Dziennik miejski (8)

Zawieźliśmy dzisiaj mamę powtórnie do okulistki, gdyż dobór okularów może odbywać się tylko bez zakraplania oczu, czyli w dniu, kiedy się ich nie bada, do czego potrzebne jest zakraplanie. Pani doktor powiedziała mi, że optyk w hipermarkecie nie dobierze okularów mojej mamie tak jak ona, lekarz z dwudziestoletnim doświadczeniem.
Wyznaczono nam termin na dwunastą, ale by się nie spóźnić i zarejestrować mamę, przybyłyśmy do poczekalni kwadrans przed dwunastą. Marek pojechał zaparkować samochód przed Biblioteką Śląską i poprosiłam go, by sfotografował przy okazji tomik wierszy Aleksandry Opalińskiej, który, nie wiedzieć czemu, dostępny jest tylko na miejscu.
Sprawa Aleksandry Opalińskiej głośna jest na portalu Liternet, gdzie już siedem stron w ciągu kilku dni zapisano dialogów z poetką polegających na wymyślaniu jej od grafomanki, trolla, osoby brzydkiej (powołując się na zdjęcie na witrynie „Szafa”), niewyżytej seksualnie, a przede wszystkim, co jest dla artysty najbardziej bolesne, negując jej umiejętności składania wierszy. Przy takiej rekomendacji nieuczciwych napastników, którzy w toku prowadzonej, jak na stalinowskiej akademii napaści aktywu partyjnego Liternetu zmieniali swoje nicki, kasowali komentarze przy wierszach, wewnętrzną korespondencję z oskarżoną – która nie wiadomo, czy w ogóle zaistniała – słowem, erupcja nienawiści mogła być spowodowana nie tylko ewidentną nudą tego portalu, ale i być może, wysokimi walorami wierszy Opalińskiej. Ponieważ większość utworów poetka skasowała, znalazłam pod nickiem nn.. vara na portalu Nieszuflady pokaźną liczbę utworów poetki, które nie są złe.

Tymczasem po godzinnym oczekiwaniu, kiedy nie można było się zorientować, kto po kim wchodzi i gdzie, zaczepiłam jedną z tłumu wchodzących i wychodzących sióstr pytając, czy jesteśmy ujęte w planach badań i dostałam uspokajającą odpowiedź twierdzącą.
Powoli zaczęłyśmy się bratać z siedzącymi wokół pacjentami, mama w tłumie nawet rozpoznała swoją sąsiadkę z jej dzielnicy i z nią porozmawiała. Ale wszyscy czekali jak na szpilkach i traktowali rozmowy bardziej, jako spędzanie płodu dnia, który przecież kilka godzin temu się narodził i zostanie zaraz wydalony w przychodniowym klozecie. Dlatego też każdy był ostrożny, bo najchętniej mówiłby o tym białym personelu, który nie wiadomo czemu cały czas wędruje po korytarzach w jakimś zagadkowym, mantrycznym pochodzie wchodząc i wychodząc, zamykając i otwierając drzwi do toalety tylko dla personelu, niosąc coś do jedzenia lub jakieś kartki.
– Raz się spóźniłam o dziesięć minut i zaraz na mnie napadła w recepcji: przecież pani miała przyjść za dziesięć dwunasta, a pani przyszła o 12! A ja jej na to: – I po co to pani, że ja mam tu na punkt przyjechać, jak i tak muszę cztery godziny odczekać?
Ale nikt już tego tematu nie podjął, bardziej zaktywizowano się na wczorajszym newsie o żłobku wrocławskim, gdzie wiązano niemowlaków pieluchami i kładziono za karę głową w dół do łóżeczek, bez materacyków, na samych prętach.
Zastanawiałam się nad powszedniejącym sadyzmem, i czy to, że każą mi dzisiaj czekać trzy godziny z blisko dziewięćdziesięcioletnią matką to nie jest sadyzm, który ogarnął już wszystkie dziedziny życia, a znakiem tego jest właśnie portal poetycki Liternet.

Zadzwonił Marek, zaniepokojony naszym milczeniem i powiedziałam mu, że trzy godziny poronionego dnia, to właściwie dziewięć godzin, bo przecież i on też czas wytraca. Tak, zdołał już obfotografować telefonem tomik Opalińskiej, a nawet zdjęcia zedytować.
Zdesperowana poszłam do recepcji spytać pielęgniarki, dlaczego kazały nam przyjechać o dwunastej, skoro mija już 14 i nie ma żadnych widoków na badania.
– Moja mama ma blisko dziewięćdziesiąt lat i tego nie wytrzymuje – dodałam smutno.
– To nie nasza sprawa – powiedziała siostra. Może pani pójść i poprosić lekarkę, by pani matkę przyjęła.
Lekarki były dwie, nikt nie wiedział, kto i do której wchodzi, ponieważ wejście było jedno do pokoju z przyrządami do badania oczu, a z niego prowadziły wejścia do gabinetów. Pracowały intensywnie i wszelkie wchodzenie bez wołania nazwiska pacjenta było niepojęte. Wróciłam zrezygnowana na miejsce, gdzie jedna z pacjentek zasnęła, druga jadła jabłko, a reszta straciła energię na jakakolwiek rozmowę.
Po jakim czasie pojawiła się pielęgniarka z recepcji obwiniając mnie, że nie weszłam do gabinetu, nie zadbałam o zdrowie mojej dziewięćdziesięcioletniej matki i wskutek mojego zaniedbania skazałam ją na takie udręki oczekiwań. Wtedy wstała moja matka i zaczęła mówić siostrze, że ta wizyta, to tylko moja fanaberia, bo może to zrobić technik okulista, że ja chcę zaoszczędzić pięćdziesiąt złotych na badaniu, a ona przecież bardzo dobrze widzi w tych okularach, co ma i że ona rezygnuje i że już wychodzimy.

I wtedy otworzyły się drzwi gabinetu i uśmiechnięta lekarka wywołała nazwisko mamy.
 

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2012, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *