Dziennik amerykanski (6)

26 września 2010 niedziela. Dwa lata temu byłam w seattleńskiej bibliotece, kiedy jeszcze euforycznie świętowano ten niedawno otwarty gmach o wspaniałej architekturze, cudownie wkomponowanej w seattleńskie wieżowce serca miasta, gmach, który podobno ma tyle samo zwolenników, jak i przeciwników swej postmodernistycznej formy, nie przypominającej już niczym domu. Mnie bezkrytycznie zachwycił właśnie ze względu na osiągniętą ażurową konstrukcję i czystą krystaliczną barwę błękitów  przystępność i swojskość. Nie miał nic, mimo swojej monumentalności ani ze świątyni, ani z urzędu, w środku też było idyllicznie: nie wymagano kart wstępu, żadnych dokumentów, każdy dosłownie mógł tu wejść i nikt nie pytał, po co tu się znalazł.
Rano sprawdzaliśmy w Internecie godziny wejścia w niedziele, przeczytałam o misyjności Seattle Central Library, która permanentnie dąży do tego, by była najbardziej przyjazną człowiekowi biblioteką na świecie. Więc szliśmy z mężem do niej w niedzielne południe ulicami Seattle i wymienialiśmy z znajome nam biblioteki i bibliotekarki, które mają identyczną misję i zarykiwaliśmy się ze śmiechu.
– Pewnie pani Bożenka ma taką misję – mówił mąż, a ja wybuchałam śmiechem, bo stare małżeństwa nie potrzebują wiele słów i operują hasłami, za którymi kryją się wielkie obszary wspólnych przeżyć i tak doszliśmy do fontanny przed biblioteką, i zmieszaliśmy się z tłumem schodzących, wychodzących, krążących grupek bezdomnych, którzy też tutaj wystawali, i cały ten biblioteczny tumult miał na pewno mało wspólnego z czytelnictwem, ale stanowił jakieś na pewno uzasadnienie trzymania w tej gigantycznej budowli półtora miliona książek.
– Gdzie znajdziemy ilustrowane albumy z Kuby? – spytał mąż najbliżej wejścia siedzącej pracownicy biblioteki.
– Kjuba? – uśmiechnęła się młoda pani w okularach polecając piąte piętro i dopytywanie się o nie tam.
Pojechaliśmy na piąte piętro i postaliśmy trochę przy poręczy, patrząc w dół na dywanik holu, którego wzór dopiero był widoczny z lotu ptaka. Wykładzina dywanowa, na której stały fotele i regały z książkami, pierwsze, tzw. wstępne i powitalne miejsce dla czytelników i szukających książek do wypożyczenia do domu złożony był z dużych, kilkumetrowych kwadratów i na każdym był utkany fragment jakiejś roślinności fotograficznie przetworzony tak, że skala tych hiperrealistycznych wycinków przyrody miała się wielkością do człowieka tak, jak źdźbło trawy do mrówki. I z siódmego piętra ludzie krzątający się wśród regałów na tych gigantycznych zielonych liściach i kępach traw wyglądali właśnie tak, jak uczone mrówki.
I potem szliśmy kondygnacjami, kwaterami, szliśmy tymi pochyłościami, jechaliśmy ruchomymi schodami i znowu korytarzami mijając regały oznakowane, opisane i to, na czym chodziliśmy też było wszystko ogromnymi literami i cyframi oznaczone, co kilka metrów wtopione w chodnik tak, by się nikt nie pomylił. Tutaj też bibliotekarka, którą poprosiłam o albumy – ale tylko te sprzed rewolucji – uśmiechnęła się znowu przyjaźnie i misyjnie, i powtórzyła: Kjuba? I podała nam karteczkę, gdzie widniało: 992.9105… I 19
I kiedy mąż fotografował dla mnie obrazki albumów do komiksu, a ja szukałam kolejne i wybierałam z półek tylko te sprzed rewolucji, stanął u wylotu korytarza wysoki Murzyn i machając mi przyjaźnie ręką, powiedział, ni to pytająco, ni to twierdząco, ni to wyczekująco: Kjuba?

Wieczorem syn i Susan pakowali rzeczy do dużych pudeł, paczek i worków, swój cały dom, który zdążył od kilku lat i kilku przeprowadzek obrosnąć w niezliczoną ilość przedmiotów, a ja siedziałam z mężem przed ogromnym ekranem telewizora w prawie opróżnionym już pokoju, by się nie szwendać po mieszkaniu i oglądaliśmy film Richarda Curtisa „Boat That Rocked”, angielską komedię retro opowiadającą o czasach, jak my byliśmy w Polsce w podstawówce i działały pirackie radiostacje nadające najlepszy rock, jaki był kiedykolwiek, a który zagłuszany i zniekształcony, docierał do nas przez radio Wolna Europa i Radio Luxembourg. W filmie bohaterem było wprawdzie fikcyjne Radio Rock, ale postacie kreowane przez współczesnych aktorów swoim wyglądem odwoływały się do filmów Beatlesów, a stylizowane na tamte czasy sceny i gagi były z nich cytatami. Syn przyniósł nam do oglądania butelkę jakiegoś wyjątkowo kosztownego wina, które przywiózł z pracy filmowej z Bryanem – Late Harvest Chardonnay 2007 – podobno pędzone z ostatnich jesiennych winogron już zasuszonych na krzewach rodzynek, stąd ten wyjątkowo wyrafinowany smak, który nas jeszcze bardziej rozrzewnił i dobił, bo film traktował o kapitalistycznym rozwydrzeniu jakiejś grupy ludzi, którzy w latach sześćdziesiątych walczyli o wolność na falach radiowych. Credo filmu to konkluzja, że celem każdego rządu jest odebranie wolności obywatelom i bardzo trudno nam równolegle wtedy w tych czasach żyjącym, zrozumieć o co sprawozdawcy Radia Rock tak naprawdę walczą. Kiedy zły polityk wydaje rozkaz zatopienia wojującego piosenkami The Beatles, The Rolling Stones, Simon & Garfunkel, The Beach Boys, The Who, U2 pirackiego statku, a oni, ta grupa niezłomnych DJ-ów walczy w falach morskich o życie wcześniej nadając przez swoje radio rozpaczliwy komunikat, by, kto ma łódź spieszył im z pomocą, fani z całej Wielkiej Brytanii ruszyli na pomoc ratując tonących DJ-ów: końcowa scena to horyzont pokryty łódkami fanów, którzy rzucając koła ratunkowe i podając wiosła, ratują grupkę bohaterskich piratów.
Poszliśmy więc spać pod wpływem alkoholu i pewności, że misyjność piracka zawsze górą, że ona jednak na świecie zwycięża, a jak przegrywa z silniejszymi siłami zła w postaci bezlitosnego Państwa, to i tak oddolne siły sympatyków, czyli ta zdrowa część obywateli, która wie co dobre, ich ocali, uratuje i dowiedzie, że miłość zwycięży śmierć.
I śniłam w nocy, że jestem sama na falach Sieci ze swoim laptopem i nadaję na blogu różne komunikaty i rząd polski postanawia mnie wskutek dużej szkodliwości społecznej unieszkodliwić. Ale ponieważ nadaję na innym serwerze, nie w Sieci polskiej, policja zabiera mi tylko laptop. Korzystam więc z kawiarenki internetowej i nadaję komunikat o pomoc pół tysiącu fanom mojego bloga. I wtedy oni, ci moi fani z portalu Liternet i ci z portalu rynsztok, i ci z portalu TRUML, i ci z nieszuflady, i ci z portalu niedoczytania i z blogów, z blogów Feliksa Lokatora, z bloga historiamoichniedoli, z bloga nacodzień, z bloga Lecha Bukowskiego, z bloga Rafała Klana, z bloga Marcina Królika, z bloga Tajnej Polski i z bloga kumple przypływają falami Sieci i tymi wiosłami biją w moją głowę tak długo, aż tracę przytomność i jak już się przerażona budzę, jest rano i obok mnie stoi nietknięty laptop.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2010, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Dziennik amerykanski (6)

  1. tajna pisze:

    1 fan się odzywa jeszcze w sennej malignie

  2. Ewa pisze:

    To się cieszę Adam, że napisałeś, bo nie sposób w necie dowiedzieć się, kto jest moim fanem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *