Dziennik amerykański (13)

3 października 2010 niedziela 2010. Dzisiaj podążymy trasą rowerową Burke-Gilman, biegnącą równolegle do autostrady. To wąska, asfaltowaną droga powstała w miejsce zlikwidowanej linii kolejowej, która oplatała w ubiegłym wieku całe hrabstwo King County. Wczoraj szliśmy od basenu kąpielowego – niestety, zamkniętego już po sezonie – w prawo, dzisiaj pójdziemy w lewo. I tak dojdziemy do plaży, do terenów podmokłych odnóg jeziora Waszyngton, pełnych liści po liliach wodnych, w nich gniazdują niezliczone gatunki kaczek, dzikich gęsi, czapli i ptaszków, których w Polsce nie ma, jak cytrynowy wróbelek w czarnej na głowie czapeczce.
Ale nim to wszystko ogarniemy, miniemy park, leniwie snujące się rodziny z dziećmi, przystające i kucające pod drzewami pełnymi już opadłych liści, by ich małe dzieci obsypywały się nimi, płosząc wiewiórki biegające wokół drzew, które tłukąc ogonami w liście wydają dźwięk zdenerwowania. Pójdziemy dalej, miniemy porzucone tajemnicze trampki i spodenki dziewczęce na świeżo wystrzyżonej trawie i dojedziemy do plaży. Nasze cienie rozciągną się do niesamowitych długości, połączą początek trawy z brzegiem jeziora, a ja wtedy zdejmę rajstopy i wejdę w tę lodowatą, słodką wodę i poczuję pod stopami piasek i otoczaki, a męskie kaczki o szmaragdowych szyjach rozstąpią się, i zrobią mi miejsce, brązowo białe ich żony wylecą w popłochu, by natychmiast kilka metrów dalej, jak gdyby nigdy nic, dostojnie pływać. W dali, na drugim końcu jeziora jest siedziba najbogatszego człowieka na świecie, Billa Gatesa, ale ja, brodząc brzegiem popatrzę jedynie w prawo na tasiemcowe łodzie wracające do uniwersyteckiego campusu, płynące wolno, a białe sylwetki wioślarzy i zwróconego do nich sternika, nagle wsuną się w zieleń wybrzeża jak w futerał, a końcówka łodzi z ostatnim wioślarzem zniknie.
Nie da się już kąpać, chociaż w sezonie jest tutaj największe kąpielisko w słodkiej wodzie miasta, porzucamy więc wybrzeże i idziemy w górę oglądać kolejne rozwiązania architektoniczne stawianych tu latami domów na miejscu dawnej wsi, pól uprawnych i mokradeł. Stoją nieruchomo, mimo upalnego wieczoru nieme, wśród jesiennej roślinności dyskretnie kolorystycznie wtopione w tło, zazwyczaj w złamanych szarościach i beżach, zawsze z obowiązkową elewacją wyłożoną drewnianymi, malowanymi panelami, ale zdarzają się i karminowe, i szafirowe, tak samo jak te, nie narzucające się barwy doskonale wkomponowane w tło. Nikt nie siedzi na balkonie, na tarasie, dzieci nie bawią się na ganku, nie ma tam domowych zwierząt i suszącego się prania. Tylko ta zadbana roślinność – kwitnące petunie, fuksje, późne dalie pomponowe, przekwitające hortensje i jesienne astry – sygnalizuje, że wszystko jest pod ludzką kontrolą jak i te wszystkie domy wypielęgnowane, odmalowane i wyczyszczone jakby ich wysoka wartość rynkowa z upływem czasu i w wbrew jego sile destrukcji nieustannie wzrastała.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2010, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Dziennik amerykański (13)

  1. Mariola pisze:

    Ten żółty ptaszek z wróblowatych nazywa się common yellow throat. Tak ubarwiony jest samiec.
    Pozdrawiam!

  2. Ewa pisze:

    Dziękuję! Od razu poszukałam łacińskiej nazwy i na polskiej Wikipedii to jest cytrynka czarnolica. Pierwsze słyszę. Również pozdrawiam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *