Dziennik amerykański (1)

21 września 2010 wtorek. Tylko kołując nad Seattle chmury dzięki wyjątkowo zdecydowanej, słonecznej pogodzie ustawiały się pionowo tworząc bardzo smakowite, pooddzielane pustką kule waty cukrowej, którą uwielbiam. Były nawet takie same włókna, białe pasma rozwarstwionych nitek, lubię je, jak jem watę cukrową w Wesołym Miasteczku zębami wysnuwać tak, jak było to motane w czasie jej robienia. Jest jeszcze, jak samolot w nie wchodzi, przebija je i są pod i nad nim – ta nieruchomość chmur, które zawsze zatrzymaną się, jak w klatce filmu. Wszystko się rusza, pędzi, natomiast chmury nieruchomieją, co sprawia zawsze wrażenie teatralnej dekoracji i w niej ich sztuczność. Jeśli Susan Sontag powiedziała, że życie to film, a fotografia to śmierć, to chmury należałyby na tle toczącego się powietrznego spektaklu śmiercią. Tylko z perspektywy Ziemian chmury się przemieszczają, wędrują, płyną. W Kosmosie, mimo ich ciągłych metamorfoz są martwe.
Przez całą podróż czytałam, “Traktat ateologiczny” Michela Onfray’a, bo jak dużo można patrzeć przez okno. Ale jak długo można cięgiem czytać. Teraz mam inwazję wszystkich ekranów w zasięgu mojego wzroku. Dawniej był jeden, tzw. naczelny ekran, który obsługiwał kwaterę samolotową między zasłonkami, gdzie stewardesy przygotowują posiłki. I tam leciały na okrągło filmy, nikt nie mógł ich wybierać. Od kiedy umieścili ekrany na każdym oparciu fotela, mimo, że nie uaktywniam mojego i nawet nie rozpakowuję słuchawek z woreczka foliowego, to i tak atakują mnie z każdej strony, nawet z kilku rzędów wstecz filmy, których dobrowolnie nigdy bym nie obejrzała, a których jest kilkadziesiąt do wyboru. Moja Niemka, z którą siedzę już dwunastą godzinę lotu, wysoka młoda dziewczyna o zadartym nosku oglądała cały czas komedie romantyczne zawsze z kiczowatymi scenami wesela. Ale rozpoczęła już to co kilka rzędów wcześniej obejrzałam „Alicję w krainie czarów” Tima Burtona w konwencji koszmarnego fantasy i jak ukończyła, rozpoczęła „Shreka”, a fotele są zbyt ciasno poustawiane i zbyt ekonomicznie, by mnie to nie dotyczyło. Jednak jak już główny ekran pokazuje lot samolotu przez Kanadę i zbliżanie się do Portland, ludzie po prostu tego nie wytrzymują, łamią wszelkie zakazy, a obsługa lotu już nie reaguje, bo też tego nie wytrzymuje. Dzieci zaczynają wrzeszczeć w marudnej, zawodzącej tonacji, i jeśli je się da jakoś omamić i udobruchać, cichną, by w innym miejscu wznowić kwilenie.
Chodzenie pod pretekstem pójścia do ustępu rozpoczynają osoby starsze, obchodzą po prostu wokół fotele, a ponieważ należą do tzw. mozaiki etnicznej, wygląda to jak pokaz mody: Iranki zakutane w długie chusty tetry, u nas używane do szycia pieluszek niemowlęcych; Murzynki mają na głowie wzorzyste chustki i czasami wygląda to tak, jakby po samolocie chodziło tylko jaskrawa głowa, bo ciemny kolor twarzy i włosów natychmiast wtapia się w tło. Ale potem już, żeby wyprostować kości wstają też młodzi ludzie i ten mrowiący się tłum czasami przypomina mięso w którym zalęgły się robaki.
Dopiero jak samolot paraliżuje ich zapiętymi do lądowania pasami, a oni już, jak milkną silniki, nagle wstają chwytając za swój ukryty w górnych lukach bagaż, nieruchomieją w pozycji stojącej czekając, aż schody podjadą pod wyjście i milcząco, bez wyrazu, samorzutnie odwróceni w jedną stronę, formują ten, na modłę wojskową, zdyscyplinowaną kolejkę pod naciskiem wąskiego przejścia między fotelami.

Zaraz poszłam na Broadway gdzie stoi pomnik Jimiego Hendrixia, gdzie Ameryka dowodzi, że w Ameryce każdy może chodzić sobie ubranym tak jak kto chce. A jednak jest wszystko przemyślane, rozważałam tę dziwną potrzebę chodzenia jesienią w kretonowych sukienkach takich, by był widoczny wielobarwny tatuaż na ramionach i dekolcie i jednocześnie ubierają na gołe nogi wysokie, skórzane botki nie mające charakteru ani punkowych czarnych butów sznurowanych, tylko taka irracjonalność sama w sobie obok mód. Bo Broadway, wbrew wszelkim filmikom na YouTube http://www.youtube.com/watch?v=cNMVRovQS6g   to wolność nieświadoma siebie i intuicyjna. Kiedy chwytam piłkę, lecącą zza ogrodzenia boiska ulicy przecinającej Broadway, a chłopak leci za nią do mnie łamiąc wszelkie drogowe przepisy i lawirując między autobusem, a motocyklem rozpromieniony, pełen podziękowań, odbiera piłkę z moich rąk którą uratowałam od niechybnego jej rozjechania, to nie ma w tym ani przypadku, ani woli Boga, tylko spotkania są intuicyjne. To ja przypatruję się leżącej na trawniku dużej torbie makaronu, który wysypując się i czerpiąc wilgoć z trawy, pęcznieje i zmienia się w surrealistyczną rzeźbę, podczas gdy ten, ocalały, suchy, w opakowaniu tkwi jeszcze w swojej pierwotnej postaci. I tak właśnie na Broadwayu zobaczyłam siedzącego po przeciwnej stronie ulicy od Hendrixa siedzącego na plastikowym wiadrze po farbach młodego Murzyna identycznego jak Jimmy Hendrix, który, otoczony piramidami powkładanych w siebie piramid kubłów i powtykanych pomiędzy nie szklanych butelek po winie, grał na tym instrumencie „szklanych paciorków” muzykę na perkusję i niewiele to przechodniów obeszło, jak i mnie, która już przeszła do zaglądania w inne rejony, do kawiarń, gdzie chłopaki z irokezami na głowie jedząc kanapkę piszą na laptopach, czy oszklonej witryny fryzjera, gdzie dziewczyny obcinają i farbują włosy w najbardziej ekstrawaganckie warianty, jakby im indywidualizacja służyła właśnie czemuś przeciwnemu, jakby poprzez swoją inność potrafili jedynie wtopić się w tłum Broadwayu, który, pełen zataczających się narkomanów, loserów i oautsaiderów kontestuje nie inność, ale bezskuteczną próbę wtopienia się w japiszonów, którzy ich nie chcą.

Wieczorem syn pokazuje mi nowy dom, gdzie zamieszkamy wszyscy już za kilka dni, a ja liczę na liczniku samochodu tylko kilometry do centrum, bo ja mam sprawę tylko z Centrum. Zabieramy po drodze Susan z pracy i jedziemy do tego domu, z którym zamieszkają z Bryanem, od dłuższego czasu syn robi z nim realizacje filmowe zlecane przez firmy połączone z biznesami Billa Gates’a.
– Bryana nie będzie – mówi syn – bo jest na jakiejś imprezie.
Bryan jest młodszy od syna i po rozwodzie, ale ma podobno pięć aktywnych kobiet w swoim życiu i Bryan ten rok spędzi z nimi mieszkając. Dom jest imponującym domem amerykańskim ze wszystkim szykanami klasy średniej, na co nie mogę patrzeć, bo zawsze wydawało mi się, że dom to jest taka buda dla psa i tylko od tych, którzy mnie posiadają zależy, czy mi ten łańcuch przedłużą, czy ocieplą ją w zimie i nie zapomną o misce wody.
Pokój Bryana jest zupełnie pusty – syn oprowadza mnie labiryntem pomieszczeń, kuchni, łazienek, holu z kominkiem, werand, tarasów, strychu, gdzie też jest wymoszczone puchatym dywanem erotyczne miejsce na jakiś kolejny hedonizm – pokój Bryana to duże łóżko z czerwoną pościelą, gdzie obok na nocnych stolikach wszędzie stoją jakieś opakowania napojów regenerujących i właściwie to tam już niczego więcej nie ma i albo Bryan jest w trakcie przeprowadzki, albo taki po prostu jest.
– Może wam kupić tę plastikową dynię do okna – mówię synowi chodząc po wypielęgnowanym ogrodzie, gdzie nawet jest o dziwo coś do jedzenia – agrest i jabłka, – bo takie życie ponad stan mnie paraliżuje i ja muszę coś powiedzieć. Syn się wścieka, bo nie wpuszczają już do swojego domu od dłuższego czasu żadnych przedmiotów, nawet choinki, a ja autentycznie jestem zafascynowana taką dynią i chyba jutro naprawdę ją kupię i powiozę do Polski. Kosztuje w Armii Zbawienia tylko dwa dolary i dziewięćdziesiąt dziewięć centów, zrobiona jest z pianki polichlorku winylu tak przemyślnie, że w odróżnieniu od prawdziwej dyni, świeci mocą wmontowanej w nią lampki nocnej, za co z powodzeniem może służyć i można przy niej czytać książki.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2010, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

4 odpowiedzi na Dziennik amerykański (1)

  1. Jarosław Trześniewski pisze:

    Ewo, czytam z zachwytem twój dziennik amerykański.
    Cukrowa wata chmur.Ludzie w samolocie,sposobiący się do wyjścia po wylądowaniu:- “ten mrowiący się tłum czasami przypomina mięso w którym zalęgły się robaki.”
    Pomnik Hendrixa. Ileż szczegółów.Twój artystyczny dziennik amerykański zasługuje na coś więcej – publikację, a wydawcy powinni sie zainteresować, bo jest czym.
    Wyobraziłem ten makaron i jak to celnie i plastycznie ujęłaś: “To ja przypatruję się leżącej na trawniku dużej torbie makaronu, który wysypując się i czerpiąc wilgoć z trawy, pęcznieje i zmienia się w surrealistyczną rzeźbę, podczas gdy ten, ocalały, suchy, w opakowaniu tkwi jeszcze w swojej pierwotnej postaci.”
    Ewo, ileż wrażeń nam jeszcze przekażesz? Pozdrawiam serdecznie ,ciesząc się że mogę czytać Twój cudowny dziennik.

  2. Ewa pisze:

    dziękuję Jarku za miłe słowa, zawsze dzięki każdemu komentarzowi wiem, że ktoś mnie czyta, bo z moich obserwacji wieloletnich w Sieci wynika, że największe zainteresowanie moim blogiem jest tylko wtedy, jak piszę o innych.
    Dobrze, że sprzeciwiłeś się antysemicie Łukaszowi Jasińskiemu w wątku Tajnej Polski, ale jako prawnik chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że wygłaszanie publiczne takich bredni, na jakie sobie pozwala Łukasz Jasiński w Polsce jest zakazane i to bezczelne tłumaczenie się wolnością słowa nie ma tu zastosowania. Natychmiast powinien być zbanowany i wpisy usunięte w ochronie nas, sieciowiczów oddanych literaturze, do których z moim blogiem i ja należę. Niepojęte jest, że portal liternet pl. tego jeszcze nie zrobił.
    Mój ocalały z lotnisk mąż chciał natychmiast wpisać się na blog Marcina Królika, który uważa, że można z każdym podjąć dialog. To jest przykład, że nie można. Głupka Łukasza Jasińskiego można tylko zbanować.

  3. Łukasz Jasiński lukaszenko7@onet.eu 83.17.83.58 pisze:

    Komentarz usunięty przez administrację bloga.

  4. Ewa pisze:

    Po zapoznaniu się z „Deklaracją Ideową” w profilu Łukasza Jasińskiego na portalu literackim liternet pl. podtrzymuję moje wcześniejsze blogowe słowa na jego temat. Z takimi ludźmi się nie rozmawia. Wszelkie komentarze antysemickie, jak i wypowiedzi zdeklarowanych antysemitów, nawet na inny temat, będą na moim blogu kasowane. Wyrażam ubolewanie, że Łukasz Jasiński z osobami go wspierającymi wypowiada swoje brednie przynosząc wstyd całemu ruchowi literackiemu w Internecie. Wobec tego, że środowisko portalu wraz z jego użytkownikami nie stawia dostatecznego oporu tym ekscesom, nie bojkotuje i nie usuwa z listy swoich znajomych Łukasza Jasińskiego, nie widzę innej możliwości, jak uznać cały portal za antysemicki. Nie mam zamiaru więc ani zakładać tam swojego konta by móc się obronić. I niech to już będzie zakończenie tego energochłonnego problemu, bo można cenny czas oddawać na udowadnianiu rzeczy oczywistych, a takim głupkom, jak Łukasz Jasiński, tylko w to graj.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *