Frank H. Maynard (1853–1926) ULICE LAREDO

1.
Kiedy raz wychodziłem z ulic Laredo
Pewnego dnia opuszczając Laredo bruk,
Zobaczyłem w białym lnie kowboja biednego
Był spowity białym lnem jak zimny trup.

2.
„Widzę kim jesteś, jak kowboj jesteś ubrany.
Usiądź obok i wsłuchaj się w mój smutek!”
Gdy przechodziłem obok, mówił ranny:
„Mam kulę w piersi i dzisiaj umrzeć muszę.”

    3.
    „Rozkoszowałem się życiem w siodle,
    Gdy szczęśliwy ze mnie był kowboj.
    I z Rosie, nim karty, hazard i podle,
    Strzelono mi w pierś. I leżę tutaj”.

    4.
    „Och, bij w bęben wolniej, na dudce korniej graj,
    Marsza umarłych grając stąpaj z ciałem mym;
    Do zielonej doliny, by złożyć mnie w darń,
    Na mą młodość kowboja, byłem winien, wiem.”

    5.
    „Niech sześciu miłych kowbojów niesie trumnę,
    Niech pięknych dziewic ciężki całun niesie sześć.
    Niech róż bukiety całą pokryją trumnę,
    By dźwięk grud spadania nie mógł się nieść.”

    6.
    „Niech zadźwięczą ostrogi i spuszczaj wolno,
    Krzycz dziko, kiedy lina mnie uniesie;
    I wrzuć mnie do grobu i na mnie darń polną.
    Na mą młodość kowboja. Byłem winien, wiem.”

    7.
    „Idź przynieś dla mnie zimnej wody kubek.
    Usta moje suche łyk wody odświeży.”
    Zanim wróciłem, jego duch już mnie ubiegł,
    I zakończył spęd – i kowboj już nie żył.

    8.
    Bijemy w bęben wolniej na dudce gramy korniej,
    Gdy go nieśliśmy, płakaliśmy przy nim.
    Kochaliśmy kumpla, zmarł młodo, wyglądał ładnie,
    Kochaliśmy kompana, chociaż był winien.

    tłumaczyła Ewa Bieńczycka

      STREETS OF LAREDO
      1.
      As I walked out on the streets of Laredo
      As I walked out on Laredo one day,
      I spied a poor cowboy, all wrapped in white linen
      All wrapped in white linen and cold as the clay.

      2.
      “I can see by your outfit, that you are a cowboy.”
      These words he did say as I slowly passed by.
      “Come sit down beside me and hear my sad story,
      For I’m shot in the chest, and today I must die.”

      3.
      “It was once in the saddle I used to go dashing,
      Once in the saddle I used to go gay.
      First down to Rosie’s, and then to the card-house,
      Got shot in the breast, and now here I lay.”

      4.
      “Oh, beat the drum slowly and play the fife lowly,
      And play the death march as you carry me along;
      Take me to the green valley, and lay the sod o’er me,
      For I’m a young cowboy and I know I’ve done wrong.”

      5.
      “Get six jolly cowboys to carry my coffin,
      Get six pretty maidens to bear up my pall.
      Put bunches of roses all over my coffin,
      Roses to deaden the clods as they fall.”

      6.
      “Then swing your rope slowly and rattle your spurs lowly,
      And give a wild whoop as you carry me along;
      And in the grave throw me and roll the sod o’er me.
      For I’m a young cowboy and I know I’ve done wrong.”

      7.
      “Go bring me a cup, a cup of cold water.
      To cool my parched lips”, the cowboy then said.
      Before I returned, his spirit had departed,
      And gone to the round up – the cowboy was dead.

      8.
      We beat the drum slowly and played the fife lowly,
      And bitterly wept as we bore him along.
      For we loved our comrade, so brave, young and handsome,
      We all loved our comrade, although he’d done wrong.

      Zaszufladkowano do kategorii 2024, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

      DZIENNIK WROCŁAWSKI (6)

      28 stycznia 2023, sobota. Jestem już bardzo zmęczona codziennymi jazdami po Wrocławiu i postanowiłam tylko wpaść dzisiaj na Świdnicką i Rynek.
      Wysiadam z Tramwaju na przystanku Dworzec Główny i idę na Świdnicką dawną Świerczewskiego, teraz Piłsudskiego. Idę podcieniami, które zapewne są częścią Kościuszkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej wybudowane po wojnie w socrealistycznym stylu nowo renesansowym. Nigdy nie kojarzyły mi się z katowicką Koszutką, a ze Starą Hawaną gdzie takie podcienia były zbawienne, konieczne w upale i ulewnym deszczu. Nie pada, ale rozkoszuję się nimi, dochodzę do Placu Kościuszki w kształcie kwadratu otoczonego po bokach masywnymi kamienicami z nawiązującymi do podcieni łukami mieszczących się na parterze kawiarń, restauracji i sklepów. Tu często chodziłam oglądać zagraniczne pisma w nieistniejącym już Empiku. Przelotnie mieścił się też Kalambur. Jak studiowałam, galeria Ludwińskiego „Pod Moną Lizą” w holu Empiku już nie działała. Idąc ulicą Kościuszki, jest za rogiem Pałacyk. Restauracja „Czardasz” na placu Kościuszki na parterze pedetu sąsiadowała z Empikiem.
      PeDeT, modernistyczny budynek międzywojnia z zaokrąglonymi narożnikami górujący nad placem Kościuszki nazywa się dziś „Renoma”, jest supernowoczesnym Domem Towarowym. Za moich czasów chodziłyśmy tam tylko oglądać zachodnią bieliznę i kosmetyki, wszystko było piekielnie drogie i dostępne, inaczej niż w Katowicach, gdzie taki towar był tylko w Pewexie. Klub Dziennikarza, mieścił się na rogu Świdnickiej i Podwala, a wejście miał prawie dokładnie naprzeciwko PeDeTu, wejście tylko z legitymacją. Mały, biały, zabytkowy budynek po tej samej stronie co PeDeT, podobno odwachu, a więc militarny. Nic o tym nie wiedzieliśmy, zawsze tam były wystawy wrocławskiego ZPAP. Na skwerze stoi teraz pomnik Bolesława Chrobrego, ja pamiętam tulipany.
      Dalej kościół Bożego Ciała, wieki gotycki z czerwonej cegły, naprzeciwko biały gmach Opery i obok niej słynny, neobarokowy, secesyjny Hotel Monopol, z balkonu przemawiał Hitler, a po wojnie mieszkali tu w czasie Światowego Kongresu Intelektualistów Picasso, Irena Joliot-Curie, Szołochow, był lokalizacją wielu polskich filmów fabularnych. Chodzenie do Monopolu było chyba najwyższym stopniem bycia artystą, nigdy tam nie byłam. Natomiast często byłam z Markiem w funkcjonującej tu w dalszym ciągu Scenie Kameralnej Teatru Polskiego, o dziwo, bilety można było kupić zawsze i zawsze byliśmy rozczarowani. Ale pamiętam Maję Komorowską w roli mężczyzny, chyba w Końcówce Becketta. Dochodzę do Rynku, wspaniale, że przed Ratuszem jest taki szeroki pas między nim, a kamieniczkami.
      Za Ratuszem jest też prostokątna zabudowa kamieniczek połączonych ze sobą uliczkami zwanymi Przejściem. Szukam Przejście Żelaźnicze, tutaj znajduje się Instytut Grotowskiego, wszystko zamknięte.
      Mnie nigdzie nie wpuszczono, nie udało mi się ani na Grotowskiego, ani na Kalambur, ani na imprezy w Pałacyku, nie mówiąc już o Związkach, Wydawnictwach, restauracjach tylko na legitymację. Teraz Rynek jest pustawy, stoi jeszcze dwudziestometrowa choinka, instaluje się jakieś rusztowania dla Orkiestry Świątecznej Pomocy. Wszystko jest już ulokowane, upamiętnione, zadbane w zabytkowych uliczkach. Na Rynku był i Teatr Laboratorium i Teatr Pantomimy Henryka Tomaszewskiego i Studencki Teatr Kalambur Bogusława Litwińca na Kuźniczej, jak i Klub PAX-u wydawnictwo “Ossolineum”, Wojewódzka Biblioteka Publiczna. Były spektakle Międzynarodowego Festiwalu Teatru Otwartego (udało mi się bilety dostać raz).
      Klub Związków Twórczych mieścił się w kamienicy na Rynku pod numerem 24, redakcja „Odry” w Ratuszu, w piwnicy Ratusza Piwnica Świdnicka, też oblegana przez artystów z najwyższej półki.
      Wracam tramwajem, już się ściemnia, niosę do domu bukiet białych goździków na pożegnanie dla Mirki.

      Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

      DZIENNIK WROCŁAWSKI (5)

      27 stycznia 2023, piątek. Podjeżdżam tramwajem do ogrodu botanicznego, jest szczelnie ogrodzony i zamknięty, czasami zza żywopłotu udaje mi się zobaczyć sterczące patyczki, na których czubkach w kolorze zieleni veronese’a etykietki z nazwami roślin wyglądają jak rośliny. Kieruję się na Ostrów Tumski, cały czas mży, ale zabrany przez mnie parasol zdaje się bezużyteczny, nie wiadomo, skąd ten ziąb i wilgoć, nikt na ulicy parasola nie rozpina.
      Teraz wyspa jest niesłychanie wymuskana. Wszystko co tu stoi, – a stoją jedynie obiekty sakralne, a więc budynki pełniące rolę hoteli dla pielgrzymów, edukacyjne czy magazynowe, oraz stojące gęsto, wraz z Katedrą solidne bryły kościołów z czerwonej cegły, jak i otoczone żeliwnymi ogrodzeniami wolnostojące posągi świętych – zdaje się świeżo umyte i odmalowane. W uliczkach co jakiś czas ogródki, może nie piwne, ale zadaszone, z wiklinowymi fotelami, stołami, przygotowane na śpiewanie pieśni religijnych i grę na gitarze przy jadle i piciu.
      Idę ulicą Katedralną, żywego ducha na wyspie nie ma, mijam budynek 4 z tablicą upamiętniającą mieszkającego tu ks. Aleksandra Zienkiewicza, pseudonim „Wujek”, twórcy wrocławskiego duszpasterstwa akademickiego. To tutaj mieszkała, mając we Wrocławiu kawalerkę, poetka Marianna Bocian w ostrej fazie jej okresu opozycyjnego i mistycznego. Niewielu sławnych ludzi zdołałam w latach siedemdziesiątych poznać, niemniej, tę charakterystyczną postać z białymi, długimi włosami palącą w bardzo długiej lufce „sporty”, poznałam w Pałacyku. Nie osobiście wprawdzie, ale siedziała w jury, kiedy to brałam udział w „Turnieju Jednego Wiersza o Laur Arki”, który odbył się w odremontowanym „Pałacyku” przy ul. Kościuszki 34, czyli w Pałacu Schaffgotschów. Turniej rozpoczynał się o osiemnastej na parterze w lewym skrzydle budynku.
      Wstępuję do Katedry, w odróżnieniu od innych kościołów na wyspie jest otwarta, patrzę z żabiej perspektywy na „zielone hełmy” wież katedry, na które po zapłaceniu biletu można wjechać. Przechodzę przez Most Tumski na Wyspę Piasek do pomnika kardynała Bolesława Kominka odsłoniętego w 2005, u którego stóp duży napis: PRZEBACZAMY I PROSIMY O PRZEBACZENIE.
      Wszystko tutaj mimo wczesnej pory dnia jest zasnute mgłą i niewyraźne, szybko wskakuję do pierwszego lepszego tramwaju i podjeżdżam do Hali Targowej, by się ogrzać. Zawsze Hala Targowa była dla mnie przystanią, stała blisko uczelni, tam chodziłam szkicować pastelami stoiska rzeźnicze, tam sprzedawano wszelką tandetę od sukienek komunijnych i ślubnych wysoko po sklepieniem ściąganych dla klientów długim kijem zakończonym haczykiem, po biżuterię wrocławskiej prywatnej inicjatywy i wreszcie tańszego jedzenia, okrojone z zepsucia jabłka można było kupić już za dwa złote za kilogram. i teraz się nie zawiodłam, udaje mi się kupić banany po trzy złote, zjeść w ogrzewanej hali przy stoliku przygotowaną w domu kanapkę i popić wodą z termosu. Siedzę tu trochę, lubię wszelkie targowiska, to napawa nadzieją, obfitość straganów i czystość.
      Podjechałam jeszcze tramwajem do Galerii Dominikańskiej, gdzie jest pora lunchu i wszyscy jedzą, chmara dzieci, od kilkuletnich po nastolatki opanowują tablice KFC z zamawianiem potraw elektronicznie, potem przynoszą do stolików owinięte frytki i kurze części zanurzane w głęboki olej, piją z monstrualnych kubków napoje z wetkniętymi, fosforyzującymi słomkami. Wyjeżdżam ruchomymi schodami na dach gdzie jest parking, oglądam ulice Wrocławia z lotu ptaka, korzystam z darmowej toalety i szybko wracam na przystanek, by jechać na zachód, Na Ostatni Grosz.
      Jadę tramwajem 10, ale na ulicę muszę dojść, bo kursują tam tylko autobusy. Cała dzielnica jest zabudowana, nie pamiętam gdzie stał nasz barak, gdzie trzymano grabie, łopaty i kilofy, którą część miałyśmy w pocie czoła przy rozkazach brygadzistki jak kapo grabić. Pamiętam te wielkie, puste przestrzenie, na horyzoncie baraki Cyganów do których podjeżdżały limuzyny z barwnie ubranymi, z biżuterią z łańcuszków mężczyznami.
      Wracam też 10, wysiadam pod Halą Stulecia skąd kładką idzie się do ZOO. Mimo, przebudowy wrocławskiego ZOO i drastycznej w związku z tym podwyżce cen, gdzie bilet dla emeryta kosztuje 70 zł, nie zrażonych pogodą ludzi jest dużo. Próbuję coś zobaczyć zza ogrodzenia, widzę wielbłąda.

      Zaszufladkowano do kategorii 2023, dziennik ciała | Dodaj komentarz

      DZIENNIK WROCŁAWSKI (4)

      26 stycznia 2023, czwartek. Wysiadam z siedemnastki na przystanku przed mostem Szczytnickim, skąd do ulicy Wojciecha z Brudzewa jest niedaleko. Blok mieszkalny „Bliźniak” na 700 studentów medycyny jest bardzo dobrze widoczny zza bezlistnych drzew, teraz z tęczowymi osłonami na balkonach. Ponieważ mieszkałam w „A”, pytam chłopaka przy samochodzie, czy to prawe, czy lewe skrzydło, gdyż są dwa wejścia. Jest Ukraińcem i wyjaśnia, że drugie skrzydło, lewe, jest nieczynne. Idę do recepcji i trochę rozmawiam z siedzącą tam kobietą.
      Wtedy we wrześniu akademik ten, gdzie zakwaterowano wszystkich, którzy dostali się na studia, by odbyć praktyki robotnicze wydawał mi się ponury, mimo, że pokoje były tylko dwuosobowe, a za oknami widać było Odrę. Przychodziła do naszego pokoju z Bożeną Halinka i chyba Cerata, w swoim sławnym czarnym lakierowanym płaszczu.
      Niebo jest zachmurzone, ale nie ma mrozu i kwitną na trawniku stokrotki. Grupka młodzieży stoi na rogu, jest wiata na rowery, wszystko bardzo młodzieńcze.
      Skręcam alejką Parku Szczytnickiego w kierunku Ogrodu Japońskiego, oprócz dziewczyny z wózkiem dziecięcym nie ma tu nikogo, ale jest bardzo przyjemnie. Park jest zadbany, żywopłoty i pojedyncze krzewy wystrzyżone. Park Japoński uśpiony, zamknięty, ale jak tylko się zbliżam do ogrodzenia z budki wychodzą strażnicy, pytam ile będzie kosztować wstęp na wiosnę, nie wiedzą, pewnie dużo, sądząc po cenach biletu do pobliskiego ZOO.
      Siadam na ławce blisko jeziora, stamtąd widać japoński mostek i pływające kaczki, jem kanapkę popijam wodą z termosu. Już widać kopułę Hali Stulecia, przechadzam się podcieniami, wchodzę na teren gigantycznej fontanny nieczynnej w zimie, wszystko zamknięte, ale odnowione, luksusowe, niklowane, oszklone, nowoczesne. Docieram do Pawilonu Czterech Kopuł gdzie w Wytwórni Filmów  Fabularnych pracował Witek.
      Teraz jest tu wystawa sztuki współczesnej, której jestem bardzo ciekawa, kupuję bilet i nim go skasuję, oglądam muzealną księgarnię i całe jasne otoczenie zorganizowane w nowoczesnym, funkcjonalnym stylu, jestem zachwycona. Okazuje się, że czytnik przy wejściu przestał działać, kieruje się nas zwiedzających wobec tego bez kasowania biletów. Jak już jestem w środku i oglądam pastele Witkacego i sztukę międzywojnia, nadbiega pracownica Muzeum i każe wszystkim przejść z powrotem do holu i czekać. Posłusznie wychodzimy i czekamy, po jakimś czasie obsługa nakazuje zrezygnować z dzisiejszego zwiedzania i na bilety skasowane przyjść w dowolnym dniu, za nieskasowane zwracają pieniądze. Pytam czyja to wina i co się stało, nie wiedzą, ale wina jest Tauronu.
      Podjeżdżam trochę tramwajem by zobaczyć Panoramę, za moich czasów ciągle się o niej mówiło, ale nic nie robiło. Wielka budowla rotundy widoczna jest z daleka, wchodzę do środka, są seanse i szkoda mi tyle czasu, ale jak będzie zniżkowy bilet dla emerytów, to wejdę. Nie ma, więc rezygnuję. Poszłabym tylko ze względu na mamę, która jako dziecko co roku chodziła oglądać Panoramę Racławicką w Parku Stryjskim we Lwowie, gdyż dziadek jeździł tam z Przemyśla na Targi Wschodnie i zabierał dzieci.
      W pobliżu jest moja uczelnia, do której wchodzę ze wzruszeniem. Hol zmieniony, brak rzeźby Dunikowskiego, replika Mojżesza Michała Anioła z brązu, a była z marmuru. Budynek na zewnątrz i wewnątrz odnowiony, wymieniono okna, dodano windę, ale łuki sklepień i posadzki pozostały z niemieckiego Staatliche Akademie für Kunst und Kunstgewerbe.
      Idę najpierw po wszystkich piętrach zaglądając przez okna na podwórze, na Plac Polski, gdzie stały rzeźby dziekana Boronia. Widok na Odrę i Ostrów Tumski jest tylko z pracowni, do których po walce z sobą decyduję się wejść. Przyjmują mnie serdecznie, studenci poszczególnych pracowni rzeźby na parterze i malarstwa na pierwszym piętrze są chętni do rozmowy. Radzą, bym o moim projekcie komiksu z lat siedemdziesiątych porozmawiała z dziekanem, podobno niedługo będzie prowadził rysunek i nazywa się Piotr Kielan. Ale ja już odchodzę, już znikam za drzwiami budynku, już mam dość.
      W czasie zajęć wymykałam się do sąsiadującego Muzeum Narodowego pooglądać prawdziwe obrazy, tak też zrobiłam i teraz.
      Nic już nie pamiętałam z tego szlachetnego wnętrza budynku, nawet obrazów Malczewskiego nie pamiętałam i tego wszystkiego co to muzeum w swoich zbiorach ma. Chodząc po salach, gdzie nawet był zimowy obraz Bruegla, niczego nie pamiętałam, a może coś się zmieniło, jakaś wymiana z innymi muzeami, nie wiem.

      Zaszufladkowano do kategorii 2023, dziennik ciała | Dodaj komentarz

      DZIENNIK WROCŁAWSKI (3)

      25 stycznia 2023, środa. Jadę zawieźć filcowane zwierzątka, dwa koty i wiewiórkę, wiem tylko, że na Psie Pole i że przystanek Broniewskiego. Wsiadam do pierwszego autobusu jaki nadjechał z napisem Psie Pole i wysiadam na przystanku o tej nazwie. Ale nikt tu nie słyszał o ulicy Broniewskiego.
      Bardzo usłużna młoda kobieta po kilkunastu minutach ambitnego grzebania w komórce stwierdza, że nie może połączyć się z Internetem. Podchodzę do starszej kobiety, która z pewnością wie, gdzie tu jest taka ulica. Nie, nie wie, nie jest stąd, ale jedzie do swojej wsi i tam jest ulica Broniewskiego. Jestem gotowa wsiąść z nią do autobusu i przejechać kilkanaście przystanków, ale całe szczęście stojąca na przystanku dziewczyna ma w komórce Internet i cały przystanek stojących ludzi kieruje mnie na przeciwległą ulicę, gdzie właśnie nadjeżdża autobus 130 kierunek Polanowice.
      Psie Pole to gmina, jedna z 5, na jakie podzielili Wrocław. W jej obrębie jest też stary “Psiak”, który jest spory kawał od Broniewskiego, a więc muszę jechać na północ, do Karłowic, gdzie na roku dyplomowym w Fabryce kuchenek gazowych robiłam dyplom z malarstwa architektonicznego u Zdanowicza.
      Wjeżdżamy w Karłowice, wyłania się wspaniała bryła wieży ciśnień, oszczędna w zdobieniach, modernistyczna, już za moich czasów uznana jako zabytek. Na alei Kasprowicza ciągną się poniemieckie wille wśród roślinności, jedna piękniejsza od drugiej. Tu gdzieś mieszkała Dąbrowska z Kowalską, Tu zabił się w sąsiadującej willi Wojaczek. Dalej jest Zakrzów, osiedle Psie Pole i Różanka.
      Wysiadam na przystanku Broniewskiego, po drugiej stronie ulicy też osiedle, na szczycie jednego z bloków napis grafficiarzy: “Polanka – ponad Śląskiem tylko niebo”. A więc tam jest Polanka, a tutaj może Różanka, ale kto to może wiedzieć.
      Schodzę schodkami do szeregu bloków z wielkiej płyty na ulicę Rowerową, korzystam z tego, że otyła kobieta z wózkiem na zakupy wychodzi, wślizguję się do klatki schodowej. Chodzę po piętrach, nie korzystam z windy. Na drzwiach napisy kredą, ślad niedawnej kolędy, czyli odwiedzin księdza z ministrantami. Odnajduję numer mieszkania, otwiera mi wysoki, szpakowaty mężczyzna z komórką przy uchu, na moment przerywa rozmowę i odbiera ode mnie torebkę papierową ze zwierzątkami. Wiedział o tym, że przyjdę i wszystko się udało.
      Wsiadam w tramwaj 70, widzę z okna zabytkowy dworzec Nadodrze i wysiadam na Słowiańskiej. Już sobie przypominam te okolice akademika na Pobożnego.
      Z początku obchodzę całą narożną kamienicę, pięknie odnowioną, pomalowaną na złamany żółty w kierunku ugru, okrągłe balkony zupełnie nowe. Idę na podwórko, mimo, że jest wybetonowane to elewacje sąsiadujących kamienic nie ruszone, obłażą tynki, a klatki schodowe mają drewniane schody i są brudne. Ponieważ podwórko – gdzie chłopcy z akademika grali tu w piłkę – to jeden wielki parking, pytam właśnie wysiadającego, niemłodego pana, gdzie są okna akademika. Wskazuje mi szczelinę między kamienicami. To chyba okna toalet – mówi. Ten wąski pasek elewacji akademika jest odnowiony.
      Portierka mnie nie wpuszcza, nie wolno żadnym obcym osobom wchodzić, jest wręcz oburzona takim pomysłem. Nie, pokojów gościnnych nie ma.
      Wracam do tramwaju, jadę do Rynku, błądzę po uliczkach i wreszcie odnajduję Łaciarską. Numer, gdzie mieszkałam z Anią to gomułkowski czteropiętrowy piętrowy dom, myślałam, że mieszkałyśmy w jakiejś zabytkowej kamieniczce. Jest domofon i wszystko szczelne. Udaje mi się przez szybę drzwi sfotografować wnętrze klatki schodowej.
      Krążę wokół Ratusza, zaglądam do Piwnicy Świdnickiej, gdzie nigdy nie byłam potem do punktu Informacji, gdzie dostaję darmowy plan Wrocławia z naniesionymi trasami tramwajów. Stoi tu jeszcze gigantyczna choinka wypleciona sztucznym świerkiem, wysoka na 20 metrów, ma 150 tysięcy ledowych światełek i różnokolorowe bombki, od 10 do 30 centymetrów średnicy. Wpatruję się w rząd kamieniczek, które musieliśmy sfotografować i zaproponować ich kolorystykę na zaliczenie profesorowi Zdanowiczowi. Nie mam pojęcia, czy teraz pomalowane są harmonijnie, są pstre, ale to bardzo ładnie w tej szarzyźnie styczniowego dnia.
      Ostatkiem sił jadę na Biskupin, gdzie odnajduję nasze pierwsze mieszkanie na Pugeta. Dom stoi bardzo ładnie odnowiony, chyba rozbudowany o obszerny taras na piętrze. Nasze okno, moje i Iwonki już się wewnątrz świeci. Próbuję zrobić zdęcia tylnej części domu, ale jak przekraczam furtkę, światło zapala się w sieni i uciekam.
      Do ulicy Stefczyka też niedaleko, tam mieszkałam z Bożeną. Wszystko tu pięknie zagospodarowane i odnowione, numer gdzie mieszkałam też, ale jakaś bardzo wąska podzielona zapewne przez spadkobierców część. Właśnie zajeżdża samochód, wychodzi z niego mężczyzna w średnim wieku, Pytam go, czy to ten numer, tak potwierdza, i zatrzaskuje drzwi.
      Idę na ulicę Jasną, z dala pamiętam tę obszerną, poniemiecką willę. Mieszkałam tam z Krysią i Bożeną, często odwiedzała nas mieszkająca blisko Iwonka i Robert. Teraz są tu dwa psy, jeden w zamkniętym oknie, drugi ujada przy furtce.

      Zaszufladkowano do kategorii 2023, dziennik ciała | Dodaj komentarz

      DZIENNIK WROCŁAWSKI (2)

      24 stycznia 2023, wtorek. Już jestem w śródmieściu, przez okna tramwaju ciągle widzę dwie wieże katedralne, które za moich studenckich czasów wyglądały inaczej. Zwieńczone były płaskimi dachami podobno pokrytymi mchem, a hełmy dodano dopiero w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i są wokół nich galeryjki do zwiedzania.
      Pogoda dość ponura, ale plusowa, a w tramwaju nr 17 ciepło. Jadę długi odcinek na południe Wrocławia, aż za Krzyki, na Klecinę. Wsiada dwoje kanarów, dziewczyna i chłopak, są niezwykle uprzejmi, niemniej stanowczy. Kobieta ze wschodnim akcentem zaklina się, że zbliżyła komórkę do czytnika, cierpliwie wyjaśniają, że jeśli faktycznie to zrobiła, sprawa zostanie wyjaśniona, gdyż w centrali zostało to z pewnością potwierdzone, ale teraz potrzebny im jest dowód tożsamości. Drugą złapaną kobietę wyprowadzają na przystanku.
      Przejeżdżam przez Krzyki, nie planuję szukania Wrocławskiego Teatru Pantomimy, gdyż nic mnie z Henrykiem Tomaszewskim nie łączy, bilety na spektakle były nie do dostania. Towarzyszy mi w podróży widziany z okna Sky Tower najwyższy budynek w Polsce, większy od Placu Kultury w Warszawie łamiąc nakaz Stalina, że nic nie można wybudować w Polszy większego. Ta budowla w stylu nowomodernizmu to trzy połączone ze sobą budynki. Najwyższy Wieżowiec ma 49 pięter.       
      Klecina to przystanek końcowy, kieruję się na mostek nad Ślęzą, i już po prawej druga z przecznic to Buraczana, która w latach pięćdziesiątych nosiła imię dziewiętnastego mistyka Bronisława Trentowskiego i nie wiedzieć czemu to się nie podobało. Oczywiście niczego nie rozpoznaję, unosi się w powietrzu zapach pizzy z pobliskich małych biznesów z jedzeniem. Buraczaną pamiętam z nieustannego zapachu słodu, co bardzo mi się podobało. Ulica jest szczelnie zabudowana rozbudowanymi z najnowszych materiałów willami, ale dom, gdzie wynajmowałam pokój istnieje chyba w takim samym stanie. Ma szary, przedwojenny tynk, do mojego pokoju wchodziło się nie od frontu, ale od tyłu. Wynajęłam ten pokój w listopadzie, było tam na parterze piekielnie zimno, ustęp miałam na podwórzu i brak łazienki, ale była chyba bieżąca woda, chociaż nie jestem pewna. Gospodarz w pierwszy dzień po przeprowadzce zażądał dodatkowych oprócz miesięcznego czynszu 700 zł za węgiel i zabrał mi szafę, gdzie powkładałam już rzeczy. Do końca mieszkania tam nie potrafiłam rozpalić pieca, i mama zażądała kategorycznego opuszczenia tej nory załatwiając mi mieszkanie na Partyzantów dzięki wpływom swojej szwagierki Reni. Bardzo żałowałam, gdyż to był mój jedyny samotny pokój, o którym marzyłam, okolica była cudowna, po horyzont pola buraczane, a w oddali dymiący komin cukrowni i ten fantastyczny zapach. Niestety na uczelnię miałam godzinę tramwajem, palić nie potrafiłam ani papierosów, ani w piecu co mnie dodatkowo wpędzało w kompleksy.
      Pobłądziłam trochę po okolicy gdzie śladów nie ma po cukrowni, są natomiast zupełnie nowe uliczki o słodkich do mdłości nazwach, jak Karmelkowa, Czekoladowa, Migdałowa, Cukrowa, Sezamowa.
      Wracając tramwajem przesiadłam się na ulicę Borowską. Widać już z okna autobusu czerwone rury.
      Niestety, dla emerytów zniżki są żadne, płacę wiec 40 zł za dwie godziny, mniej się nie da. Wszystko okupują dzieci, muszę więc z konieczności iść do dwóch zimnych basenów sportowych, ten z oknami od ulicy jest przyjemniejszy i dłużej w nim pływam. Idę przejechać się rurą, niestety do każdej jest kolejka. Wchodzę na najwyższe piętro, gdzie do jednego otworu mali chłopcy pakują się z ogromnymi, kolorowymi dmuchanymi oponami, a drugi otwór jest pusty. Okazało się, że brak popytu na tę zjeżdżalnię był uzasadniony, rura była niemal prostopadła, więc natychmiast z pozycji siedzącej pęd spadania położył mnie uderzając w nogi i stopy. Myślałam, że dostanę zawału serca, ale odbyło się wszystko dość błyskawicznie i widocznie organizm nie zdążył zareagować.
      W holu zjadłam przygotowane kanapki ze szprotkami i popiłam wodą z termosu.
      Wracając na Sępolno wysiadłam jeszcze by zobaczyć zabytkowy budynek NOT-u z XIX wieku z dwiema postaciami półnagich mężczyzn na portalu. Magiczne jest wnętrze w pastelowych kolorach pełne kolumn i pięknych białych sklepień.
      Jestem zbyt zmęczona, by zwiedzać piętra i jechać zabytkową windą, już robi się ciemno na dworze, a chcę jeszcze zaliczyć oglądanie prywatki na Partyzantów. Mieszkałam tam u świeżej wdowy po sławnym wrocławskim architekcie, która mając dwóch przemiłych licealistów awanturowała się regularnie przynaglając ich do nauki, mnie w to wszystko mieszając, jakbym nic innego nie miała do roboty. Pani Zofia, na imieninach majowych z jej wspaniałym tortem orzechowym musiałam być obecna, była rozczarowana, jak przed wakacjami opuściłam jej gościnny dom.

      Zaszufladkowano do kategorii 2023, dziennik ciała | Dodaj komentarz

      DZIENNIK WOROCŁAWSKI (1)

      DZIENNIK WOROCŁAWSKI (1)
      23 stycznia 2023, poniedziałek. Pracę Kajtka w Berlinie przełożono na luty, a Marek już przez Internet kupił mi bilety kolejowe na IC „Wawel” tam i z powrotem, których nie można zwrócić. Postanowiłam więc na ten tydzień pojechać do Wrocławia i wreszcie porządnie sfotografować lokalizacje mojego komiksu. Zdjęcia ściągane z netu są niewystarczające, a też chciałam, by odwiedzając Wrocław wróciła mi pamięć lat siedemdziesiątych.
      Pociąg jechał z Przemyśla i wiadomo, że musi być spóźniony, ale te dodatkowe 10 minut na peronie dało się wytrzymać, gdyż styczniowa pogoda była w miastach łagodna, chociaż za oknami było po horyzont biało. Otyły, młody Niemiec siedzący obok ciągle chodził do wagonu gdzie sprzedawano napoje i zapiekanki. Wysiadając we Wrocławiu zdołałam po angielsku wyjaśnić mu, że może zająć moje miejsce przy oknie, gdyż rezygnuję z dalszej podróży do Berlina. Był ucieszony.
      I byłam znów we Wrocławiu. Zapachy Holu Głównego, a raczej odoru specyficznej mieszaniny moczu, papierosów, alkoholu i brudu teraz zastąpił aromat kawy i ziół pizzy. Kiedyś koczowali tu nocami nie tylko bezdomni, ale pijacy różnych profesji, gdyż tylko tutaj można było oficjalnie kupić nocą alkohol i go tu wypić.
      Teraz jest nawet pustawo i swojsko. Ciepłe, drewniane rzeźbienia z początku ubiegłego wieku są szczątkowe, niemniej nawiązuje do nich kolebkowy dach hallu mający poszycie z drewna, blachy i szkła. Pozostały charakterystyczne, żeliwne slupy secesyjne, jak i mauretański ośli grzbiet w drzwiach i oknach. Kino Dworcowe, mieszczące się w zachodnim skrzydle, gdzie można było wejść w każdej chwili, gdyż wyświetlano filmy w trybie non stop miało bardzo dobre filmy, można było tam przeczekać – zlikwidowano, ale podobno mają reaktywować.
      Właściwie to ten sam dworzec unowocześniony, wzbogacony windami i ruchomymi schodami, przejrzystą informacją i łatwością kupna biletu.
      Idę na przystanek tramwajowy równolegle do Piłsudskiego, byłej Świerczewskiego, gdzie podobno szły pochody 1-majowe, a ja zawsze wtedy jechałam do domu korzystając z dni wolnych. Tramwaj na Sępolno przyjeżdża natychmiast, wszystko mi się w mózgu otwiera, szczególnie, gdy tramwaj bierze ostry zakręt przejeżdżając przez Park Szczytnicki, teraz w uśpieniu pokryty czerwonymi liśćmi. Tutaj podobno Albin zostawił swoją żonę na pastwę bandytów i uciekł, co nie przeszkodziło im trwać w związku małżeńskim aż do jej śmierci.
      Mirka czeka już na mnie na Partyzantów, wygląda doskonale. Mieszkanie będzie tylko dla mnie, objaśnia i oprowadza, włącza ogrzewanie. Na razie jedziemy do jej nowego domu do Wojnowa na obiad. Po drodze dopada nas biały maltańczyk Chico z bródką w kolorze herbatnika. Krzysztof doprawia ryż kurkumą, a Mirka oprowadza mnie po świeżo wybudowanym domu który urządziła w modnym stylu minimalistycznym. Wszystko na biało, biel łamią gdzieniegdzie szarości poduch rozległych kanap i obfita zieleń w wiklinowych donicach. Wysokie stropy, szafy ukryte za szklanymi, rozsuwanymi drzwiami od podłogi po sufit, podobnie z oknami, dom wydaje się jeszcze większy. Naprzeciwko mają domy dwie córki Krzysztofa, z domu starszej wybiegają dwa śnieżnobiałe, niespełna roczne samojedy.
      Mirka wyciąga z piekarnika udka kurze. Nie jadłam mięsa już trzy lata, niemniej jestem po podróży bardzo głodna. Krzysztof, budowlaniec i projektant osiedli zna każdy dom we Wrocławiu i przestrzega mnie, że Na Ostatnim Groszu wszystko zabudowane, a na Buraczanej z pewnością domu, gdzie mieszkałam, nie ma.
      Krzysztof podwozi nas do Witka, brata Mirki, mieszkającego z córką, zięciem i wnukami w ogromnym domu w Kamieńcu Wrocławskim. Witają nas dwa psy i kot, Tymoteusz miał wczoraj szesnaste urodziny, jemy tort piernikowy. Zabrałam laptop, Magda, córka Witka przegrywa moje rodzinne archiwa, wspominamy wakacje w Przemyślu u naszej wspólnej babci. Witek dużo pamięta, uzupełniam to, czego nie wiedziałam.
      Robi się późno, zapraszają mnie na sobotę, ale ja wiem, że do końca będę poszukiwać miejsc i adresów. Magda odwodzi mnie i Mirkę, ja wysiadam na Partyzantów w drobnym śniegu.

      Zaszufladkowano do kategorii 2023, dziennik ciała | Dodaj komentarz

      NATALIA LL (18 kwietnia 1937 – 12 sierpnia 2022)

      Kiedy umierała Natalia
      banany na straganach się starzały,
      upał dodał im kropki brązowe,
      Odra 9 ton martwych ryb w morze niosła,
      a zasztyletowany Salman Rushdie
      w nowojorskim szpitalu płacił za powieść.

      Kiedy umierała Natalia
      nie pamiętano jej nylonowych peruk
      krzyku mody, kupowanych w Peweksie,
      gołych sesji zdjęciowych, była przecież zgrabna.
      Nie czepiała się Partia, ani UB,
      nic tam o polityce, jedynie o seksie.

      Kiedy umierała Natalia
      spełniona w meandrach wymyślonej Sztuki
      zrodzonej w Mona Lizie czy PERMAFO,
      o Wrocławiu, o Odrze, nic nie powiedziała,
      ani kim była, żeby późne wnuki
      z niej zaczerpnęły, kiedy Czas zatoczy koło.

      Kiedy umierała Natalia
      Trwa wojna. Bez Krymu pokoju nie będzie.
      Lecz sprawy Świata zbędne są w agonii
      i tak aż nadto być. Jak pilna uczennica
      wszędzie się zgłaszała, jest przecież wszędzie.
      A Świat ledwo zipiący się jeszcze nie skończył.

      Regulice, 12 sierpnia 2022

      Zaszufladkowano do kategorii 2022, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz