy. Była to słodka, życzliwa staruszka, dla której ja też zapewne byłem niezwykłym klientem. Niestety, drogo jest tam żyć, ale jest to jedno z tych miejsc gdzie czuję, że mógłbym się wkomponować w miasto.
oj, to dobry materiał na wiersz: ścinanie włosów w Seattle. Ja byłam dwa razy wiosną i jesienią po dwa miesiące, zawsze kwitły kamelie w obfitości i je wybrałam, ale tak po prawdzie, to nadmiar tylko szkodzi, nie można się zdecydować co wybrać, bo syn woził mnie po wszelkich zachwycających atrakcjach, a atrakcje turystyczne wierszom szkodzą.
Też uważam, że miasto drogie, szczególnie dla mnie, gdyż cały czas przeliczam…
Dzięki za komentarz, reaktywuję blog nareszcie po różnych życiowych perypetiach, serdecznie pozbawiam Panie Januszu, zapraszam do Katowic, też pięknie, a niedrogo!