Dziennik amerykański (19)

9 października 2010, sobota. Susan poleciała w środę do Teksasu, gdzie spotkała się z braćmi i całą rodziną. Właśnie syn rozmawia z Susan, pracując równocześnie przy komputerze w swojej pracowni, która mieści się na dole obok naszej sypialni. Słyszę z toku rozmowy telefonicznej, że idą z bratem, jego żoną i trójką ich dzieci, którzy przylecieli z Dallas oglądać największą stanową dynię. Syn jest sam w pracowni. Drugie stanowisko w pracowni jest puste. Bryan pojechał do Microsoftu samochodem Susan, ponieważ rozbił swój samochód wjeżdżając w furgonetkę w trakcie pisania SMS. Słońce zalewa pokój, stanowisko syna jest ustawione tak, że widzi jezioro Waszyngtona, ma przepiękny widok z okna, bardzo się cieszy z tego widoku, zawsze czerpie z niego energię jak wzrok odrywa od monitora i przenosi na taflę jeziora, na delikatny kolor rozbielonego indygo. Moja komórka, którą mi dał, ma już wyszastane wszystkie impulsy, bezskutecznie czekam na jego komórkę, kiedy będzie wolna, przekładam te moje rozmowy ze szkolnym kolegą Januszem mieszkającym w Kalifornii, ze szkolną koleżanką Basią, mieszkającą w Kanadzie i z kuzynką Iwonką z Nowego Jorku na jutrzejszą jazdę do Portland, być może uda mi się przechwycić komórkę w samochodzie. Na razie postanawiam pojechać rowerem trasą Burke-Gilman do muzeum Burke. Byłam tam przedwczoraj, kiedy wstęp był wolny, ale bardzo krótko, przeleciałam tylko sale, nie było już na nic czasu po całodziennym zwiedzaniu zbiorów SAM-u, a tu, jak czytałam na Wikipedii -12 milionów przedmiotów i okazów, w tym totemów, kamieni szlachetnych i skamieniałości dinozaurów. Dzisiaj pojadę rowerem Susan, zdobionym w białe kwiaty, pojadę trasą Burke. Sędzia Thomas Burke, nie miał podobno nic wspólnego z kolekcją, która zapoczątkowała to najstarsze seattleńskie muzeum, jego imię widnieje tylko w nazwie Muzeum. Burke, mimo wielkich zasług oddanych miastu nie brał honorarium od seattleńskiej biedoty za usługi prawne, natomiast wielkie pieniądze od miejskich bogaczy. Janosikowym Burke uhonorowano więc wiele miejsc w Seattle, tak np. jak imieniem Lucjana Malinowskiego ulicę w Gliwicach, którego potomek okazał się tak wartościowy, że światowa sława spłodzonego antropologa Bronisława Malinowskiego zmusiła władze Śląska do oddania jednej ulicy badaczowi gwary śląskiej. Rozmyślam jadąc do kampusu UW o Bronisławie Malinowskim, którego wydany w Polsce dziesięć lat temu „Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu” z badań, jakby można było przypuszczać, dzikich ludzi, zawiera w przeważającej części badania nad dzikością autora i tak naprawdę to dzicy wobec własnego problemu tożsamości niewiele obchodzili Księcia Nevermore. Jadąc tym pięknym rowerem trasą Burke, otoczona niemal tak samo piękną roślinnością, jaka cechuje wyspy Oceanii, zastanawiam się nad empatią sędziego Burke i nad brakiem empatii Malinowskiego, który układając swój program badań wiosek dzikich, najprawdopodobniej miał na uwadze jedynie własną skuteczność, a nie ich dobro. Nie wiadomo, na co liczył sędzia Burke w czasie nagonki na Chińczyków, którzy zaczęli swoim żółtym kolorem dominować ludność białą w Seattle, która już tak skutecznie wyeliminowała czerwoną. Te i inne pytania dręczące mnie od dłuższego czasu, które bezskutecznie próbuję przełożyć na powikłaną zagadkowości zachowań się avatarów na moim sieciowym blogu, doprowadziły mnie przed drewniane totemy wbite w ziemię okalającego parku budynek, którego dostojne wejście zdobiły dwie kolumny w kształcie totemów północno-zachodniego wybrzeża Pacyfiku: po lewej kucającego na słupie – zapewne odpowiednika Szymona Słupnika – karła w zielonej masce, a po prawej czekoladową nagą kobietę również w masce, tyle że czarnej i większej. Wiszą plakaty o wystawach czasowych, to też jest zachętą dla młodzieży i przynoszenia dzięki akcji muzealnej wykopalisk z własnych ogródków. Wewnątrz wysoki hall wprowadza wejściem na wyższe piętro, skąd widać wspaniały ogród zawierający wszystkie przydatne człowiekowi do życia rośliny używane do potraw i przedmiotów, jak koszyki, narzędzia tortur, tworzenia sztuki i architektury.
Na razie natura, z którą człowiek bezskutecznie walczy od zarania wieków nie ma wstępu na tym piętrze. Natura tu jest szczelnie pozamykana w podświetlanych gablotach i mapach, ilustrujących jej działanie w celu powstania stanu Washington na szerszym planie Ameryki. Nawet wolno stojący kościotrup mamuta jeszcze nic nie znaczy w tej kolekcji szyfrów, kodów, ścieżek i tropów wiodących do pytań podstawowych, których wbrew wielkim zmaganiom technologicznym z ogarnięciem tak wielu dowodów i poszlak staje się nierealne i obezwładniające. Rodziny z dziećmi próbują bezskutecznie dociec znaczeń przechyleni nad niklowanymi barierkami naciskając przyciski monitorów. Świat sprzed rzeczywistości, w której żyjemy jest muzealnie martwy, a jego muzealna emisja zastygła i wstrzymana. Jednak całe muzeum spowite jest klimatem odwiecznego antagonizmu, nigdy nieprzezwyciężonego miedzy naturą a człowiekiem. Wystawa światowa z 1909 r. Alaska-Yukon-Pacific Exposition (AYP) która stała się zaczątkiem kolekcji to nic innego, jak porzucone przez sztuczne wioski kajaki, miski i przedmioty do przetwarzania zwierząt na obiady. Wioski przynajmniej nie potiomkinowskie, bo dzicy zachowywali się tam o wiele naturalniej niż kapitalistyczny high live, kobiety podszczypywały rozebranych mężczyzn fotografując się z nimi jak w zoo. Wszystko, co składało się wtedy na ciało współplemieńca, przeniesiono pięto niżej i też pozamykano w gablotach lub inscenizując małe pokoiki, ołtarze sakralne i instruktarzowe filmy w monitory. Wchodząc w tę krainę permanentnych sprzeczności, gdzie każda nacja dorabiająca się swojej odrębnej kultury przez wieki sublimowała się i dochodziła do szczytów rafinacji – a w zbiorach, których wspólnym mianownikiem jest Pacyfik mający w nazwie zakodowany spokój – w ludach zamieszkałych te rejony świata, odnajduje się nieustanny, jak refren melodii, przebijający konflikt interesów nie tyle w obrębie jednej wspólnoty, lecz właśnie na tle szerszym. Jeśli wysiłek ludzki skierowany był w to mozolne budowanie wspólnoty, gdzie niebywałym reżimem i wewnętrzną dyscypliną udawało się poskromić indywidualizm i egoizm jej członków, to przecież tłumienie samotności jednostkowej i przerażenia pojawienia się na świecie w całkowitej niewiedzy, nie jest takie łatwe. Jeśli podejdę do scenki przedstawiającej rytuał zaślubin ilustrowanej w Muzeum Burke dwoma manekinami ubranymi w szaty godowe, którym spożycie tylko określonych gatunków nasion i owoców oraz ubrane tylko tak, a nie inaczej uformowane tkaniny na sobie umożliwi im kopulację, to przecież niczego nie ułatwia w dalszej egzystencji. Uciążliwe rytuały, różnicujące członków wspólnot, prowadzące do wywyższania się jednych nad drugimi, hodowla wszechogarniającej chciwości, zazdrości i nienawiści, to piękno zła zaklętego w tych cudownych przedmiotach rzemieślników Azji i Oceanii, kultury bazującej na szlachetnych gatunkach drzew i kości słoniowej. Bóg mający tu nieprzeliczone wizerunki, którego stworzenie przez człowieka stało się niezbędnym elementem koordynacji etnicznych zachowań wspólnotowych, gwarantujących człowiekowi egzystencjalne bezpieczeństwo nie tylko mentalne, ale przecież i fizyczne, bo każdy mógł doczekać się pomocy współplemieńców wobec toczących go chorób, klęsk żywiołowych i najazdu plemion obcych, których interesy zabezpieczano na różne sposoby, to taki konglomerat, który się jakoś zaczął sublimować w sztuce, we wzorach tkanin, w tym wszystkim niesłużącym nikomu do niczego. I te artefakty odsyłają naukowców do badań pozaestetycznych, do bezskutecznego drążenia potrzeb natury ludzkiej, wszelkie socjologiczne badania plemion, ich zwyczajów często są tak uciążliwe, że trzy czwarte życia zazwyczaj oddawane jest czystej abstrakcji. Wzrok mój najczęściej zatrzymuje się nie na ołtarzach służących medytacjom oddawanym bóstwom, a właśnie irracjonalnym wymysłom, służącym jednak bardzo praktycznej zabawie i witalności. Dlatego piękno instrumentów, jakich używa się na Hawajach do akompaniowania tańcom hula, jest zawsze bardziej ludzkie, niż piękno masek wytwarzanych w celach magicznych. Przeważnie zamknięte w klatkach gablot, przypominają żywe zwierzęta w ogrodach zoologicznych, których agresję podobno wzbudza się karmieniem zwiedzających, których przekupywanie łakociami tylko upokarza. Te upokorzone bożki w Muzeum Burke, a teraz pozamykane na serwerach – benedyktyńską pracą wtłoczenia swoich zbiorów w Internet Muzeum wykonało z całą starannością i są dostępne on line – to przecież też całkiem uzasadniony strach, że wejdą nam przez komputery do pokojów sypialnych. Koszmar ludzkich wytworów jednak łagodzi ich piękno. Piękno przedmiotów wykonywanych bez udziału maszyn, ich pierwotny kontakt natury z człowiekiem bez żadnych pośredników jest miłosny i pełen radości z finalnego efektu, w zdobieniach czynionych dla zdobień i w tym całym zachwycającym procesie ludzkiego życia, dążącego do całkiem irracjonalnego wytwarzania piękna, do niczego niesłużącego. I to jest właśnie prawdziwa sztuka, coś, co pozostaje, co się nie starzeje jak modele samochodów, coś, co po wiekach nie zna już swego przeznaczenia, wiadomo jedynie, że poprzez kształt, poprzez cudownie znalezioną formę, której nie ma w naturze, a jest jedynie w ludzkim wytworze, to coś zachwyca, rozczula i daje nadzieję.
Schodzę jeszcze niżej, gdzie na półpiętrze jest piękna, ze ścianami wyłożonymi kosztownym drewnem, Burke Cafe połączona z przepięknym ogrodem, wypełniona jest ludźmi, którzy najwidoczniej wolą pić kawę z tekturowych kubków i jeść prawdziwe, amerykańskie jedzenie z tacek, niż obcować z wyrafinowanymi muzealnymi atrapami wstawionymi tam dla ilustracji tego, co ludy Pacyfiku jedzą.
Czytam harmonogram wystaw, których muzeum zainicjowało. Zbliżające się Halloween spowoduje wystawę pod kątem korzeni święta i pokaże mumie „w duchu przodków”. Ale są tematy wystaw zaangażowane w czasy nowsze, np. w Proletariacką Rewolucję Kulturalną, która wstrząsnęła Chinami 1966/76. Były wystawy o pieniądzach, tkaninach, kawie. O świętach Azteków, Majów, Chińczyków, Eskimosów…

Jestem głodna, wracam, więc Burke do domu, zaraz jedziemy samochodem do chińskiego bistro, bo w domu już od dwóch tygodni nikt nic nie gotuje. Bryan żywi się tylko kurczakami określonej firmy, my z mężem nie możemy znaleźć w sklepach sera do pierogów, jest tylko homogenizowany. Burgers City Rain w okolicach ulicy Roosevelta w gdzie syn kupuje mi mojego ulubionego szejka, czyli kubek lodów w płynie, pitych przez słomkę o dużym φ,( pamiętam ten identyczny smak z dzieciństwa. Helado kupowało się w podobnych bistrach, wlewali je do wysokich szklanek amerykańskich i był to, obok sandwiczy w podgrzewanych w pozostałych po amerykanach maszynach, nieliczny smakołyk, który można było dostać bez kolejki i bez kartek i który gasił o wiele lepiej pragnienie niż coca-cola czy canada dry). Syn kupuje jeszcze serowe hamburgery i frytki za jedyne 6,39 dolarów od sztuki, podobno z naturalnej wołowiny, bez dodatku hormonów, antybiotyków, z sałatą, pomidorami, czerwoną cebulą, ogórkiem, avocado, boczkiem, czarną fasolą, ketchupem, majonezem, musztardą, czosnkiem, boczkiem, serem, i pieprzem na bułce Kaiser.
Przy stoliku siedzi stary Chińczyk z białą, niemłodą już kobietą, on ma siwe włosy i z tyłu taki długi warkoczyk, jaki zawsze dzieci przebrane za Chińczyka na zabawie szkolnej miały przyszyty do kapelusza. Chińczyk zjada bez kulturowego oporu swojego hamburgera, zjada go, jak widzę, ze smakiem i dużą przyjemnością gestykulując opowiada coś śmiesznego kobiecie, a ona chłonie jego każde słowo. Musimy trochę poczekać aż nasze potrawy się zgrillują, sączę stojąc swój napój przez rurkę, ale dokończę już w samochodzie, zabierzemy zamówione potrawy w kartonowych pudełkach owinięte białym papierem, ich ciepło przenikać będzie do dłoni czymś domowym i wspólnotowym, my nie będziemy jeść go tutaj, bo się spieszymy, bo jutro jedziemy do Portland, a syn musi przez noc dokończyć zlecenie.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2010, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *