4 października 2010, poniedziałek. Susan jadąc rano do pracy podrzuciła mnie do centrum. Wsiadając do samochodu patrzyłam jak do stojącego właśnie kilka metrów przed naszym domem szkolnego autobusu wsiada wyższy od matki nieletni uczeń, którego trzeba odprowadzać aż do autobusu, by kierowca widział, że nie jest bez opieki. Trzymał w ręce futerał ze skrzypcami, a matka, jak już autobus ruszył, machała mu na pożegnanie. Ten sielski obrazek przypomniał mi jak moi synowie od pierwszych klas szkoły podstawowej jeździli sami, nieodprowadzani przez nikogo ze swoimi instrumentami miejską komunikacją z dwoma przesiadkami, autobusami zatłoczonymi, gdzie polskim zwyczajem zawsze dziecko ma obowiązek robić miejsce dorosłemu pasażerowi. Ale dzisiaj jadę właśnie do dzieci i obraz dziecka będzie mi towarzyszył cały dzień, bo wyczytałam w Internecie, że tylko dzisiaj, w pierwszy poniedziałek miesiąca jakiś tajemniczy sponsor, Fred Meyer, pierwszemu tysiącowi odwiedzających Pacific Science Center da bilet za darmo.
Susan w bezchmurny poniedziałek zostawia mnie na rogu ulicy Denny i jak przybywam pod iglicę, to już wielu bezdomnych porzuciło na ławkach swoje gazety i tekturowe kubki z niedopitą kawą, natomiast dmuchawami sprzątacze usuwają opadłe przez noc liście. Na razie wejście do tego dziwacznego obiektu, którego białe, nitkowate, wysokie ni to kolumny ni to łuki przypominające gigantyczne, rozkraczone nogi pięciu pająków, które są znakiem rozpoznawczym Centrum nauki w Seattle, jest zamknięte, a napis głosi, że w poniedziałki nieczynne, więc idę do biura pytać o darmowe bilety. Patrzę nieufnie na te, bagatela, osiem budynków, na tę fontannę w środku i na wielopoziomowe, widoczne zza ogrodzenia betonowe tarasy i amfiladową zabudowę korytarzy, paradoksalnie nawiązującą do sztuki islamu. Bo wszystko zaprojektował architekt z Seattle, Minoru Yamasaki, sławny Japończyk, który też był architektem bliźniaczych wież nowojorskiego World Trade Center zniszczonych 11 września 2001.
Pytam panienkę trzymającą kubek z kawą wchodzącą do drzwi z napisem Office, czy wie coś na temat darmowych biletów, ale nie, nie ma żadnych biletów. Jestem zawiedziona, bo Pacific Science Center to jedyny obiekt tego kompleksu, którego nie odwiedziłam. Byłam na czubku Space Needle, w Seattle Shakespeare Company, w Experience Music Project, w Science Fiction Museum, wjeżdżałam w nie kolejką, ale tego Naukowego Muzeum nie udało mi się sforsować. Ale nie, drzwi Office się otwierają i dziewczyna trzymając wciąż kubek w dłoniach biegnie za mną i mówi, że od dziesiątej w kasie będą faktycznie darmowe bilety. Siedzę więc na ławce i przeglądam porzucony dzisiejszy The Seattle Times, który kosztuje chyba dwa dolary, składa się z kilkudziesięciu płacht cienkiego gazetowego papieru nieznanego mi podłużnego formatu, ale nie trwa to długo, bo już przez wejściem formuje się kolejka do darmowych biletów, więc w obawie, że nie zmieszczę się w pierwszym tysiącu, w niej staję. Przypomniało mi to stanie w Nowym Jorku do darmowych biletów do MoMA, które rozdawano tylko na dwie godziny przed zamknięciem i też je ktoś sponsorował. Gdy się tam przedostałam stojąc w gigantycznej kolejce zakręconej kilkakrotnie, by pomieścić wszystkich stojących na nowojorskim chodniku, komfort mojego zwiedzania natychmiast opadł, bo zgubiłam syna, z którym się tu umówiłam, przyjechał po mnie z Filadelfii i nie przypuszczaliśmy, że na salach znajdzie się na raz taka liczba ludzi. Poprosiłam więc parę mówiącą po polsku nieśmiało o zadzwonienie z ich komórki do syna, który musiał być razem ze mną w tym samym budynku. Ale oni z oburzeniem odmówili i w końcu po całym tym nerwowym poszukiwaniu, zamiast oglądania obrazów, cudem wypatrzyłam go z jakiegoś piętra, stojącego bezradnie i go dopadłam, jak już ruszał w poszukiwaniu mnie w innej sali.
Ale tutaj kolejka stała grzecznie, złożona z wielonarodowościowego tłumu, z dziećmi, ludzi ubranych w szaty, chusty, turbany, kretonowe sukienki i wysokie botki. Jak dotarłam do wejścia, po wypowiedzeniu formułki, kto sponsoruje darmowe bilety, wbito mi czerwoną pieczątkę na przegub ręki i już znalazłam się za ogrodzeniem.
Tajemnica budynków Muzeum nauki, przeznaczonych dla szkolnej edukacji nie jest może atrakcyjna dla mnie, ale dobrze popatrzeć sobie, jak dzieci się bawią i uczą. Jak dziewczynka klęczy na dywanowej podłodze spisując imiona ruszających się dinozaurów, jak maleńkie dzieci naciskają, wykorzystując prawa fizyki, różne guziki przesuwając dźwignie, jak strumień zmienia się w kolorową wodę, a one z dziecięcym uporem próbują te dźwignie powyrywać z korzeniami. Wiele dużych już dzieci i bardzo dużych korzysta z kabin zabawek logicznych, licznych interaktywnych gier połączonych z elektroniką, które na pozór wydają się konwencjonalną, ubiegłowieczną grą w kręgle, klasy czy naiwnego chińczyka. Tutaj wszystko ma posmak komputerowej nowoczesności i pulsujące światła, zaciemnione kabiny z kosmicznymi, niespotykanymi w naturze dźwiękami ma za zadanie nie tyle edukować, co oswajać. I faktycznie wszyscy w tym nieludzkim laboratorium, które już nie ma tajemnicy baśni, ale ścisły reżim praw natury, czują się wyśmienicie. Nie wiem nawet, czy to jest realizacja pomysłu Akademii Pana Kleksa, czy to jest jeszcze gabinet osobliwości, czy jedynie edukacja, zamiana nakazów i obowiązków na zabawę. Bo kiedy przystaję przed żywym ulem, zamkniętym między dwoma szybami, mnie, dyplomowaną pszczelarkę przygnębia świadomość, że owady dzień po dniu narażone są na takie, obce im środowisko. Nie dochodzę więc już do pokoju żywych motyli, wolę te wszystkie wyjaśniające mechanizmy funkcjonowania życia na Ziemi, owada i człowieka oglądać w gablotach z preparatami z plastiku, niż widzieć żywe organizmy. Schodzę więc do podziemi, gdzie przed windą do IMAX-u jest bistro z napojami i ściana wiszących okularów, które dziewczyna sprawdzająca bilety zdejmuje i wręcza wpuszczanym do windy. Nie mam biletu, nie mam też potrzeby oglądania filmu „Legendy sowiego królestwa: Strażnicy Ga’Hoole” Zacka Snydera o sowie o imieniu duńskiego filozofa Soren, która zostaje wcielona do jakiejś paramilitarnej organizacji. Samo streszczenie fabuły filmu napełnia mnie grozą i przerażeniem. Więc wracam, wychodzę z ślimakowatego podziemnego korytarza na powierzchnię podglądając po drodze ustawione gdzieniegdzie lunety z trójwymiarowymi scenami Amerykanów na Księżycu i idę pod fontannę by dojść do siebie, jakoś mniej wyedukowana, a bardziej pełna podziwu dla tych licznych dziecięcych ułatwień, a jednak jakoś nienasycona. W końcu dla równowagi uciekam do ogromnej hali Center House. Gdy byłam tam w dwa lata temu w listopadzie stawiano już dekoracje bożonarodzeniowe, a z ogrzewanych już na zimę pomieszczeń całą noc korzystali tu przede wszystkim bezdomni, którzy siedzieli przy stolikach i przeglądali gazety. Teraz ich właściwie nie widać, zmieszani z ludźmi pijącymi kawę z tekturowych kubków, kupowanej w kilku do wyboru bistrach, z młodzieżą idącą na zajęcia do mieszczącej się w prawym skrzydle szkoły. Ale już na dole, ukryty w sztucznych skałach z plastiku i winylowej dekoracji palm, stoi mały jednoosobowy namiot ze śpiworem.
Pani Ewo, ciekawily mnie te doniesienia z drugiego kontynentu, ktory dla mnie juz od dawna domem, a dla Pani miejscem wizyt. Jak na razie nie zawiodlem sie, choc byc moze przyczyny tego stanu rzeczy beda dla Pani troche niezwykle. Pierwsza jest oczywista. Patrzy Pani okiem Innego, a tym samym widzi rzeczy jasniej, wyrazniej; dostrzega to co miejscowi pomineliby jako oczywiste. Po drugie, jednakze, i prosze sie nie zzymac, jest czesto w Pani refleksjach echo kompleksu mlodszego brata/gorszej siostry. I nie mam tego na mysli jako jakiegos tam pejoratywnego stwierdzenia, tylko raczej jako nieunikniony stan rzeczy. Troche, moze sie myle, jest w tym Gombrowiczowsko-Mrozkowego kompleksu Polaka za “dostojna” kurtyna. Dzieci, tak, na zadbanych przedmiesciach amerykanskiej middle-class chucha sie na nie i dmucha, a te autobusy to tylko taki naoczny przyklad. Przykladow jest wiecej. Nic dziwnego, ze osiagajac pelnoletniosc, wiekszosc tej mlodziezy chce nawiewac, eksperymentowac, poznawac i poprawiac swiat. Z drugiej strony, nawey w tych sielankowych okolicach amerykanskich przedmiesc, jest dosc znaczny odsetek dzieci porwanych, zaginionych, zbieglych z domu–tak wiec jest to tez przejaw dmuchania na zimne. W Nowym Jorku wiele dzieci, nawet pierwszo- i drugoklasistow podrozuje samotnie i metrem i autobusami komunikacji miejskiej.
Zachodnie wybrzeze, na polnoc od Kaliforni, bo ta to jest kraj osobny, jak tez i swoj wlasny stan swiadomosci, mimo odleglosci, jest nieco europejskie, znacznie bardziej europejskie niz amerykanskie poludnie od Georgii do Teksasu. No ale to juz inna historia. Czyta sie ten Pani travelogue z przyjemnoscia.
Mała dygresja na temat drągala odprowadzanego przez mamę do autobusu. Właściwie jest to kwestia poczucia bezpieczeństwa. Zauważyłam, że w Polsce było bezpieczeństwo w tłumie. Dzieci chodziły grupkami lub parami do szkoły, w autobusie tłumek, zawsze ktoś na ulicy. Tutaj amerykańskie przedmieścia są często wyludnione i dziecko samotnie maszerujące do autobusu szkolnego i wyczekujące na rogu wsród jednorodzinnych domków, aż, być może pojawi się drugie czy trzecie dziecko, wydaje się być bardziej zagrożone.
Panie Januszu, jak mieszkałam na Queensie u kuzynki, to ona trzecie dziecko, to, które urodziła w USA też odprowadzała do autobusu, bo jak mi powiedziała, jest taki przepis. Jeśli kierowca nie zobaczy rodzica, nie wpuści dziecka do autobusu. Mnie to się nawet podobało, taka troska, bo ja pamiętam, jak stałam w kolejce w stanie wojennym i matki beztrosko opowiadały, że zostawiły swoje dzieci w domu same w łóżeczkach, a stały kilka godzin, bardzo dobrze się w tych kolejkach towarzysko i plotkarsko realizując, tłumacząc swoje zaniedbanie siłą wyższą, a nawet i poświęceniem. Wiało grozą, bo kilkuletnie dziecko samo w domu narażone jest przede wszystkim nie na to, że coś sobie zrobi, tylko na ogromny lęk, niezrozumiały dla osoby dorosłej.
I jak Pan słusznie napisał, ja piszę jak ktoś gorszy, ja piszę jednak z podziwem. Ale pozwalam sobie na drwinę, bo z niższości to trudno to wytrzymać. I takie jest to moje pisanie. Wie Pan, mogłabym też szpanować, że to ja światowa kobieta jestem, że co mi tam te amerykańskie prymitywy… Ale wykonuję naprawdę wielki wysiłek, by tę egzotykę zamienić na materiał literacki, bo myślę, że literatura polega cały czas na dziewiczości spojrzenia. W każdym razie tak jest w malarstwie. Jak się maluje jabłka, to nie wolno wiedzieć, że to są jabłka, dopiero trzeba się o nich dowiedzieć malując. Wracam za tydzień i będę miała już luz i Pana wiesze tam na TRUMLU skomentuję. Dzięki za wysiłek przeczytania, bo wszyscy mi piszą w mailach, że piszę za dużo.
Nie wiem Hanno, czy wiesz, ale w Polsce też już jest szkolny autobus. Bo na wsiach też musiały iść przez las itp, tylko, że chyba nie ma obowiązku odprowadzania do niego dzieci. I naprawdę, to jest kwestia przepisów, bo moje dzieci same chodziły do przedszkola, co wydaje się niepojęte, ale tak było. Siostra mojego męża zapisała się sama do przedszkola w latach sześćdziesiątych, jak rodzice byli w pracy. To jest też kwestia ubezwłasnowolnienia, a nie tylko bezpieczeństwa. A z drugiej strony podoba mi się przepis, że dziecka do 12 roku życia nie wolno pozostawiać bez opieki. I jak wcześniej tu zauważył Robin Son, na to mogą sobie pozwolić tylko społeczności bogate. Pamiętamy Dickensa, jak opisywał gromadkę nędzarskich dzieci pozostawionych samym sobie, w której najstarsza, ośmioletnia dziewczynka im matkowała.
Kiedy mieszkalam w Kalifornii, w moim miasteczku nie było szkolnych autobusów (cięcia budżetowe) więc rodzice musieli dzieci odwozić do szkoły samochodami (wiesz, jak tu wygląda sieć transportu publicznego, wyobraź sobie jeszcze małe miasteczko…). Co do wieku, kiedy można dziecko zostawiać samo bez opieki, zależy to od stanu i jak wyczytałam, w stanie Washington, nie ma ścislego wieku, choć znowu mówią, że poniżej 7 lat nie zostawiać, a potem 7-10 lat czy coś takiego max na 3 godziny (?) No, ale prawo prawem, choć odzwierciedla ubezwłasnowonienie, oczywiście, jak pisałaś.
Dzieci opiekujące się dziecmi też były w USA i teraz też są, bo przecież choć społeczność bogata to wiele ludzi jest biednych. Patrzymy na to ciągle ze stanowiska tych, którym jest tu nie tak źle… ale to temat-rzeka.
Nawiasem mówiąc – nie piszesz za długo 🙂 dobrze, że Dickens nie miał Internetu, bo pewnie też by mu to w mailach zarzucano.
Ach, jak Dickens przypłynął do Ameryki na odczyty, to go tutaj noszono na rękach. Był uwielbiany. Wszystkim Dickens kojarzy się jako orędownik sprawy dziecka, jak Korczak.
Cieszę się, że takie osoby jak Ty Hanno, czy Robin Son, który mieszka w Nowym Jorku, czyli Polacy znający klimat Ameryki lepiej niż ja, bo ja incydentalnie – wzbogacają, prostują moje odczucia. Dla mnie Amerykanie to duże dzieci i bardzo mi się to też podoba, chociaż niedojrzałość też jest straszna. Pewnie bliżej im do dzieci. I być może, cokolwiek postanowią względem dzieci, to nie będzie to nigdy takie, jak przedstawił to Michael Haneke w „Białej wstążce”, słusznie robiąc w tym filmie aluzje do nazizmu. Obserwowałam czarną dzielnicę w Filadelfii, na jednej ulicy mieszkali tylko bezrobotni, a ich grube dzieci całymi dniami bawiły się, kąpały w basenach dmuchanych stawianych na chodnikach zaraz przy wejściach do domów (nawiasem mówiąc tak dużego i głupiego marnotrawstwa wody nie widziałam nigdy). One tam też były priorytetowe. Nigdy nie zauważyłam, by ktoś dał nawet klapsa dziecku, co na polskiej ulicy jest bardzo częstym obrazkiem. Nie widziałam nigdzie, by dzieci pracowały. Nie widziałam żebrzących dzieci. Pewnie, że jest na świecie patologia i jest zbrodnia. Ale Państwo też ma obowiązek uświadamiać, co jest szkodliwe, bo dużo jest błędów z nieświadomości, a nie z ubóstwa. Dla mnie zamykanie dziecka w domu samego jest przerażające, tak samo, jak używanie go do ciągnięcia wózka z węglem przywiązanego do nogi w korytarzach kopalni, gdzie dorosły się nie mieści. I tak jak Dickens opisywał używanie dzieci do czyszczenia kominów, ze względu na ich niewielki rozmiar. Dzisiaj małe rączki Chińskich dzieci malują podobno oczka tym wszystkim Barbie, ale taki już ten świat jest. Oglądałam w Polsce film o koralach na Halloween, które teraz tutaj są wszędzie są sprzedawane, kosztują 5 dolarów i darowuje się je w tę noc dziewczynom za pokazywanie cycków. A taki sznurek korali to dniówka dziecka chińskiego w fabryce. Ale to nie dzieje się w Ameryce Północnej. W komedii „Brüno” Sachy Cohena bohater wymienił gadżet elektroniczny w Afryce za murzyńskie niemowlę i natychmiast, jak go do Stanów przywiózł, organizację humanitarne mu tego Murzynka w Stanach odebrały, a dziecko zostało przecież uratowane, znalazło bogatych rodziców dzięki tej „zamianie”.
USA to kraj ludzi, którym się nie udało zwiać do Meksyku!!! :)))
Nie mam pojęcia, skąd u Pana, Panie Romanie taki wniosek. Ubiegłowieczni z Beat Generation ćpali w Meksyku i Peru, William S. Burroughs właściwie wszystko napisał w Ameryce Łacińskiej, ale tylko Nowy Jork ich unieśmiertelnił. Migracja z Meksyku jest tylko w jednym kierunku. Wiem, bo teściowie syna mieszkają w Teksasie, tam Meksykanki im myją okna, tak jak w Przemyślu Ukrainki.
Wydaje mi się, ze marzeniem każdego Amerykanina jest “zwiać” do Meksyku. Amerykanin w Meksyku to Pan, owszem, ongiś defraudant, malwersant, przestępca, bandyta, ale za to z kasą! W Meksyku Amerykanin to Pan, on płaci, on żąda. W Meksyku żyje! Pełnią wolności! Bo u siebie w kraju jest tylko zwykłym mieszczuchem, takim jak inni. Ogląda Oprę, siedzi nad livescamerkami, i w głębi duszy wie, że jedynym wyjściem z tej sytuacji “amerykańskiego snu” jest napad na bank, raz a dobrze, a potem oczywiście – kierunek Meksyk! haha)))
To wie Pan, Panie Romanie, trudno ocenić te potrzeby, pisze Pan o stereotypach propagowanych przez film amerykański, każdy ma życie, które próbuje jakoś najlepiej rozwiązać, jak potrafi, a jest bardzo dużo ludzi, którzy mają astronomiczne problemy psychiczne, bo pozostawiano ich samych w domu i sobie po prostu nie radzą. Też dużo ofiar wojen w Wietnamie i Iraku, pozostawionych samym sobie, bez ubezpieczeń, rent. Wczoraj byliśmy w Portland i w niedzielę rozdawano ubogim ubranie i żywność na takim dużym, ważnym placu i to wyglądało bardzo dramatycznie i kosmicznie poprzez skalę zjawiska, bo wszyscy narkomani mieli wygląd buddyjskich mnichów, z papierosami w ustach, byli zarośnięci włosami, z obłędem w oczach. Oni nie mają żadnego powodu pryskać do Meksyku, bo takiego „komfortu” życia, nikt im by tam nie dał. Byłam w sklepiku, gdzie sprzedawano tylko artziny, używaną odzież i młodzież, która to sprzedawała, była w wyśmienitej kondycji, to nie żadne pseudopunki a la Kamil Brewiński. To prawdziwi ludzie, którzy odeszli od społeczeństwa i dla nich jest właśnie miejsce tutaj, a nie w Meksyku.
A jeśli Pan mówi o klasie średniej, to nikt nie marzy, by być niżej. Proszę uwierzyć, to nieprawda.
Napisałem to w formie żartobliwej, bo i owszem Amerykę znam wyłącznie z filmów i książek. Z “Urodzonych morderców”, z “Truman Show”, z “Dynastii”, żeby wymienić tylko te moim zdaniem najważniejsze. Niewątpliwe, kulturotwórczy wpływ Ameryki (w sensie globalnym) na sztukę jest olbrzymi – i tu można w istocie badać ten fenomen. Tak przecież wielki, że az paradoksalnie jest taka autentyczna historia o tym, jak pewien Polak wyjechał do Ameryki, chodził tam i chodził, zwiedzał, aż w pewnej chwili zobaczył McDonalda i wykrzyknął – “No wreszcie, jakiś polski akcent!”.
Ameryka krajobrazowa natomiast – rzecz gustu, dawniej wysokościowce, wysokościowce i wysokościowce, a więc architektura monumentalna, to było “ooooooo” (to taki zachwyt Ameryką widać np. w “Sami swoi”), ale teraz… teraz to nihil novi, nic szczególnego. Krajobrazy można znaleźć dziś wszędzie i pod tym względem Ameryka się nie wyróżnia.
Oczywiście jest jeszcze Ameryka mocarstwowa, polityczna, populistyczna, hollywoodzka, ale i w tym sensie dawniejsze różnice, wręcz przepaść dzieląca nas od tej Ameryki, dziś ewidentnie zmalała (za wyjątkiem mocarstwowości). Więc ja się tylko zastanawiam, czego tak naprawdę można poszukiwać w USA, czego nie można zanleźć tu?
W ogóle procesy globalizacji, sprawiające, że świat jest taki mały, stawia pod znakiem zapytania sens – literatury drogi, literaturę podróży, rozumianej jako zachwyt, jako obserwację Innego. Ale to tylko taka moja dygresja nawiasem mówiąca : )
I jeszcze jedno Pani Ewo
Dopingując Pani twórczości (w istocie język naturalny, duża wrażliwość na szczegół ujmuje), chciałbym jeszcze coś dodać a propos owego zwyczaju odprowadzania dzieci do autobusu szkolnego.
Otóż ten zwyczaj w Ameryce, żeby odprowadzać dzieci z domu do autobusu szkolnego, datuje się od 1984 roku, i zapoczątkowała go emisja pierwszego filmu z serii horrorów “Koszmar z ulicy Wiązów” z Freddym Kruegerem w roli, niestety, niedającej spokoju rodzicom, czy aby ich dziecko dojdzie żywe do autobusu : )
(Wiem, że to brzmi jak żart, ale kto wie, każdy Amerykanin ma przecież na drugie imię Film!)
to dziękuję Panie Romanie za doping. Nie mamy tu telewizji, ale Ofra faktycznie, jest na każdej okładce i patrzy z witryn sklepowych. Myślę, że wariactwo Stanów Zjednoczonych nie ma nic wspólnego z filmem, bo film jest po to, tak jak portale literackie, by nikt nie wiedział, co jest naprawdę grane.
Zobaczyłam w końcu „Legendy Sowiego Królestwa: Strażnicy Ga’Hoole” tylko z powodu mojej notki blogowej i tak jak nigdy nie piszę o książce, której nie przeczytałam, tak staram się i w tym „Dzienniku” być duszą i ciałem tam, o czym akurat piszę. I doszłam do wniosku, że chyba wybór sów do tej produkcji filmowej jest jakąś próbą przekierowania amerykańskiej edukacji na militarność. Zamiana sowy z intelektualisty na kaprala rozwiąże każdemu państwu problem kosztownych autobusów. Film wchodzi na ekrany w Polsce, więc ministerstwo edukacji też coś przyoszczędzi, bo w tym filmie się tylko fruwa.
Kosztowne problemy państwa i oszczędzanie… przepraszam, że się “wcinam” ale każde państwo co ma to kradzione jest, może zwłaszcza polskie (to z Nietzschego)… jednym ukradnie aby drugim dać… ostatnio w Polsce (pogranicze łódzkiego i mazowieckiego) miał miejsce wypadek busa napchanego ponad miarę ludzkim towarem (robotnicy sezonowi jadący zrywać jabłka w sadach). Zginęło 16 osób. Piszę tak “trochę nieładnie” (ludzki towar) bo sam dojeżdżam niekiedy takim busem prywatnym do Łowicza albo dalej (więc łączy mnie pewna solidarność czy wspólny los z tymi ludźmi), ludzie upchani jak śledzie no i wymijanie tirów (też dreszczyk emocji… droga w remoncie, tir z naprzeciwka a bus zasuwa bo trzeba zdążyć przed konkurencją i zgarnąć ludzki towar z przystanków). Państwo polikwidowało podmiejskie koleje, tory zarosły trawą (tiry rozjeżdżają Polskę), a teraz ogłasza obłudnie żałobę a media mają kolejny temat na mydlaną operę (kolejna tragedia… nic tak nie przyciąga przed telewizory i nie łączy ludzi jak tanie i pozorne współczucie… ).W Ameryce Oprah w Polsce inni celebryci. Jedynym rozwiązaniem jest przejęcie polskich kolei i torów przez Niemców, ale tutaj polski patriotyzm jest przeszkodą (albo wiele spółek dojących polską kolej i wiele etatów prezesów… a co do Niemców, wyczytałem że niemiecka kolej wypłaciła kilka mln euro odszkodowania swoim pasażerom za nie działającą w czasie upałów klimatyzację). . Są pewne pokazowe problemy dla państwa i tu państwo polskie pokazuje swą dobroć i wtedy wszyscy myślą: jakie to państwo dobre, kilkanaście nowych busików dla dzieci… A tak na marginesie to zastanawiam się jak trzeba być ogłupionym aby iść walczyć (?dobrowolnie? przymusowo) w Wietnamie czy Iraku za ?państwo, ?naród amerykański a później ?pańśtwo, ?naród pozostawia tych ludzi bez rent, bez opieki na dnie…
Znów takie dygresje mało literackie i znów proszę o wyrozumiałość
Tak to już jest i uważam, że młodzież idąca dobrowolnie do wojska to też i kwestia właśnie patriotyzmu, którego wartość okazuje się zgubna. Tu na Zachodnim Wybrzeżu nawet w oknach prywatnych domów są antywojenne napisy, natomiast, jak byłam w Filadelfii, to wręcz przeciwnie: nawet w oknach samochodów były wspierające wojenną politykę Buscha wstążeczki, a ogrody domów były tym obładowane. Wracający żołnierze to psychiczne wraki i podobno większość błąkających się po miastach bezdomnych to weterani wojenni, psychicznie już nieodwracalnie zniszczeni, poszli do wojska nie ubezpieczeni i też i nic im się nie należy. To tak opisuję trochę jak kosmita, który przybył na Ziemię i się dziwuje, jaki to świat cudaczny, ale może Pan, Panie Marku w Łodzi bardziej jest świadom przyczyn tych nieszczęść. Ale i tak niewiele zwykły człowiek wpłynie, uwielbiam podróże koleją i tak mi żal, że rozbiera się w Polsce tory kolejowe. Wczoraj byliśmy w Portland i to miasto ma komunikację na szynach, tramwaje, pociągi, kolejka powietrzna przez całe miasto jadąca do szpitala – jest to bardzo ekologiczne podobno miasto, więc nowoczesność nie polega jedynie na destrukcji.
Właściwie Amerykę i Polskę łączy pewne ciekawe podobieństwo. Przez cały XIX wiek (aż do 1918) Polska przezywała dyskomfort narodu bez państwa. Tymczasem USA na odwrót – przeżywało dyskomfort państwa bez narodu. W konsekwencji sprowadziło to tak silną retorykę mitotwórcżą, że dziś mamy i tu i tam największe na świecie ogłupienie.
Nie wiem Panie Romanie, co to jest naród w Pana pojęciu, tu identyfikacja z narodem występuje w skali masowej, jak pisałam, jak się jedzie ulicami Filadelfii – a to było zawsze miasto popierające republikanów – to w ciągnących się domkach są flagi amerykańskie i to naprawdę jest oddolna inicjatywa, nie jak w Polsce za komuny, przymus administracji domów. W Polsce patriotyzm występuje jedynie u kiboli i wszechpolaków i to bardzo zdeformowany, oparty o nienawiść do inności, pod płaszczykiem miękkiego antysemityzmu. Ale nie tylko, bo w sieci jest tego mnóstwo. N przykład dzisiaj w nowym wątku „Czy można różnić się pięknie” u użytkownika portalu liternet pl. Gniewomira Huszara. Więc ogłupienie w tej materii jest w Polsce o wiele większe i bardziej szkodliwe, bo Ameryce można wiele zarzucić, ale ten fenomen wielokulturowości i barwności rasowej jest tak imponujący i tak podnosi na duchu, że godny jest najwyższego zachwytu, bo integruje, a nie dzieli i wszyscy czują przynależność do jednego narodu. Mam koleżankę w Czeladzi, której córka zaciążyła z Wietnamczykiem i jej wnuczka nazywana jest w szkole „murzynką” i to wcale nie pieszczotliwie.
Jeszcze odnośnie wpisu Gniewomira Huszara na liternet. pl – każde „filo” jest szkodliwe. Tu publiczne wywyższanie się diaspory, obojętnie jakiej, jest w złym tonie. I dlatego nikt nie zwraca uwagi ani na turbany na głowie, ani na muzułmańskie chusty kasjerek w sklepach, bo to nie są akcenty wywyższania, tylko indywidualności własnej, a nie narodowej. I dlatego można tu chodzić po ulicy w każdym przebraniu, w masce halloweenowej, w cylindrze (tak Panie Jacku, tu by takiego akcentu nikt nie zauważył). Dlatego międlenie o antysemityzmie, lub filosemityzmie jest tak szkodliwie, bo pod pozorem tłumaczenia tego problemu przemyca się w dalszym ciągu i podsyca i podkreśla narodowościowe różnice, bynajmniej nie afirmująco.