Dziennik amerykański (20)

10 października 2010, niedziela. Mgła opadła na jezioro Waszyngton, ale jak wsiadaliśmy do samochodu to już pierzchała i jechaliśmy mając słońce na wprost, wstawało wolno na czerwono spoza seattleńskich wieżowców, a z mgły nagle wyłoniły się Góry Kaskadowe, a potem, jak japońska rycina, wulkan Rainier. Jechaliśmy do Tacomy w optymistycznym nastroju przepięknej pogody, nie tak przecież częstej w deszczowym Seattle. Syn puścił utwory rocka lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, przeboje naszej młodości. Na Procol Harum udało się mężowi pójść, gdy syn miał dziesięć lat, podstarzały zespól dał koncert w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu, ale bilety były tak drogie, że kupił jeden i wpuścił tylko dziecko na widownię, sam czekał na niego w hollu w sumie słysząc też swój ulubiony zespól. Syn bardzo dobrze to pamiętał i jak teraz samochód syna wypełnił “A Whiter Shade of Pale” to, rozczuliliśmy się wszyscy. Za Tacomą, którą bardzo lubię za to, że ma hutę szkła która ze swoimi barwnymi wyrobami wychodzi w miasto, oszklone barwnym korytarzem przęsło mostu daje od razu inny smak miejskiej brzydocie przemysłowej – zatrzymujemy się. Syn nie ukończył zlecenia, jest niewyspany i podenerwowany, cały czas właściwie dzwoni przez komórkę. Pijemy kawę zaniepokojeni naszą wycieczką, zorganizowaną tylko dla nas. Tablice na parkingu pokazują przebieg ekspedycji lądowej Meriwethera Lewisa i Williama Clarka na początku dziewiętnastego wieku mającej na celu amerykańską ekspansję na Zachód. Lewis i Clark, którzy byli właśnie w tym tutaj miejscu, pokonali tę trasę w dwa lata, cztery miesiące i dziesięć dni, teraz jest to trasa, jak głoszą reklamowe tablice, turystyczna, pełna moteli i dwudziestopierwszowiecznej wygody.
Nasza wycieczka do Portland będzie jeszcze wygodniejsza. Przekraczamy właśnie rzekę Columbia i wjeżdżamy na gigantyczny, zielony Interstate Bridge, wybudowany na początku ubiegłego wieku zamiast promu. Był to podobno pierwszy most samochodowy nad rzeką między Waszyngtonem i Oregonem. Wjeżdżamy więc w Oregon jak w krainę mostów, które tworzą ze zjazdami kaskadowe miasto science fiction, Portland powoli oswaja się w nas i ten industrialny moloch łagodnieje. Dojeżdżamy do mostu Broadway, który kolorem pomarańczowym przypomina Golden Gate w San Francisco zbudowany przez ucznia Rudolfa Modrzejewskiego. Ten, do którego się zbliżamy, Bridge Broadway, projektował sam amerykański inżynier Ralph Modjeski, a którego cały czas będę kojarzyć z serialową sceną, jak Krystyna Janda rodzi go na deskach teatru, bo scenarzysta uznał, że dla Heleny Modrzejewskiej, nawiedzonej artystki, aktorstwo było ponad macierzyństwem. Tego zdawałoby się, zrodzonego z zaniedbania ciążowego przyszłego geniusza mostów w dalszych odcinkach serialowych odegrał skutecznie Wojciech Klata.
Nie dane nam jest jednak wjechać na pomarańczowy most Broadway, arcydzieła rodaka, akurat jest remontowany i policja kieruje ruch na sąsiadujący Steel Bridge, który otwiera widok na rzekę Willamette i pełną wieżowców i bogatego przepychu nowoczesnego miasta panoramę.
Jedziemy do centrum, do polecanej przez prowadzącą Klub Książki  w Seattle Hannę Gil,  Powell’s City of Books największą, niezależną księgarnię w Stanach Zjednoczonych. Ale najpierw zostawimy samochód w podziemnym parkingu sieci sklepów Whole Foods, do którego idziemy coś zjeść. Te sklepy wszędzie są takie same, z identycznym rozkładem stoisk, barów sałatkowych, pizzerii, cukierni, piramidami owoców z ekologicznych gospodarstw, serów, wędlin i mięs. Siadamy przy oknie na wysokich stołkach, szybko jem sushi, osiem kawałków surowej ryby owiniętej w ryż i avocado, to taki jeden polski gołąbek pocięty na osiem plasterków i włożony w czarne plastykowe pudełeczko z przeźroczystą pokrywą i z dodanym plastykowym wodorostem. Spieszymy się, bo Portland czeka i wzywa.
Księgarnia przerasta nasze wyobrażenie o księgarni, faktycznie jest to nie sklep, a miasto, w którym mieszkają tylko książki, a ludzie stanowią jakąś niepotrzebną, zawadzającą faunę, która przemyka między regałami, siedzi na dywaniku i czyta, ale przede wszystkim niepokoi. Niedzielny ruch jest wielki, tak, jakby ludzie przychodzili ze swoimi rodzinami właśnie tutaj spędzać ze sobą czas w mieście książek po to tylko, by być w obszarze ich duchowej emanacji. Niepojęty jest właśnie anachronizm tej sytuacji, kiedy wchodzą już inne technologie zapisu książki i coś się kończy, ale jeszcze nie i ten bizantyjski nadmiar, przerost formy nad treścią rokuje tylko upadek tego cesarstwa. Nim to nastąpi, trzeba wejść do zatłoczonego holu na samym dole kamienicy, gdzie jest kasa i wmieszać się w tłum. Jego energetyczność pomalowanych na żółto regałach nie ma nic wspólnego z ubiegłowiecznymi szperaczami moli książkowych po antykwariatach z mojego pokolenia, gdzie znaczenie książki miało tak wielorakie funkcje i tak odległe od pierwotnej. W Polsce, gdzie wszystko powoli stawało się obiektem pożądania, książki kupowali ci, którzy mieli możliwość je kupić przyczyniali się jeszcze bardziej do ich separacji. Tu najprawdopodobniej nie ma kolekcjonerów, wszystko staje się bardziej chwilowe i kapryśne, nawet te rejony pięter, gdzie zza oszklonymi pomieszczeniami są zamknięte cenne białe kruki, są marginalne. Orgia nadmiaru odbywa Green Room, Blue Room, Gold Room, Rose Room, Pearl Room, Orange Room, w pokojach segregujących gatunki, tam szuka się po kolorach, tam znajduje się atmosferę poszukiwanych pozycji, bo zawsze można jeszcze natrafić całe grupy książek, mówiących o sprawach nas interesujących. Wchodząc na poszczególne piętra, czytając wywieszki barwnych identyfikatorów od razu zostajemy wprowadzeni w ład i przyporządkowani zdawałoby się nie do ogarnięcia tej Wieży Babel, gdzie spokojnie stoją zamknięte między okładkami języki z całego świata, obrazy i myśli, książki, które były już w innych domach i które mają swoją historię zarówno wewnętrzną jak i zewnętrzną. Kolor żółty jest zarezerwowany dla sprzętów księgarni, żółte są abażury lampek, drabiny, regały, wywieszki cen. Bierzemy ze szklanego słoja „free pins” ze śmiesznymi napisami na pamiątkę i od razu przypinam sobie do kurtki metalowy pomarańczowy znaczek z zapytaniem: why?
A potem już idziemy ulicami Portland, pustymi w to niedzielne popołudnie i docieramy nagle do tłumu, jest ich około pół tysiąca, zgromadzonych na O’Bryant Square, tak, jakby wszyscy, których nie widujemy na ulicach miasta znajdowali się właśnie tutaj. Park w centrum miasta, nazwany od imienia pionierskiego Gruzina, który założył w połowie dziewiętnastego wieku w Portland pierwszą bibliotekę i za liczne zasługi oddane miastu został burmistrzem, ma podobno pomnik – fontannę w kształcie róży. Niestety nic nie widać, tłum jest drażliwy i nie bardzo skory do wpuszczenia turystów, boję się fotografować. Większość zgromadzonych tu bezdomnych ma charakterystyczne wózki, plecaki, długie brody i zrezygnowany wyraz twarzy. Przyjechała właśnie zielona furgonetka z napisem Potluck in the Park z namalowanym konturem wesołego kota z serduszkiem. Free gorący potluck wydawany jest w każdą niedzielę o 15, jeszcze się nie rozpoczął, tłum zamarł w rezygnacji oczekiwania. Zakapturzona młodzież z papierosami w zwisających dłoniach przysiadła nieruchomo na parkowych murkach, wolontariusze rozkładają stoliki i stawiają kosze z zapakowanym jedzeniem. Na drugim planie widać wieszaki z ubraniami, do nich ustawia się kolejka. Wybuchła jakaś sprzeczka, służby porządkowe oznaczone cytrynowymi, fosforyzującymi kamizelkami, próbują koordynować ruch rozdawniczy, przywracają ład, ale ich gorliwe ruchy są jakieś nadmiarowe we wszechpanującej tutaj apatii i letargu. Kiedy podążymy dalej ulicą Washington napotykamy puste przestrzenie miasta, ogromne ceglane ściany i place po nieczynnym już przemyśle, widzimy miejsca, gdzie koczują bezdomni, którzy nie zwlekli się ze swoich stanowisk. W barwnych śpiworach śpią pod zadaszeniami opuszczonych budynków młode kobiety, pogrążone w permanentnym, nigdy niekończącym się śnie, a ich przeźroczyste folie, niepotrzebne na czas dzisiejszej pięknej pogody rozsuwa co jakiś czas lekki powiew wiatru. Skręcamy z Washington w Szóstą, podążamy teraz w kierunku dzielnicy Chińskiej bardziej jeszcze z opuszczonej. Chińskie smoki oplatają latarnie, wycięte reliefy czerwonych znaków w złotej obwódce na elewacji niskich budynków w kolorze zieleni Veronese znaczą restauracje. Jest pusto, czasami wyjdzie z nich chiński kucharz i gdzieś podąży szybkim krokiem, ale oprócz niego nie ma nikogo. Przechodzimy koło wielkich marmurowych lwów chińskich, mąż robi mi zdjęcie w chińskiej bramie, podążamy dalej ulica Szóstą, po której suną tylko bezszelestnie nowoczesne białe tramwaje, jak jakieś wyłaniające się z ulic śliskie robaki, jednak dzięki błękitnym napisom ich skojarzenie zostaje nagle złamane i ich ludzki charakter przywrócony. W bocznej uliczce stoi przy krawężniku Chevrolet Corvette z lat sześćdziesiątych, samochód, który pamiętam z dzieciństwa, jako coś niesłychanie kosztownego, jako narzędzie podrywu dla playboyów, jest doskonale utrzymany, bez skazy, a jego stalowy, szlachetny kolor błękitu wtapia się w przemysłowe ulice, w te ubiegłowieczne zabudowania pełne ceramicznej cegły zamalowanej farbą emulsyjną na jednolitą plamę, bez okien i bez drzwi wielkich ścian, nie wiadomo co oddzielających. Zbliżamy się już przecinając dzielnicę chińską do mostu, którym wjechaliśmy w Portland, a przed którym w parterowe okna kamienic wklejono informację o projektach wobec Homeless. Te kartki szczegółowych instrukcji są już zakurzone, porzucone, pomieszczenia z przeznaczeniem na noclegownie zamknięte. Wchodzimy na stuletni Steel Bridge, nie doczekamy się kiedy jego dolna część, po której jeżdżą pociągi uniesie się i przepuści statki rzeki Willamette. Chcę więc wejść na schodki, które na górze zapewne wiodą do jakiś przekładni, mąż z synem przerażeni odwodzą mnie od tego pomysłu, więc pozostaje kontemplacja. Most łączy Dzielnicę Rose Lloyd District na wschód od Starego Miasta Chinatown, dzielnicy na zachodzie, więc patrzę raz za prawy brzeg, raz na lewy, stojąc idealnie w środku rzeki. Po prawej portowa zabudowa brzegu z drewnianymi palami wbitymi w dno rzeki i odbojowymi oponami, na tle szarych silosów spowitych pajęczyną schodków metalowych i podestów w tę pustą niedzielę zastyga bez ruchu, nawet pomarszczona lekko woda rzeki wygląda jakby nie płynęła wcale, tylko mewy chmurami przelatują ciągle gdzieś przesiadając, a jak siądą na tafli wody to dopiero widać, że rzeka jednak płynie. Po lewej droga rowerowa biegnąca wzdłuż wybrzeża nareszcie wskazuje, że miasto nie wymarło, kilka rowerów przesuwa się, dalej grupka weselnych gości robii sobie zdjęcie. Nagle w ich odświętność i w porządek druhen ubranych w identyczne suknie piaskowego koloru wjeżdża bezdomna ze swoim czerwonym sklepowym wózkiem, przebija ich monolityczność i jedzie dalej nie zwracając uwagi na ceremoniał fotografowania nowożeńców. Widzimy, wśród wieżowców hoteli i bogatych zabudowań ceglany domek stacji kolejowej, który z daleka wygląda jak zabawka i postanawiamy tam pójść. Mijamy wtaczający się na najniższą kondygnację mostu pociąg, stare zabudowania wokół mostu i wchodzimy w parkowe tereny wokół Union Station, którego wysoka wieża z zegarem i przykryta czworobocznym dachem czerwonej dachówki przypomina wyposażenie niemieckiej kolejki Piko. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku bezdzietne małżeństwo Olgierdów miało w swoim M3 w Zabrzu kolejkę Piko zainstalowaną w ustępie, której jazda uruchamiała się za podniesieniem klapy muszli klozetowej, a wszystkie domki przywiezione wcześniej z NRD, zabudowania stacji ustawione były wokół tak, że trzeba było niesłychanie uważać, by w tym ciasnym pomieszczeniu ich nie postrącać. I teraz zobaczyłam identyczną zabudowę w całej jej okazałości w otoczeniu wypielęgnowanych krzewów róż. Wewnątrz stacji w białych koszulach z krawatem i czapką z daszkiem, wpuszczają w bramkę peronową kolejkę czekających podróżnych. Portland Union Station obsługuje pociągi podmiejskie i stanowe, toteż zabytkowy, jasny hol jest pełen ludzi siedzących na ławkach i oczekujących na swój pociąg. Posadzka w kolorze białego piasku o podobnej barwie do ceramicznej wykładziny ścian z drewnianym, kasetonowym sufitem wprowadza harmonijny zastój podróżnego uspokojenia. Okna jak i lampy dają dużo światła, co łącznie z zewnętrzną klinkierowa wykładziną chodnikową i zieloną pergolą tworzącą korytarz wprowadza do stacji radość podróżowania. Portland to miasto ekologiczne, miasto rowerów, tramwajów i pociągów i ten rytm determinuje życie miasta, które w niedzielne popołudnie staje się coraz bardzie sentymentalne i swojskie.
Robi się późno idziemy do restauracji 50 plates na Trzynastej, wchodzących młoda, zawsze uśmiechnięta kobieta prowadzi na wolne miejsce, których nie ma wiele. Mieszkańcy Portland siedzą w księgarniach i restauracjach. Kelner przynosi nam na kwadratowych talerzykach paszteciki położone na czarnych serwetkach, mięsne kulki smażone w głębokim oleju, bułki faszerowane mięsem, jarzynami, sałatami, z wbitą chorągiewką amerykańską. Siedzimy blisko bufetu, mężczyzna ubrany na biało za kontuarem miesza koktajl alkoholowy, wkłada kieliszek do miseczki z cukrem tak, by krawędzie kieliszka miały warstewkę cukru, wrzuca lód ostrożnie by nie poranić krawędzi, wlewa płyn z miksera, wszystko barwi się na kolor szmaragdowy, kobieta zamawiająca jest już niemłoda, czeka z nieobecnym wzrokiem, aż kelner zakończy przyrządzanie napoju z założonymi swobodnie rękami. Nam przynoszą kawę i ceramiczną krowę, gdzie jest śmietanka, wszystko tutaj jest charakterystyczne i inne, nawet butelki z wodą mają napisy 50 plates. Oglądam ścianę z alkoholami, jest nawet polska wódka Chopin, oglądam kartę dań, faktycznie starcza na pięćdziesiąt talerzy kuchni amerykańskiej, ostry Dirty Rice Beignets i Castroville karczochy wypełnione serem kozim, krewetki z kaszą, grillowana wołowina z chrzanem, ryż z kawałkiem wątroby, paszteciki w cieście francuskim, wieprzowina w kanapkach typu kubańskiego wieprzowa szynka-ser, homar i kawałki skorupiaków. Każdy talerz ma swoją nazwę, ten Cioppino jest nadziewany owocami z krewetek i krabów. Są pierogi i rosół, grillowane żeberka bez kości ze słodkimi ziemniakami puree. Talerz ostryg nadziewanych Carpetbagger Steak lub medaliony polędwicy wołowej ze smażonymi ostrygami. Wśród deserów diabelskie ciasto czekoladowe, ciepłe ciasteczka bananowe, bita śmietana z lodami podawane z zasmażanym słodkim sosem wiśniowym.
Ale mnie już ciągnie do sklepu na przeciwko, gdzie kolorowa weranda zaprasza lampionami chińskimi do środka z wszelką chińską tandetą barwną i krótkotrwałą, bo robioną z bibułek i stylonu i najgorszej jakości plastiku, na werandzie stoją czarne meble ogrodowe wykonane z plastikowych rowerowych i motocyklowych opon, i ten recyklingowy styl, zaprojektowany i wykonany z imitacji gumowych plecionek, jest dopełnieniem wnętrza tego sklepu, pełnego właśnie takiego niepotrzebnego towaru wystawionego na sprzedaż, który coś ciągle chce udawać, a tak naprawdę to nie wie po co jest, ale swą zbytecznością być może naśmiewa się z tej nadmiarowej skuteczności.
Przesuwamy się wolno ulicą Broadway, zbliża się wieczór i powoli ulice Portland wypełniają się i ożywają, ludzie wychodzą z psami na spacer, coraz więcej rowerzystów mija nas, a my wstępujemy do lodziarni, kupujemy największe porcje lodów i podążamy do serca Portland, do Pioneer Courthouse Square, by na schodach w kolorze indiańskiej czerwieni je do końca zlizać. Podobno z pierwotnego kształtu niewiele zostało, może jedynie ponad stuletni budynek sądu federalnego. Teraz plac wygląda jak wielki starożytny amfiteatr, ale wpuszczony, jak wanna w ziemię, do której się schodzi schodami i te schody są zarazem ławkami dla widzów ewentualnych występów na tak zaimprowizowanej scenie. Wielofunkcyjność placu i przystosowanie do wszelkich tłumnych imprez narzuca się od razu jak patrzymy na niego siedząc i liżąc lody obok fontanny. Cegły bruku pokrywającego plac mają napisy z nazwiskami darczyńców, co bardzo je urozmaica i uświetnia. Podobno na tym placu wolno palić papierosy, tak zdecydowano w 2007 roku uchwałą miejską. Patrzę na posąg zastygłego w brązie mężczyzny z parasolem naturalnej wielkości, który też w sobie ma leniwość niedzielnego wieczoru. Idziemy jeszcze na bulwar wzdłuż rzeki, siedem mostów, jak zjeżdżalnie w wesołym miasteczku jarzą się dublując w wodzie świetlny kształt ich powyginanych sylwetek, robi się coraz ciemniej, zapalają się uliczne latarnie, wielkie fontanny rozświetlają się od środka, wieżowce roziskrzają niebo, a my już jesteśmy zmęczeni, już wracamy do samochodu już jedziemy do hotelu.
Crowne Plaza Portland to niewielki hotel zasłonięty drzewami i widzimy tylko te prowadzące do wejścia ogrodowe lampiony. Wejście z czarną wycieraczką z napisem crowne plaza portland – lake oswego krwawymi litrami i krwawym logiem hotelu, nie jest łatwo przekroczyć próg hotelu czterogwiazdkowego, ale na całe szczęście mam to za sobą. Dzięki narzeczonej Patryka poznanego w Sieci otrzymałam nagrodę za tłumaczenie wiersza z angielskiego i szkockiego na polski. Narzeczona była w komisji przyznającej nagrody i tym sposobem dostałam jedyną tam dawną nagrodę – dobę w czterogwiazdkowym hotelu „Prezydent” w Krynicy Zdrój. Więc jako osoba obeznana z tego typu luksusem, popatrzyłam prosto w oczy recepcjoniście, który zdawał się zupełnie nie orientować się, kto wchodzi do hotelu wlokąc walizeczkę na kółkach z włożoną w jej kieszeń laptopem.
Odłożyliśmy zwiedzanie hotelu na następny dzień i prosto z pokoju, gdzie zostawiliśmy rzeczy, zjechaliśmy windą na powrót na dół, gdzie naprzeciw recepcji oszklone drzwi wiodły do turkusowego basenu. Połowa wystawała na rozgwieżdżone niebo, a druga z chmurą pary w pomieszczeniu, z którego przechodziło się do siłowni i pryszniców. Tylko jedna rodzina z dziećmi kończyła kąpiel w jacuzzi, a myśmy pamiętając basen na Melrose opływali przepisową ilość okrążeń, by nazajutrz być w Portland w formie.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2010, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

6 odpowiedzi na Dziennik amerykański (20)

  1. Rysiek listonosz pisze:

    Kiedy Procol Harum był w Zabrzu? Mieszkam całe życie w Zabrzu i nie wiedziałem.

  2. Ewa pisze:

    Wystąpili w Poznaniu, w Zabrzu i w Warszawie w 1992.

    Chcę to przetłumaczyć, niemożliwe.
    Znalazłam relację Beksińskiego w Sieci:

    „(…)Apart of A Whiter Shade Of Pale this is the most marvellous composition from the beginnings of the career of the band. The song is also saturated with Bach climate, full of reflection … A version, that we heard, was suitably prolonged and seasoned with the greatest display of Whitehorn on a guitar. During this song we were all standing. I don’t think, that there was in Kongresowa Hall at least one man, that wouldn’t realize, that he takes part in a real mystery and that such moments happen once in a million years.

    Gary Brooker grew old, went a little bit bald and turned grey. But he still can more than hundreds, thousands of young posers. He sings equally well as before, he can also get in touch with the public using only few words. He’s one of the artists, whose appearance itself is enough to give the concert … a family atmosphere.

    I thank. I thank Gary Brooker, that he came and played and also – most and foremost – that he reactivated Procol Harum. I experienced the most wonderful evening in my life and therefore I would also like to thank a firm, Rok Corporation, which was the organizator of the concert.

    I oneself can only beat my breast and confess, that I wrote an article under the title An unsuccessful comeback in a moment when I was completely astouned. I’m ashamed, that I could despair. And this feeling of shame was one of two dissonances, which vexed me a bit this evening. A second dissonance was caused by gadding about of some photographers in a hall, which disturbed the caurse of the concert. Next time I would sat down in a first line of chairs and I would set my shoe to the buttock of such a man. My word ! ”

    Tomasz Beksinski

    [Procol in Poland Kongresowa Hall, Warsaw, 9 February 1992]

  3. Robin Son pisze:

    Procol Harum bylo w Polsce tez wczesniej, bodajze w 1976 lub 77 roku; bylem na koncercie w hali sportowej nowohuckiego klubu sportowego Hutnik, czekajac (bez biletu) przez szesc godzin w zamknietej od wewnatrz toalecie. takie rzeczy sie robilo z biednej milosc dla idoli.

  4. Ewa pisze:

    To i tak miał Pan, Panie Januszu fajnie, bo to słychać jednak nawet i w toalecie. Był Pan wybrańcem. Mąż do dzisiaj wspomina koncert słuchany tylko przed kasą biletową w hollu. Wie Pan, że na YouTube nie ma żadnego zarejestrowanego koncertu w Polsce? Tacy jesteśmy biedni. Tłumaczę właśnie „Bielszy odcień białego” i dzisiaj wstawię, ale nie mam pojęcia, kim jest miller. Czy to jest nazwisko? Czy młynarz ma jeszcze jakieś znaczenia w angielskim? Bo to oś tego wiersza, najważniejszy powód zmiany koloru białego na blady. I można się wysypać.

  5. Robin Son pisze:

    tak, to mlynarz, chyba odnosnik do Chaucera i jego Canterbury Tales, trzeba byloby sprawdzic o czym ta jego opowiesc jest, czy sa tam w niej jakies dziewice i syrenki

  6. Ewa pisze:

    Dzięki wielkie, znam tylko dość nieprzyzwoite „Opowieści kanterberyjskie” Pasoliniego. Tam chodzi o podryw żony młynarza i jego córki. Musiałbym przynieść z biblioteki Chaucera, widzę, że są aż trzy egzemplarze dostępne, nikt nie pożycza.
    Myślałam, że spotkam Pana na TRUMLU, byłam tam dobę i już chyba tam nie wejdę. Wszystkiego mi się odechciało.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *