O, pokrył trawnik nocą szron;
zbielał, zesztywniał nocą szron,
zważył kiełki, liście naiwne pokrył szron,
jak okiem sięgnąć, szron, szron, szron, szron…
Zimno.
Już ludzie skrobią samochody,
się dostosują do złej pogody,
zimno to zimno,
to nagła zapaść, to przerwa w ogrzewaniu, to zaniechana intymność.
Kiedy odchodzą z ziemi wody,
ogrzewa słońce inkubator,
otwiera śluzy, drogi rodne,
nieważne są już złe pogody,
nic na to.
Nic się nie kończy, lecz narasta,
co było jest, kiełkuje materia i fantom,
nawet omszałe miasta, których już nie ma,
i zburzony dom, pokój, biurko, stół kuchenny,
imiona, nazwiska, adresy, radosne i bolesne daty,
niewidzialne kraty zerwane kwiaty, pola, lasy, przestworza…
Nie ma entropii.
Nikt nie wypłynie, kto się utopił,
nie ginie stare i nie następuje nowe,
wszystko jest zapisane jak DNA,
nawet jak nic nie powiesz, to powiesz
myśl twoja po orwellowsku ważna,
odważna,
nie wyczerpie do dna
wszystkich wcieleń,
bo wszędzie jest zieleń.