22 września 2010 środa. Kiedy nakarmili mnie avocado i lukrecją, czyli tym, co lubię, zasnęłam, o czwartej w nocy obudziła mnie polska rozmowa telefoniczna. To syn rozmawiał z Markiem, którego po sześciogodzinnym czekaniu na samolot do Vancouver, skąd miał lot do Portland, lotnisko we Frankfurcie nie wpuściło na pokład samolotu, ponieważ miał stary paszport bez odcisków palców, o której to kanadyjskiej zmianie przepisów wizowych nie mieliśmy pojęcia. Dwa lata temu swobodnie przekraczałam granicę kanadyjską i o żadnych odciskach palców nie było mowy. Widocznie paszporty zaczęto tak nagminnie podrabiać, że trzeba było wprowadzić jakieś zmiany, co pracownik Lufthansy powinien przynajmniej zauważyć już na lotnisku w Katowicach. Po godzinnych pertraktacjach telefonicznych syna z pracownikiem Lufthansy we Frankfurcie zgodzili się go wysłać na drugi dzień samolotem bezpośrednio do Seattle bez śródlądowania w Kanadzie. Ale mąż nie mając pieniędzy i jedzenia będzie musiał dobę koczować na lotnisku.
Rano poszłam na basen tego apartamentowca, w którym mieszkanie syn z żoną dwoma kotami i dwoma chomikami wynajmują do końca miesiąca. Basen jest dla wszystkich mieszkańców wysokiego domu na ulicy Melrose, gdzie jedna ściana jest całkowicie oszklona i z domu roztacza się widok na centrum miasta i wzgórza. W nocy roziskrzone miasto rozprasza wszelkie lęki egzystencjalne. Można godzinami śledzić wędrówkę księżyca po niebie, nieustanny ruch samochodów i oglądać przechodniów.
Basen od razu przypomniał mi film Roberta Altmana „Trzy kobiety”, gdzie tam faktycznie basen skupiał wszystkich mieszkańców przy codziennych bankietach przy kąpieli. Sylvia Plath napisała opowiadanie, na którym oparł Altman scenariusz pół wieku temu i pewnie wszystko już się zmieniło. Syn mówi, że nawet w wakacje basen ma niewielkie zainteresowanie, mimo, że cały czas jest sprzątany i wodę tam grzeją nieustannie. Wspaniały jest pomysł umieszczenia w miejscu, gdzie w Polsce przedwojenne kamienice typu studnia miały podwórka dla dzieci i dzieci taplały się tam w rynsztokowych kałużach. Nad losem anemicznych proletariackich dzieci łzy lali naturaliści w powieściach ubiegłego wieku. Tutaj dzieci nawet nie mogą wejść, bo muszą mieć zapewnioną opiekę do dwunastego roku życia. Ponieważ pracują tutaj wszyscy non stop, by zarobić na funkcjonowanie tego basenu i opłatę mieszkania w tym apartamentowcu, jestem teraz jedyną chętną i ten luksus po polsku, z całą premedytacją nędzarza, wykorzystuję. Pływam więc dwie godziny, para unosi się nade mną, bo na zewnątrz nie jest już tak ciepło, jest przecież jesień.
Widzę, pływając na wznak, na wysokiej skarpie zaglądające do mnie słoneczniki, kilkanaście pięter budynku, bezchmurne niebo. Zaraz wracają mi wspomnienia z dzieciństwa i Kuba, gdzie właśnie takie same w kształcie nerki były baseny przy hotelach i taki sam kolor turkusa miało ich dno i kafelkowa glazura. Wokół leżą plażowe piłki, dmuchane Myszki Miki, leżaki wśród rabat petunii, ale wszystko jest martwe. Mam klucze do gospodarskich pomieszczeń wokół basenu, do kuchni, gdzie leżą naczynia kuchenne, stoją grille czekające na jakiś szałowy bankiet, fotele do rekreacji i gimnastyki. Ale nawet w weekendy mieszkańcy tego domu nie są w stanie tych wszystkich dobrodziejstw wykorzystać. Już u Sylvi Plath społeczność basenowa była całkowicie wyalienowana, tutaj po prostu jest już nieobecna.
Za to ulica Seattle, na którą zaraz po wyjściu z basenu się przenoszę, jest tym samym, czym na włoskich filmach uliczne biesiady przepełnione stolikami, ucztującymi rodzinami i bratającymi się sąsiadami.
Gdy idę ulicą Pine… ale mogłabym pójść i Denny, ale nie, pójdę tym razem Union, nie, może Uniwersytecką, albo Madison… Zupełnie nie wiem, co wybrać, wszystko kusi i nęci, bo jak przejdę inną, to ominę Muzeum, ominę Bibliotekę, ale za to wstąpię do ekskluzywnych centrów handlowych, do których w Polsce bym nie wchodziła, bo to za wysokie progi dla mnie… Pacifik Place to takie Galerie Krakowskie, czy odpowiednik Silesia Center w Katowicach. Jadę ruchomymi schodami, wchodzę do ekskluzywnych butików francuskich projektantów. Wchodzę do Chanel, gdzie wita mnie wylewnie właścicielka. Nie, ja tylko oglądam, tłumaczę trochę przestraszona, że ośmieliłam się wejść. Zawsze lubiłam ciuchy Coco Chanel, są właśnie bardzo amerykańskie i zawsze z lat sześćdziesiątych, z tych pięknych filmów egzystencjalnych dopuszczonych do TV za mojego dzieciństwa, bo były lewicowe i te piękne kobiety ubrane tak elegancko narzekające na swoich mężów burżujów właśnie za to na okrągło ich zdradzające, by gniew proletariacki biednych i poniżonych znalazł w nieprawości świata słuszny odwet. Więc nawet nie dotykam tych, zaledwie kilku sztuk szanelowskich garsonek z zamkami błyskawicznymi. I wtedy właścicielka butiku Chanel, gdzie na ogromnym ekranie trwa permanentny pokaz paryskiego wybiegu haute couture, mówi mi, że mam piękne buty. Wtedy ja, zawstydzona, zaskoczona… Buty? Ja, buty? A, to te buty, które za dolara kupiłam sobie w Armii Zbawienia cztery lata temu w Filadelfii i które chciałam podarować mamie, bo były zrobione z samych czerwonych gumek do majtek, na wygodnej podeszwie, chodzi się w tym, jak w skarpetkach, są tak wygodne! Ale mama powiedziała, że w tym by nie wyszła, że musi mieć obcasik, więc już mocno sfatygowane zabrałam tutaj, by je wyjeżdżając już wyrzucić. Dziękuję jej za komplement, mówię, że są takie wygodne i spłoszona uciekam. Ale już niedługo na przejściu przy światłach podchodzi do mnie mężczyzna w kowbojskim kapeluszu i wskazuje na buty. Jakie buty? Tak, mam wspaniałe buty! Jego buty są trochę podobne, ale nie czerwone i nie z gumek, tylko takie wsuwy, ale dziękuję mu, że docenił moje buty.
Baudrillard pisze w „Ameryce” o tych bezosobowych uśmiechach ulicznych. Jednak być może, że Baudrillard pisał to na tyle dawno, że znowu obyczaje się trochę poodmieniały. Ten syndrom „całych w skowronkach”, jest zasadny, podkreślony jeszcze tym, że na przejściach ulicznych sygnał, jak pojawia się zielone światło semafora, jest głosem ptaka, i to bardzo zróżnicowanym gatunkowo. Raz jest to kukułka, raz słowik, dzięcioł, skowronek. I ulica naprawdę żyje jakimś kolejnym wcieleniem nowego życia i to naprawdę życia. Tu nie ma nic z martwoty. Panujący luz uliczny tłumu przechodniów ani nie spacerujących po dziewiętnastowiecznej promenadzie dla ekspozycji własnej zamożności, ani, jak w Moskwie w latach siedemdziesiątych jaki obserwowałam ze zgrozą zamknięty, zasznurowany, pędzący nie wiadomo gdzie. Nie, tu fala ludzka przepływa naprawdę, jak ławica ryb, jak żyjące istnienia, które same wiedzą, gdzie się przemieścić, cieszą się z tej możliwości. To naprawdę tłum wolny i na miarę swojej wolności tego świadomy. W oszklonych miejscach do jedzenia przed jedzącymi rząd laptopów, miejsca te głównie służą teraz pracy, a nie rozmowom. W ogródkach przy restauracjach ludzie autentycznie jedzą i nie traktują tego jako rekreacji, ale jako konieczność spożycia ciepłego posiłku i łączą to też ze spotkaniami. Wszystko zdaje się jakieś celowe i te powitalne spotkania wzrokowe z wyartykułowanym głośno hello, skierowanymi tylko do mnie, nie są ani uprzejmością, ani ocieplaniem stosunków międzyludzkich w celu rozładowania samotności. To jest wyraz uczuć merdającego psa i to psa traktowanego zawsze po ludzku.
Zawsze wracam z ulic Seattle naładowana tak pozytywnie i tak szczęśliwa, że mogłabym non stop głosić wielkość tej wspaniałej cywilizacji, kochać miłością odwzajemnioną drapacze chmur, ich pozbawiony reklam wykwint bogatego miasta, gdzie fasady koegzystują wspaniale z marmurami art deco i naklejoną fototapetą imitującą ubiegłowieczną cegłę pomalowaną farbą emulsyjną z nadrukiem graffiti. To zdublowanie, to przetworzenie natury jest tutaj jeszcze większym wzmocnieniem nie tylko różnorodności, ale i postmodernistycznego dystansu do wszystkiego i wszechpanującej ironii. Tak, jakby świat był już oswojony i na przynajmniej ten okres, dopóki złoża ropy na kuli ziemskiej się nie wyczerpią i dopóki będziemy tkwić w tym cudownym świecie plastiku.
W jednym z magazynów mody namierzyłam dwie ogromne przeźroczyste kolumny w których zamknięte były plastikowe korale morskie, powiewały glony ze sztucznego stylonu, podłoże wysypane było winylowym granulatem, a wśród tego pływały dostojnie wypasione, zadowolone, egzotyczne okazy barwnych ryb Pacyfiku.
Czytam , chłonę i zwiedzam Seattle wraz z Tobą:):) Ewo i kolejna fraza:)” Tak, jakby świat był już oswojony i na przynajmniej ten okres, dopóki złoża ropy na kuli ziemskiej się nie wyczerpią i dopóki będziemy tkwić w tym cudownym świecie plastiku.”
Basen -rewelacja:):)
Pozdrawiam jak najserdeczniej:):)
Jarosław ma rację. Od tego dziennika nie można się oderwać.
dzięki, ale chyba powinnam napisać „dopóty”. Nie ma obawy Jarku, nikt mnie do oficjalnego druku nie dopuści. Zresztą, czytelnik polski woli dziennik, gdzie robi się laskę na ławce sławnemu pisarzowi. Ja tu jestem non stop z mężem i synem i nie mogę tu wpisywać żadnych wabiących szczegółów, bo oni nie zrozumieją wymogów rynku wydawniczego.
W Sieci jest mnóstwo zwierzeń różnych cichorodków i globtroterów, ale ja faktycznie nie mogę teraz żyć sprawami polskiej literatury, a muszę podtrzymywać ruch na blogu. Stąd ten dziennik. Wielkie dzięki za doping.
Mam tu Wando problemy, bo chciałam łączyć stare z nowym. Ty w swojej książce zawarłaś tylko stare i masz jedność artystyczną. A mnie grozi cały czas popadnięcie w sentymentalizm, jojczenie, syndrom rannego lisa i t.d. I na dodatek piszę a vista, więc nie przeprowadzam koniecznej selekcji. Więc to wszystko raczej szkic, niż finał. Dzięki za miłe słowa.
Chcę być szczera, nie wiem, jak Pani to odbierze, Pani Ewo: czytając tę Amerykę upewniam się już na dobre, że posiada Pani kompletne instrumentarium, by pisać prozę. Znakomitą. Każda z Pani Ameryk żyje, pulsuje, jest kolorowa i tak napisana, że trudno się oderwać. Wiem, ze Pani siada i po prostu spisuje te pierwsze dni w Ameryce. Gdybym tego nie wiedziała, pomyślałabym, że jest to materiał żmudnie wypracowany, po korekcie, już na tip top. Kto to Pani wyda? Kiedy Pani wróci do Polski – moim zdaniem – znajdzie Pani odpowiedź na to pytanie. To tyle. Idę chorować.
Pani Mirko, proszę nie chorować. Każda choroba najczęściej jest na tle psychicznym i dzieje się za naszą przyczyną. Ja tutaj wykonuję taką pracę, po której w Polsce miałabym zawał serca (bo to tylko dar losu na miesiąc). Właśnie przeczesujemy bibliotekę, to jest bardzo męczące z uwagi na naszą nikłą znajomość angielskiego. I tu sie żyje okrągłą dobę, a nie, jak dzieci…
Mnie już zdiagnozowano, że nie mam pojęcia o składni i jestem grafomanką i wątpię, bym mogła to odkręcić kiedykolwiek, jak kobieta wielokrotnie gwałcona, o której w sądzie zapada wyrok, że to ona sprowokowała gwałt. Więc nikt mnie z pewnością nie wyda i nawet w tym sensie, jakim wydali faryzeusze Jezusa, bo ja jestem poza i już nie uczestniczę w grze.
Ma Pani męża malarza, to chyba Pani wie, że w tej branży nie jest żadnym problemem namalowanie obrazu, bo każdy to potrafi zrobić, tylko sztuką jest go sprzedać. I wprawdzie się nie znam, to nie moja profesja, ale podejrzewam, że w literaturze jest podobnie…
Dużo zdrowia życzę!
Trafilam kiedys na Pani blog, przypadkowo i od czasu do czasu go czytam. To niesamowite, ze dzisiaj przeczytalam, ze jest Pani w Seattle. Pieknie pani pisze o Ameryce i o Seattle. Na druk absolutnie nie jest za wczesnie, jest w sam raz!
Ja tez teraz chodze ulicami Seattle… na Melrose bylam wczoraj. Prosze zajrzec do Elliot Bay Book Company na Capitol Hill. I kilku innych miejsc… Pozdrawiam.
To bardzo proszę o jakąś weryfikację, jeśli coś jest nie tak, bo ja trochę to wszystko badam jak radziecki uczony pochopnie wyciągając wnioski. O Elliot Bay Book Company będę pisała, dzięki za podpowiedź. Jeśli chce się Pani ze mną spotkać, to proszę coś na maila zaproponować, jestem w Seattle tylko miesiąc.
Drukować nie mogę, bo nie posiadam drukarki.
Również serdecznie pozdrawiam!
Pani Ewo, tak, bardzo chetnie sie z Pania spotkam. Ja nie mam Pani adresu mailowego, ale Pani moj chyba tak, bo wpisalam przy zostawianiu komentarza. A dzisiaj – w piatek – bede w Domu Polskim w Seattle na obiedzie. Moze miejsce nie super intelektualne, ale i zjesc cos czasem trzeba. Bede z kolezankami i dla rozpoznania (gdyby sie Pani w ostatniej chwili wybrala) bede miala ksiazke “Freedom” Jonathana Franzena na stoliku.
Ja tez nie mam drukarki i tez nie drukuje – co za pech!
mój mali jest na blogu, pod zdjęciem. Dobrze, zaraz tam podejdę, trochę jestem zmęczona, bo właśnie wróciłam (na piechotę) z Dzielnicy Chińskiej.
Do zobaczenia!
Czekam, stolik w rogu, z ksiazka na stole. Ale jak sie Pani nie uda dzisiaj to umowimy sie innego dnia. Do zobaczenia.
Wie Pani, jak jest w tym kraju z diagnozami. Wszystko zależy od lekarza. Zastanawiała się Pani, kto Panią zdiagnozował? Co było powodem, ze taką, a nie inną chorobę Pani wmówiono? Proszę zauważyć, że to wszystko odprawia się w przestrzeni elektronicznej. Odcięty prąd – wszystkie gabinety nieczynne. A za drzwiami, na ulicy – dzieje się dalej, jak się działo. Gra, w której Pani nie uczestniczy (no, nie wiem), to, taki, powiedzmy “kompleks sanatoryjny” w sieci, gdzie leczą się wszyscy na wszystko. Sieć jest tylko siecią. Jeje siła rażenia, przyznaję – jest wielka, ale nie zabija. Coś wiem na ten temat.
Przyczyna mojej choroby nie jest niestety tak romantyczna, jak Pani sugeruje:) Pojechałam do mokrego lasu na grzyby, a kalosze zostawiłam w samochodzie. Pozdrawiam
…a, to nie wiedziałam, że kalosze… Że o takich duperelach Pani tutaj pisze…
proszę wybaczyć. Zanikam