25 września 2010 sobota. Znowu dzisiaj jest bezchmurnie i syn z Susan zawożą nas do Arboretum, skąd wrócimy sami na piechotę, bo oni muszą się przeprowadzać, kończy się wrzesień i nie ma już na nic czasu. Rezygnujemy z Ogrodu Japońskiego, do którego wstęp kosztuje pięć dolarów. Byłam tam dwa lata temu w kwietniu, jak karłowate wiśnie japońskie kwitły i nie było chyba skrawka przestrzeni, by coś nie kwitło, by nie zwisały ciężkie kwiaty magnolii, różaneczników i gałązki forsycji, a z nieprzeliczonych innych gatunków kwitnących krzewów nie sypały się za podmuchem wiatru płatki. Nigdy nie mogłam pojąć tworzenia ogrodów japońskich, idei bonsai i ikebany, tak jak nie mogłam pojąć potrzeby tworzenia haiku czy gazetowych krzyżówek i dlatego ogród japoński, mimo niebywałego piękna i wyrafinowania, kojarzył mi się zawsze ze spętaniem, z podporządkowaniem. I sobie wyobrażałam, że te sosny zmuszone hodowlą w ewolucyjnej męce krępowania do karlenia, są jak nóżki Japonek wiązane w dzieciństwie, by były wykwintnie maleńkie, że to gwałt na wolności wszelkiej natury. Nic dziwnego, że budowę ogrodu, którego zamysł narodził się przed II wojną światową wstrzymano po wojnie wskutek napiętych stosunków z Japonią, ale teraz ogrody japońskie są już w różnych miejscach Seattle.
W Ogrodzie Japońskim w Aroboretum, z jego mostkami, ścieżkami, kamiennymi rzeźbami, których znaczenia nigdy nie pojmowałam, jak i tego domku do rytualnego picia herbaty, i wszelkiej, krępującej celebry, wszelkiego tradycyjnego traktowania wszystkiego, co da się podporządkować, a co podobno wpływało na mnie duchowo, jak tam stałam na krawędzi drewnem wyłożonego podium, pod którym płynie woda stawu, rozgałęziona na strumyki, wodospady, a w niej czerwone, ogromne ryby, pełne też symbolicznych znaczeń. I nie wiem jak to wpływa, bo podobno wpływa przez obcowanie, ale zawsze staję osobna i nie wchodzę w ten teatr, nie wyczuwam klimatu i jestem cały czas smakoszem nie tej potrawy, którą lubię. Mierzi mnie to penetrowania mojej duszy do zewnątrz, to narzucenie estetyki, a nie przeżycia. Bo jeśli przeżycie estetyczne nie otworzy we mnie pewnych stanów przyległych mojemu przeżywaniu, które jest przecież w dalszym ciągu betonowe, śląskie, zagwazdrane i polskie, to ta japońska światowość pozostanie niezmiennie turystyczna.
Więc nie poszliśmy do Ogrodu Japońskiego, w którym pracuje, jak się wczoraj dowiedziałam w Domu Polskim magister psycholog z Polski Aleksandra Monk, która prowadzi im bloga, który dla mnie, prostej baby, jest czymś kompletnie innym niż dla niej, zakorzenionej. Nie spotkamy więc tutaj Pani Oli, bo nie wejdziemy, nie zobaczymy też przebarwiających się pewnie o tej porze roku klonów, bo tam rosną jakieś specjalne gatunki klonów, które przebarwiają się tylko po to, by tę przyrodę jeszcze bardziej uatrakcyjnić. I nie zobaczymy jesieni w Arboretum, bo trwa o tej porze roku permanentne lato, tak jakby wszystko stanęło i nie ruszało już z miejsca. Ta masa zieleni jest cały czas zielona, ani myśli się zmieniać. Trawniki, regularnie strzyżone w Arboretum są wskutek zmieniającej się pogody, nawet kilka razy w ciągu dnia, wiecznie zielone zielenią soczystej trawy. Na dodatek park jest zmeliorowany, wszędzie widać kratki ściekowe, co uznaliśmy z mężem za szczyt perwersji i parkowego wyuzdania, ale widocznie tylko dzięki temu można uzyskać tak przejmujące efekty przyrodnicze. Podobno wokół stoją unikalne drzewa, które teraz, nie zróżnicowane przebarwionymi liśćmi zlewają się w jedno wielkie zielone morze, przez które prześwitują nieprzyzwoicie w swej nagości, albo pozbawione kory pnie ogromnie wysokich drzew, albo są one rozwarstwione tak, jakby były delikatnie nacinane kawałeczek przy kawałeczku. Wywieszki Uniwersytetu Waszyngton, do którego ogród należy, informują co jakiś czas, koło jakiej rodziny drzew przechodzimy, ale nam się to cały czas zlewa i nie różnicuje. Klony, brzozy, kasztany topole, modrzewie, sosny, dęby i lipy, buki, świerki, sekwoje są jeszcze jedną wspólną masą, zanim następne miesiące jesieni zaczną je różnicować i barwić.
Nie dochodzimy do Jeziora Waszyngton, bo i tak będziemy do domu mieli daleko i cały czas pod górę i jak przetniemy kolejny Park Pacific Northwest Old, gdzie młodzież szkolna w ramach prac społecznych wozi taczkami ziemię dla ocalenia tego, jak piszą na tablicach, pierwotnego, zabytkowego zbioru unikalnych roślin, które trzeba ratować. Mijamy wiec tę młodzież, która nas wita uśmiechami, słowami powitania, mijamy stół, gdzie czekają dla nich rzędy napoi, kartki z harmonogramem prac, narzędzia ogrodnicze, wchodzimy w te inne światy archaiczne, w te powalone sekwoje, w ten gotycki las ciemny, tajemniczy, a jednak pocięty dla wygody drewnianymi stopniami, poręczami tak, by broń Boże turysta się nie przemęczył.
Susan zawiozła już do nowego domu niemal całą kuchnię, nie ma w czym gotować i jedziemy na kolacje do Red Robina, która to sieć masowego żywienia Amerykanów jest tutaj notowana wyżej od MacDonalda. I faktycznie, ogromna sala, wesoło przystrojona samolotami w skali 1:3 i telewizorami z filmikami typu „taśmy grozy”, balonami i znanymi postaciami z bajek dają wrażenie swojskości i familiarności. Młoda kelnerka o wyjątkowo rozłożystych biodrach, co nie jest tutaj tak zwyczajne, bo w Seattle podobno mieszka najmniej grubasów w Stanach, zagląda do naszego stolika cały czas, na który musieliśmy czekać 10 minut i bardzo się stara, byśmy byli ze wszech miar zadowoleni. Więc jesteśmy zadowoleni, chociaż wiemy, że nocy już nie prześpimy normalnie po czymś podobnym, ale to kolacja proszona, to podobno sobotni rytuał, gdzie wszyscy jedzą, cała Ameryka je w sobotę w knajpie i jeśli przez okrągły tydzień je też w knajpie, to jednak sobota jest jakimś jeszcze dodatkowym knajpianym rytuałem, więc nie grymasimy zalęknieni patrząc na to, co nas czeka. Na przestawkę jemy smażone krążki cebuli w cieście nanizane na patyk, które moczy się jeszcze w kilku sosach przez włożeniem do ust. Każdy stoik, jak patrzę wokoło, ma taką obowiązkową piramidę krążków cebuli smażonej w głębokim oleju, który zużyty mógłby z powodzeniem zastąpić ropę, gdyby te wszystkie smażalnie w całych Stanach nie wylewały go, tylko oddawały na paliwo do silników samochodowych. Ale na razie gryziemy te krążki nim przyniesie nasza otyła kelnerka zamówione potrawy – dla mnie ryby z frytkami, a dla męża i syna hamburgery, dla Susan kurczaka, popijamy coca-colą z lodem, i co nadpijemy, kelnerka zjawia się natychmiast i dzbanka nam to uzupełnia, byśmy nie mieli przypadkiem ani sekundy świadomości finału tej wieczerzy. Nim usmażą się frytki, przyniesie mi lody pite przez słomkę z bitą śmietaną, co uwielbiam, bo na Kubie helado w płynie było obowiązkowym napojem, obok coca-coli i canady dry. W sumie to nic się przez pół wieku nie zmieniło. Symbol Red Robina pamiętam z dzieciństwa z cotygodniowego Klubu Myszki Miki puszczanego w latach sześćdziesiątych polskim dzieciom w telewizji. Może tylko brojlernia poszła na większe ułatwienia. Jemy nie na talerzach, ale w plastikowych koszyczkach wyłożonych papierem i na tym papierze jest dopiero potrawa, tak by nie trzeba było myć naczyń, tylko wyrzucić papier, a sztućce, mimo że metalowe, opakowane sterylnie, tak jak w samolocie.
Obok przy stoliku siedzi gimnazjalna młodzież, obchodzą czyjeś urodziny, wybuchają salwy śmiechu. Przy stoliku pojawia się kilku pracowników RR i kilka minut biją brawo solenizantowi. Rytuałem firmy jest urodzinowy prezent w postaci darmowego kawałka tortu. Bardzo miły zwyczaj zwłaszcza dla opuszczonych przez bliskich i Boga, którzy za jedyne $20, bo tyle mniej więcej kosztuje najtańsza potrawa, mają jak w banku, że o ich urodzinach tu pamiętają.
Szum sali, hałas i ogólne zadowolenie, intymność oddzielnych stolików działa tu na rzecz wspólnoty, na rzecz pojednania międzyludzkiego i tłumi wszelki egzystencjalny lęk.
Dziś wreszcie usiadłem i przeczytałem dotychczasowe pięć odcinków jednym duszkiem. No cóż, jeśli piszesz ten dziennik na żywca, bez redagowania, to należy Ci się wielki podziw. To jest naprawdę wyśmienity kawałek prozy. Masz wspaniałe wyczucie szczegółu i piekielnie wyostrzone oko, którego zaczynam Ci zazdrościć. Jesteś wytrawnym obserwatorem i rejestratorem przestrzeni z całą jej plastycznością i bogactwem detali. Ameryka ze swoim rozbuchaniem i oderwaniem Twojej uwagi od tutejszości najwyraźniej bardzo Ci literacko służy. Ten dziennik skrzy jak nocne Seattle tętni jakąś nową energią, wolnością, luzem, na który przeważnie sobie nie pozwalasz. Ja to kupuję!
A same Stany zaskakujące. Po raz kolejny przekonuję się, że my, wychowani na Hollywood za cholerę nie znamy prawdziwej Ameryki. Na powszechnych u nas kliszach zagrałaś już w przedamerykańskiej impresji o motelach. A teraz demontaż stereotypów trwa dalej w najlepsze.
Przepraszam, jeśli brzmię nieco elegijnie. Ale “Dziennik amerykański” naprawdę bardzo mi się podoba. No i nie wiedziałem, że w samolotach transkontynentalnych każdy pasażer ma już swój własny ekran. Za dziesięc lat pewnie będą to gogle wirtualnej rzeczywistości i odcięcie stanie się kompletne.
Nawet Marcinie, jeśli to tylko sieciowa grzeczność z Twojej strony, to bardzo się cieszę, bo bardzo cenię Twoją prozę, zawsze zanurzoną w jakiejś wewnętrznej, indywidualnej przestrzeni, zupełnie nie do podrobienia, zawsze Twojej, jednostkowej, indywidualnej, dlatego Twoje słowa tak cieszą. I jeżeli wyczuwasz moją prozę mimo ewidentnych błędów formalnych, to strasznie jestem zadowolona. Tak piszę to „na drągu w pociągu”, bo to syn z Bryanem wynoszą cały czas meble, całą noc jeżdżą samochodami do nowego domu i nie mam gdzie i kiedy pisać, nawet w nocy. Chciałam wyjść na klatę schodową, ale tu są cały czas kamery włączone, budynek orwellowsko inwigilowany i cieć by mnie zaraz namierzył. Faktem jest, że Ameryka bardzo energetyzuje i otwiera, ale na pewno moje spojrzenie na Amerykę jest bardzo subiektywne.
Ewo . i ja z coraz większym zachwytem czytam Twój amerykański dziennik. Opis japońskiego Ogrodu – cymes.Piszesz ,że nie wyczuwasz klimatu – a go znakomicie uchwyciłaś. Mimochodem.
I mimo tego: “nie wyczuwam klimatu i jestem cały czas smakoszem nie tej potrawy, którą lubię. Mierzi mnie to penetrowania mojej duszy do zewnątrz, to narzucenie estetyki, a nie przeżycia. Bo jeśli przeżycie estetyczne nie otworzy we mnie pewnych stanów przyległych mojemu przeżywaniu, które jest przecież w dalszym ciągu betonowe, śląskie, zagwazdrane i polskie, to ta japońska światowość pozostanie niezmiennie turystyczna.”
Wbrew temu ,że owa estetyka sztuczna i wydumana- to jednak bierze.
I te nóżki Japonek!! ? Słyszałem,że praktykowano też ów “zabieg krępowania “( barbarzyństwo!) głównie u Chinek za Cesarstwa.
A opis klonów, których nie zobaczyłaś ,a jednak zobaczyli twoi wierni czytelnicy :):) to jest więcej niż arcy :” nie zobaczymy też przebarwiających się pewnie o tej porze roku klonów, bo tam rosną jakieś specjalne gatunki klonów, które przebarwiają się tylko po to, by tę przyrodę jeszcze bardziej uatrakcyjnić. I nie zobaczymy jesieni w Arboretum, bo trwa o tej porze roku permanentne lato, tak jakby wszystko stanęło i nie ruszało już z miejsca. ”
Już chyba tęsknisz za polską złota jesienią.
Z niecierpliwością czekam na dalsze zapiski.
Są r e w e l a c y j n e .
Przesyłam słoneczny promyk z Mazowsza.
Trudno mi Jarku wybrać odpowiednią formę do rejestracji tego, co przeżywam i cieszę się, że akurat tę akceptujesz. A grozi mi cały czas niebezpieczeństwo stawiania diagnozy, jak u lekarza, czego chciałabym uniknąć. Widzę, że właśnie przepisało mój news o bibliotece jakieś sieciowe forum bibliotekarskie (oczywiście bez podania mojego nazwiska, nagminne u bibliotekarzy), a przecież moja wizyta w bibliotece była sporadyczna i zawsze trzeba brać poprawkę, że to wszystko jest przepuszczone przeze mnie. Dlatego Ci, którzy mnie nie trawią, których irytuję, nie powinni mnie czytać.
A z tą Japonią tak jest – a nie chciałabym tu szerzyć narodowych nienawiści – mimo Hiroszimy i tych faszystowskich ciągot, Japończyków się tu lubi, a Chińczyków nie. Japońskie ogrody są tu na każdym kroku, tabliczki z napisem japońskiego fundatora, na bulwarach, w ogrodach na kondygnacjach wieżowców. I są bardzo piękne, teraz hortensje tam kwitną tak gigantyczne, że kwiatostany mają wielkość plażowych piłek. Hortensje to moje ulubione cmentarne kwiaty.
Nie, nie tęsknię za polską jesienią, przymierzam się do zgubienia polskiego paszportu, by mieć pretekst, by nie wracać. Nie mogę w żaden sposób wzbudzić w sobie patriotyzmu. Dzięki Jarku za miłe słowa, również serdecznie pozdrawiam.
Ewo , wielka niespodzianka , Literacka Nagrodę Nike dostał Tadeusz Słobodzianek za dramat”Nasza klasa”. Rudnicki ,któremu notabene kibicowałem -niestety nie dostał, a szkoda. A dramat Słobodzianka znakomity.
Nie dziwię Ci się, że chciałabyś zostać w Ameryce. Ja tez, i też bym się przymierzał do zagubienia paszportu , jak dzisiaj czytałem już 8 część dziennika amerykańskiego -,to tylko śnić .:):)
Dzięki Jarku za wieści, bo nie mam tu czasu wchodzić na GW i nie mam pojęcia, co się dzieje, nawet nie wiedziałam, że NIKE już rozdane. Akurat o nagrodzonej książce nie pisałam na blogu, nie znam, ale jak tylko wrócę i nie zgubię paszportu to na pewno o niej będę na blogu pisać. Muszę sama sprawdzić, czy dobra, bo z nagrodami to różnie. Też żałuję, że Rudnicki nie dostał.
Ty Jarku młodszy ode mnie jesteś, to pewnie nie pamiętasz, jak Jerzy Urban w stanie wojennym apelował o śpiwory dla amerykańskich bezdomnych i je tam z Polski wysłał, a równocześnie na murach w Krakowie pojawiły się ogłoszenia: zamienię M3 w Krakowie na śpiwór w Stanach.
Ale nic, muszę wrócić, by kontynuować moją analizę wierszy współczesnych poetów, bo widzę, że na forach liternet pl nie bardzo wam to wychodzi. Nawet przy oczywistościach. Jeśli chociaż Ty byś usunął z listy swoich znajomych antysemitę Łukasza Jasińskiego, to nie czułby się tak na tym forum hołubiony.