Dziennik amerykański (12)

2 października 2010, sobota. Magnuson Park to dwie ulice poniżej naszego domu położony teren leśny rozległy i przepastny, ale nie chcę mimo tych ogromnych odległości jechać na rowerze, bo cały czas robię zdjęcia, natomiast mąż wolno jedzie za mną lub przede mną, zależnie od okoliczności, gdyż z przodu i z tyłu, albo kobiety w moim wieku roznegliżowane, i wyglądające jak po ciężkiej, katorżniczej pracy, zziajane, wykonują swoje codzienne pensum biegowe, albo jedzie cały peleton rowerowy ludzi ubranych w stroje z lycry, w kaskach, lub ojcowie wożący rowerami w przyczepkach swoje dzieci. Do parku ściągają też z okolicznych domów ludzie z psami na smyczy do wydzielonych terenów dla psów. Pod ogromnym dębem stoi grupka ludzi nieruchomo wpatrująca się w koronę drzewa. Niektórzy mają lornetki i aparaty fotograficzne, a ten, życzliwy, wysoki obserwator w stroju kowbojskim natychmiast widząc nas, podchodzi i konfidencjonalnie informuje o zwyczajach ptaków, o których istnieniu pojęcia nie mamy, więc tylko grzecznie dziękujemy i idziemy dalej. Ale sensacja jest tak duża, że kierowcy zatrzymują samochody i cierpliwie wysłuchują relacji kowboja z aktualnych wydarzeń. Porzucamy definitywnie ptakofilów, ptakofanów, idziemy w głąb terenu z jabłoniami zrzucającymi jabłka w wielkiej obfitości. Są tak kwaśne, że już ich nie podnoszę. Mijamy domek dla harcerzy, skauci w przepisowych strojach siedzą grzecznie za stołem wsłuchani w słowa naczelnego starzejącego się superskauta, ale to wszystko pozór, to wszystko jest nierealne i zamiast, to wszystko jest atrapą. Ktoś ze skautów, kto się podnosi, kto widzi, jak udaję, że nie robię im zdjęcia i jak mnie przyłapuje, że robię, puszcza do mnie oko i jest z tych, którzy tak jak ja, w to nie wierzy, w tę ich skautowską poprawność. Jednak z innymi spotkanymi jest podobnie, mają to samo, tę sztuczność amerykańskiej soboty, którą trzeba zagospodarować, ale nie z przymusu zagospodarowania, tylko z zewnętrznego przymusu hedonistycznego. Widzimy jak na brzegu jeziora opanowanego przez kilkanaście gatunków kaczek, gęsi dzikich i mew przyjezdni próbują wcisnąć swoje łodzie przywiezione na przyczepkach samochodami, jak się krzątają wokół ich niewielkich masztów, jak są zaabsorbowani i jak są nieobecni. Dróżkami, co jakiś czas, przebiegają w gimnastycznych spodenkach to olśniewający urodą chłopcy, to w podniecających, czarnych podkolanówkach, dziewczęta. Na ogromnej, krótko strzyżonej łące stoją namioty, gdzie wolontariusze zachęcają do udziału w licznych akcjach humanitarnych i do zapisania się do Dash Dawg! – Stowarzyszenia Absolwentów UW, do klubu psa rasy Huski, psa patronującego chyba nie tylko sportom i piłce, ale jest też znakiem rozpoznawczym Uniwersytetu. Na stolikach piętrzą się banany i napoje, w słojach dolary, nie wiemy wprawdzie, o co chodzi, ale nastrój jest podniosły, a ludzi dużo. Dalej to już tereny instalacji Johna T. Younga, profesora rzeźby na University of Washington w Seattle, pacyfistycznej pracy pragnącej ambitnie ogarnąć całą kulę ziemską. W każdym razie wystające z ziemi płetwy rekina, zrobione podobno ze stateczników podwodnych łodzi, dwóch potęg nuklearnych szachujących się bronią nuklearną przez pół wieku, ale teraz sprawiają wrażenie bardziej obiektu religijnego, niż militarnego. Bardziej przypominają kamienie Stonehenge i kod zawarty w tych wmontowanych w ziemię statecznikach, stalowych, czarnych i ciężkich, który jest wobec rekreacyjnego przeznaczenia parku nie historyczny, a magiczny.
Stąpamy więc po dawnym lotnisku marynarki wojennej bez strachu, że nadepniemy na minę, jemy po drodze ostrężyny, włazimy w zagajniki dzikie, swojskie, zrzucające wszystkie owoce jesieni, żołędzie, kasztany, orzeszki bukowe, kasztany jadalne i trujące nasiona pięknych, czerwonych jagód, które w Polce nie rosą. Ale trawa jest cały czas strzyżona, cywilizowana i jakoś tym tropem, jak czymś, co nas śledzi i kontroluje, docieramy do kilku boisk. Na pierwszym maleńkie dzieci w białych strojach z ogromnymi, czarnymi numerami na plecach słuchają, siedząc na trawie, swojego trenera i za chwilę – a już niektóre się niecierpliwią, nie słuchają, rozglądają się znudzone – rozpoczną mecz z tymi dziećmi po drugiej stronie boiska, w strojach czarnych, z ogromnymi białymi numerami na plecach. I gdy ta piękna dziewczynka murzyńska wyjdzie nagle z alejki, zza krzaków z golden retrieverem na smyczy, pójdziemy za nią. A tam dopiero zobaczymy, z uwagi na gorąco spektaklu, większą grupę ludzi stojących nieruchomo i oglądających to, co się dzieje na jednym z zamkniętych terenów. Stoją tyłem do zamkniętej przestrzeni dla psów, w której biegają bezładnie zinfantylizowane i bezcelowo poruszające się, zjawiskowo piękne psy wszystkich ras. Właściciele stoją wewnątrz rozmawiając ze sobą i odczekując jedynie moment psiej wolności, z którą nikt nie wie, łącznie z psami, co począć i tak naprawdę, to łypią oczami tylko tam, gdzie wszyscy patrzą. A patrzą na ogromne boisko pokryte tartanem, a na nim, na horyzoncie damskie ciuchy z wetkniętą chorągiewką drużyny i w środku kupa kobiecych ciał spętanych ze sobą, nie do odsupłania, nie do rozróżnienia czyje kończyny do kogo należą. Drużyna w czarnych spodenkach i białych bluzkach, w perwersji czarnych podkolanówek wraz z tymi szmaragdowej zieleni koszulkami, ale też w czarnych spodenkach i czarnych podkolanówkach, z całą brutalnością gry zagrzewa jeszcze do agresji, jakby tylko na tym polegał futbol amerykański, a którego reguł nigdy nie pojmę.
Więc porzucamy tych ludzi, którzy nieruchomo, w napięciu, czekają na jakiekolwiek konsekwencje tej publicznej masakry i podążamy dalej do następnych rejonów ludzkich potrzeb zagospodarowania sobotniego wypoczynku, placów zabaw dla dzieci przypominających już bardziej swoimi bezpiecznymi rurami plastikowymi terrarium dla chomików niż ogródek doktora Jordana i wchodzimy w przestrzeń alpinistyczną, gdzie na plastikowych ścianach, które chyba w Polsce dostępne są tylko w pomieszczeniach zamkniętych wiszą przepisowo alpiniści, a dwie kobiety na dole trzymają szafirowe liny i tak to wszystko zastyga i trwa, a my jesteśmy już zmęczeni i znudzeni cudzym wypoczynkiem, którego obserwacja jest, jak i wszystko w życiu, też męcząca, bo jak Cesare Pavese udowadniał w tomiku swoich wierszy zatytułowanym „Praca męczy”, to męczy też obserwacja, jak inni nie pracują.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2010, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *