Dziennik amerykański (4)

24 września 2010 piątek. Idziemy w dół Denny, ale potem skręcamy ciągle tak, by wchodzić do wieżowców, pojeździć windami i dotykać ich granitowych ścian, mosiężnych okuć, secesyjnych ozdób indiańskich ornamentów, wreszcie, opuściwszy holl i windy, obrotowymi drzwiami wyjść, stanąć na zewnątrz i zadarłszy głowę w górę zobaczyć niknące w niebie wieżowce. Idziemy Denny, ale skaczemy ruchem konika szachowego to raz na piątą, raz na siódmą, to znowu na drugą, by przejść tam, gdzie stoją wieżowce i pod którymi jeszcze nie przechodziliśmy. Nie przechodziliśmy jeszcze obok Smith Tower, pierwszego wieżowca seattleńskiego zbudowanego na początku ubiegłego wieku przez Smitha, magnata finansowego, producenta karabinów, a później maszynami do pisania. Ale dla takich podglądaczy jak my, zawsze będzie wielką niewiadomą, co w tych wieżowcach się wyprawia i do czego one służą. Liczne firmy, gnieżdżące się w tych podniebnych miastach, o których istnieniu mówią napisy, nie są żadnym dowodem na to, że w klatkach za oszklonymi szybami okien znajdują się ludzie. Wieżowce są najbardziej milczącym i najbardziej nieludzkim elementem miasta, a zarazem niesłychanie go energetyzującym. Zamknięta w nich duma z finalizujących się wież Babel, rosnących dla sportowych satysfakcji amerykańskich bogaczy – który z nich postawi wyższy budynek – jest właśnie ludzka. Dlatego brak oznak życia, otwartych okien, doniczek z kwiatami, suszącego się prania i tych wszystkich malowniczych uroków sielskości nie ma, ale jest coś abstrakcyjno zastępczego i tożsamego. Dlatego, przechodząc obok archaicznej Smith Tower zwieńczonej swojskim daszkiem o cukrowej, białej elewacji podziurawionej jak lukrowany piernik rzędami okien, odczuwa się ją, odczuwa się mimo wszystko triumf dokonania, nawet jak za tym stoi świadomość odwiecznego, społecznego wyzysku.
Nasza wędrówka ulicami Seattle ma nas doprowadzić do dzielnicy Chińskiej i wybierając dolne partie miasta, by przejść obok Smith Tower – a dystrykt chiński jest wyżej – wstępujemy, żeby odpocząć przed wspinaczką, do pustego Union Station, dużej ubiegłowiecznej sali dworca kolejowego, pięknego, zabytkowego pomieszczenia, ponieważ tłum podróżujących ludzi miejskiej kolejki jest na peronach i na ulicy. Tylko kilku bezdomnych i my siedzimy w drewnianych, wyprofilowanych ławach. Wszystko tu było podporządkowane temu, by zmniejszyć podróżniczy reisefieber, by ci, którzy jadą wiedzieli, że ten przedsionek to luksus, że to zapowiedź jedynie czekającej ich przyjemności. Ogromny łuk sklepienia, niczym nieboskłon ozdobiony okrągłymi żarówkami ciepłego światła uspokaja, daje ograniczenie przestrzeni tak skuteczne, że wszystko, co się dzieje poniżej – kafelki posadzki w jasnym ugrze i piony mahoniowej boazerii – to tylko podtrzymywanie tej bizantyjskiej, boskiej doskonałości przymglonego złota, sączącego się z sufitu poprzez kratkę stalowych ram okienek i tych dwóch półkolistych okien nad wejściem i wyjściem z hallu. Światło sączy się z secesyjnych kulistych lamp, z lampowych obwiedzeń podkreślających bryłę i jasność architektonicznego zamysłu i oprócz kilku plafonów malowanych w stylistyce art deco, dworzec kolejowy nie ma ozdób, jest jedną wielką ozdobą sam w sobie. Szukam toalet, które pewnie też są stylowe, ale damska jest w remoncie, a do męskiej boję się wejść. Wychodzi z niej kolejowy oficer ubrany jak kolejarz z Orient Expressu i ta zabawa w minione trwa jeszcze, nim czterej Murzyni siedzący opodal, nie popatrzą na nas nic nie mówiącym wzrokiem, a my po tej naszej stacji wytchnienia powleczemy się w górę ulicy, aż do pierwszego smoka na słupie elektrycznym i to już będzie China Town.
Tu nie odbywa się już rytuał amerykańskiej ulicy wzrokowych spotkań uśmiechów i powitalnych często hallo. Tu wszyscy niscy, szczupli, skośnoocy, niezwracający na nas uwagi, przemierzający ulice we własnym zamknięciu i nawet jak ten chłopak, próbujący ogarnąć z chodnika rozsypane pudełka tekturowe, męczy się mrówczo z tym wszystkim, nie widząc poza tym świata. Tak jest w ubogim sklepiku, gdzie zwabieni bardzo niskimi cenami kupujemy cebulę i jabłka. Pytamy stojących w kolejce do kasy Chińczyków, co to za owoce, czy to liczi. Nie to nie liczi, mówią bardzo grzecznie, ale nie mówią, co to jest. Lubię liczi i kupiłabym w tak tanie liczi, ale jeśli to nie liczi? Czy to są jarzyny? Pytam, by się dowiedzieć, co to jest, ale oni mówią nie, to nie jarzyny. Rezygnuję więc z nie liczi i idę do półek, gdzie stoi wszystko, co lubię, co uwielbiam, wszystkie słodycze wschodu, po których paraliżuje podniebienie od słodyczy. Z tego mnóstwa ulegam kandyzowanej skale, cukrowi czarnemu i białemu, prasowanego w płytki nasączone imbirem.
Takich sklepików jest dużo wśród gdzie niegdzie restauracji z fasadami malowanymi na różowo, smokami u drzwi i wiszącymi czerwonymi lampionami, ale reszta, to odrapane, nędzne niskie budynki mieszczące na dole te lepkie sklepiki, gdzie zmęczone, obojętne kasjerki kasują pieniądze. Za oknami toczy się chińskie życie, w maleńkich kawiarniach siedzą gdzieniegdzie Chińczycy, gdzie indziej stoją w kolejce, by kupić kurę, którą Chinka wyjmuje z kadzi olejowej, lub w sklepach rybnych, z dużych beczek ruszające się kraby. Nie ma tu turystów, turyści są na Pacific Market, tutaj jest prawdziwe życie, które turystom nie jest potrzebne. Toteż czujemy się nieswojo, jak chodzący po cudzych mieszkaniach inspektorzy czystości mieszkań mieszkańców nie mających za co jej utrzymać. Pytamy starego Chińczyka, gdzie stoi brama China Town, ale on grzecznie mówi, że on jest Chińczykiem i nie zna angielskiego. Podchodzimy więc do grupki innych starych Chińczyków i pytamy, gdzie jest China Gate i oni niezwykle grzecznie pokazują tam, skąd właśnie idziemy i my już dobrze wiemy, że tam nie ma bramy, ale zrezygnowani dziękujemy im za to nas celowe mylenie i idziemy gdzie popadło, i ona nagle wyrasta przed nami, ta chińska brama z czerwonym dachem, ze złotymi, rzeźbionymi smokami, ozdobami i tablicami.
I potem już pozostaje ten niewielki areał ziemi między autostradą, a China Town, między słupami mostu pomalowanymi w smoki, a budynkami, pocięty tarasami i to jest ogród Kobe, jak czytamy na granitowej tablicy, dar od Japończyków, podobnie jak pobliski teatr. W tym podzielonym na tarasy małym odcinku przestrzeni, gdzie z całej pokaźniej dzielnicy chińskiej odpoczywa tu na ławce w włóczkowej czapce tylko jeden Murzyn i słucha przez słuchawki muzyki, park stoi pusty skutecznie dając oddech temu miejscu. Siadamy na ławce i jemy znalezione opodal gruszki. Siedzimy wśród karłowatych sosen, roślin znanych z chińskich rycin i patrzymy łakomie na tę część parku, gdzie małe poletka owocują już jesiennie pomidorami, cukinią, wszelkimi pachnącymi ziołami i warzywami. Jesteśmy głodni i chcemy już wracać.
Po powrocie zjedliśmy obiad i ten fakt, tak nieważny, jest godny odnotowania, bo otworzywszy laptop, przeczytałam maila, że Polka zaprasza mnie do Domu Polskiego, gdzie właśnie jest i je tam pierogi.
Zmęczona poszłam w górę Denny, aż na Osiemnastą, pytając po drodze ludzi, czy dobrze idę. Byłam już na powrót wśród seattleńkich elojów, i oni za każdym razem troskliwie opisywali, gdzie mam iść, pełni uśmiechów i dobrej woli. A ja szłam Denny, szłam Olive, szłam Medison i rozmyślałam, jak to powitają mnie, sławną polską blogerkę w Domu Polskim i jak to mnie nareszcie przynajmniej polonia amerykańska doceni. Przecież Hanna, bo tak podpisała swój mail, napisała, że czyta mój blog! Że czyta odcinki seattleńskie i je aprobuje! Więc może ja, tylnymi drzwiami, poprzez inny kontynent, nareszcie wejdę na oficjalny salon poprzez Internet? Kto wie?
Ostatni raz z Domem Polskim miałam do czynienia w Norymberdze, gdzie przywiozłam trzydzieści moich obrazów. W Domu Polskim z przepiękną salą wystawową, który regularnie wystawia tam prace artystów z Polski opłacając im podróż na wernisaż, pobyt i wszelkie koszy związane z transportem prac, powiedziano mi, że jest to niemożliwe. Decyzja o tym, kto może wystawić w Domu Polskim w Norymberdze zależy wyłącznie od komisji, która mieści się w Krakowie i o tym decydują profesorowie ASP.
Więc w końcu wystawiłam obrazy w zborze Baptystów w Erlangen, gdzie przyjęto mnie z otwartymi rękami, a przebywający na kontraktach Amerykanie, kupili ode mnie kilkanaście płócien, resztę osoby oglądające je przez oszkloną salę z ulicy. Ceny obrazów były tak korzystne, że jeszcze po latach miałam zamówienia od tych, którzy obrazy już kupili. Zamówiono na całą ścianę olbrzymią łąkę i to tylko dzięki tej wystawie. Więc teraz, zbliżając się do niewielkiego domu z dużym napisem DOM POLSKI byłam pełna nadziei. Czasy się zmieniły. Może coś mi zaproponują?
Już w oświetlonym holu widać było stojące w ogromnej sali stoliki nakryte białym obrusami i gwar ucztowania, więc pewnym krokiem podążyłam w tę stronę. Przy stoliku z napisem „member only” siedziała młoda kobieta z mężczyzną, którzy spytali mnie co tu robię.
– Do Pani Hanny, jestem umówiona, ma na stoliku leżeć książka na znak rozpoznania – tu wymieniłam tytuł. Mężczyzna nieufnie na mnie popatrzył i powiedział: – należy sie jeden dolar.
– Dolar? – powtórzyłam zaskoczona. Nie zabrałam żadnych pieniędzy na wypadek jakby mnie pobito i zabito, nie byłoby żadnych strat. Podobno trzeba zawsze nosić jakieś kwoty, by tych napastników udobruchać. Jednak zawsze chodzę właśnie z nadzieją, że ktoś mnie wreszcie zabije i nie mam zamiaru do tego jeszcze dopłacać.
– Dolar? – powtórzyłam bezradnie.
– Ja z tą panią przecież mogę spotkać się w hollu, nie muszę wchodzić na salę..
I w tej chwili stanęła przed nami Hanna i powiedziała, że tak, że się umówiła i że ona zapłaci. Mężczyzna jednak wydobył z kieszeni bilet wstępu i powiedział, że w takim razie on zapłaci i że nie ma sprawy. Zabrałam zawstydzona tekturowy kwadracik gdzie była wbita pieczątka Domu Polskiego. Moja powitalna wizja, gdzie jak u Barei wita mnie para dzieciaków w krakowskich strojach chlebem i solą, mnie, sławną artystkę z Polski, słynną blogerkę, która ma pół tysiąca wejść dziennie na blog literacki w czasach, gdy już nikt nic nie czyta, natychmiast się ulotniła.
Hanna powiodła mnie do stolika, tam siedziały jeszcze dwie panie – dyrektorka radia Lena i kierownik klubu filmowego Ola. Hanna okazała się kierownikiem sekcji książki.
Bardzo miło porozmawiałyśmy o czasach minionych, o Solidarności, bo były to po części emigrantki ‘80, często żony liderów ruchu, głownie emigrantów politycznych. Jadły ogromne porcje ruskich pierogów na amerykańskich talerzach owalnych, które w Polsce stosuje się jedynie do wędlin i przekąsek. Kategorycznie odmówiłam jedzenia pierogów i wszelkiego polskiego poczęstunku, tłumacząc się niedawno zjedzonym obiadem. Podeszła do nas Polka z biletami na występ Piotra Rubika, który już niedługo będzie śpiewał w Seattle cantobiografię Jana Pawła II “Santo Subito”. Bilety po $60 i $80, ale dla członków Domu Polskiego cena jest o dolar niższa. Ach ten uporczywy dolar! Syn daje stojącym na rogach żebrakom, którzy sprzedają gazety za dolara… Ale ja byłam na tej amerykańskiej ziemi w Polsce i tak cały czas krążył tylko ten jeden dolar…

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2010, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

8 odpowiedzi na Dziennik amerykański (4)

  1. M.R pisze:

    Czytam, czytam… o nieznanych lądach i ludziach a ja ciągle w tej samej mieścinie. Kiedyś interesowałem się trochę giełdą, myśląc że w ten sposób zdobędę fundusze aby móc spokojnie robić to co lubię, ale jak zwykle za późno… zresztą giełda to zjawisko masowe a ja nie lubię tłumu… ale nie o tym chciałem. Giełda to amerykański wynalazek i amerykański mit: że dzięki spekulacjom finansowym wszyscy możemy stać się bogaci a także piękni, młodzi i mądrzy?… A tu czytam, że obok bogactwa i luksusu nędza pod mostami i dzielnice biedy… a teraz czytając Pani wrażenia z Ameryki przypomniałem sobie, pewien blog (ekonomiczny) Polaka ( (i spojrzałem na ostatnie notki) mieszkającego w tejże Ameryce od lat kilkunastu, jak on widzi Amerykę na co dzień i wbrew temu amerykańskiemu optymizmowi: przybywa zdesperowanych bezrobotnych, a Ameryka tonie w długach…
    To tak na marginesie. Amerykę oglądam poprzez wrażenia innych: Pani, tego Polaka tam mieszkającego a także przypomina mi się Celine (Podróz do kresu nocy)

  2. M.R pisze:

    Dwa odmienne spojrzenia: Pani czyli artysty i tego Polaka, który interesuje się głownie giełdą (oraz ekonomią), a jak giełda to Ameryka, która nadal pozostaje światowym mocarstwem dzięki światowej walucie, ale rośnie tam rozwarstwienie i przybywa zdesperowanych bezrobotnych oraz porzuconych domów (całe dzielnice). Te uśmiechy to zabieg czysto handlowy. Ja na Amerykę spoglądam poprzez Baudelaira, który w esejach o A.E.Poe pisał “Barbaria oświetlona gazem” (wtedy na ulicach było osietlenie gazowe chyba) no i Celine`a

  3. IP-Adres 89.79.14.216 pisze:

    Zgadzam się z Panią w stu procentach: na druk jeszcze za wcześnie. Czytam Pani wiersze i nadziwić się nie mogę, że osoba, która tak mądrze próbuje się wypowiadać na temat pisania innych osób, może równocześnie pisać tak słabe wierszyki i publikować je bez zażenowania.

  4. Ewa > M.R pisze:

    Przyznam się Panie Marku, że ja też jestem zaskoczona, że ja tu jestem, z mojego katowickiego betonu nagle tutaj…W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałam, że czeka mnie na starość takie szczęście…
    Piszę bardzo pospiesznie teksty na blog, bo przecież prawdziwe życie jest wielką konkurencją dla bloga, Ameryka na dodatek była zawsze energetyzująca – i dla tych, co grają na giełdzie i dla tych pod mostami. Tak się przypatrzyłam, to oni, ci bezprizorni tam grają w gry komputerowe, jak nie są w narkotycznym amoku, ale to wszystko naprawdę nie ma nic wspólnego z drastyczną biedotą Indii, czy Afryki. To jest bardzo bogate miasto, tu naprawdę jest wybór, podczas gdy w innych częściach świata go już nie ma. Ale nie chciałabym pisać socjologicznie, przecież ja nic nie wiem, piszę tak, jak tego smakuję… Nie można z tych impresji kształtować sobie obrazu Ameryki. Tak jak napisałam wcześniej, blog służy do tego, by móc dzielić się sobą. Jeśli komuś nie odpowiadam, to przecież można wybrać inne blogi. I to jest piękne. Właśnie fascynujące jest w Ameryce ta możliwość robienia tego, co się chce, podczas gdy w Polsce, jak zauważyłam na portalach i blogach, robi się odwrotnie. Polska nerwica polega na nieustannym przymusie i gwałcie na sobie.
    A narzędzia poznawcze modernistów tutaj raczej już nie zadziałają. Wszystko już zostało zerwane…

  5. Hanna pisze:

    Ewo, na marginesie – pamietam mgliscie dowcip (chyba jednak stary) o jednym dolarze: spotykaja sie rozne nominaly dolarowe, opowiadaja o swoim ekscytujacym zyciu. Co nowego pytaja, wiec banknot studolarowy mowi “no, kasyna gry, sklepy, rejsy, przyjemnie “. U banknotu 20 dolarowego tez niezle – restauracje, sklepy. A u ciebie?” – pytaja jednodolarowke. “U mnie” – odpowiada jedynka – “po staremu, ciagle tylko kosciol, kosciol, kosciol.”
    Tak, ten jeden dolar to tradycyjny datek na tace w kosciele….
    Twoj blog fajny, jak Ci powiedzialam, piszesz to co myslisz, nie mozna przeciez inaczej…

  6. Ewa > Hanna pisze:

    Ach Hanno, dużo o dolarze napisałam, bo było mi autentycznie wstyd, że go nie miałam. Jutro już się definitywnie przenosimy do odległej dzielnicy na Sand Point i do Domu Polskiego mi będzie trudno podejść, na piechotę niemożliwe. A dzisiaj w Armii Zbawienia była wyprzedaż wszystko za dolara. Kupiłam tygrysa – śpiwór za dolara, jest ogromny, nie mam pojęcia, jak zabiorę go do Polski. Więc wartość nominału to rzecz względna, jak i wartość literatury. Dzięki wielkie za miły wieczór i proszę serdecznie pozdrowić Ewę, Aleksandrę i Helenę. (Szukam bloga Pani Oli). Słucham audycji Radia Wisła w sieci. Gratuluję!

  7. Hanna pisze:

    Ewo, tu jest blog Oli, a wlasciwie klubu filmowego OKO:
    http://filmcluboko.blogspot.com/
    Ola prowadzi tez inny blog – o Seattle Japanese Garden – bardzo uspokajajace miejsce, w Arboretum, kolo University of Washington.
    http://seattlejapanesegardencommunityblog.blogspot.com/
    Teraz od Sand Point bedziesz miala troche dalej od centrum, ale mozna stamtad dojechac autobusem (dosc latwo, mam nadzieje). Za to na UW i do tamtejszej biblioteki jest blizej.
    Dziekuje za pozdrowienia i mile slowa, na pewno przekaze Oli, Lenie i Ewie. Gratuluje wlasnego tygrysa! Tez bym takiego chciala…

  8. Ewa > Hanna pisze:

    Bardzo dziękuję za linki. Zagłosowałam na „Ziemię obiecaną” i nawet nie wbrew sobie, bo uważam, że to najlepszy film Wajdy. Tam na tym Sand Point, jak czytam na Wikipedii jakieś kolejne wariactwo, jakiś jachting, jakiś high live seattleński… A mnie interesuje kultura. Więc chyba autobus…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *