W upalny lipiec warto zobaczyć norweski „Nord”, kreślony jak oszczędne muśnięcia tuszem na papierze chińskim, wydobywające z nieistnienia mizerne maleńkie postacie z krajobrazu, niemal monochromatycznie, pełne białych plam tła.
Arktyczne przestrzenie, gdzie gniazduje nie tylko permanentne zimno przyrody, ale i nieustające ludzkie szaleństwo, to niedogrzanie psychiczne człowieka, chłodzone surowością zimy, stale podtrzymywane ciepłem ludzkich ognisk i łakomą melancholią niespełnionych związków.
„Nord” powiela motywy z prozy Erlanda Loe zawarte w „Dopplerze” opowiadające o ciągłej ucieczce bohaterów powieści z własnej alienacji w kolejną niemożność i gonitwę. Klimat niezgody na zakończone i niezdolność podjęcia nowego, leczonej farmakologicznie depresji, to współgrające z pustką białych osiedli obrazy ludzkiego wnętrza, niezmienne i stabilne.
Bohater filmu, 30-letni Jomar, wcześniej utalentowany narciarz, wskutek zaburzeń psychicznych dzieli swoją życiową wegetację między pracą przy wyciągu narciarskim, a szpitalem psychiatrycznym, głusząc poczucie zmarnowanego życia alkoholem. Scena, gdzie Jomar nie może się podnieść z legowiska w pracy i sprzedać małej dziewczynce karnetu na jazdę wyciągiem bardzo dobrze charakteryzuje naturę depresji, jej niewidzialny i nieprzezwyciężalny wewnętrzny imperatyw skazujący człowieka na duchową śmierć. Loe wyraźnie określa wagę odmowy czynnego życia, która w powieści np. Iwana Gonczarowa „Obłomow” każe bohaterowi nie wikłać się w realne życie, ponieważ ma jeszcze w zanadrzu marzenie. U Loe’go filmowe postacie nie posiadają dosłownie nic, są jak wycieńczone pragnieniem usychające rośliny, rzucone w świat bez jakiegokolwiek w nim zakotwiczenia. Takim jest Jomar, ostatkiem woli decydujący się na odbudowanie związku ze swoją dziewczyną mieszkającą z jego kilkuletnim synkiem na północy Norwegii. Takimi są wszystkie, jak baśniowe, napotykane w czasie podróży Jomara postacie, tkwiące w śnieżnej bieli nieruchomego pejzażu na osobnych planetach Małego Księcia Antoine’a de Saint-Exupéry’ego, hodujących na nich swoje dziwactwo i szaleństwo odszczepieńców opuszczonych przez Boga i przez ludzi.
Film kończy brawurowa jazda Jaromira szusem przez ogromną, śnieżną górę wprost do stojącego przy sankach małego chłopca, opuszczonego przez niego wcześniej synka.
Ten pełen nadziei happy end, ten bohatersko piękny i szczęśliwy zjazd narciarski, i ta scena scalenia rodziny, nie jest ani symptomem nadziei, ani też dydaktyczną próbą wskazania jakiegoś rozwiązania dla impasu w pokazanej w filmie modelowej sytuacji pogłębiającego się ludzkiego wyobcowania.
Podobnie jak w „Dopplerze”, Loe, próbuje powiedzieć nam coś nowego o nas, żyjących przecież coraz bardziej podobnie i wspólnie, mimo zamieszkania różnych szerokości geograficznych.
Nie mamy już szamoczących się histerycznie postaci z Dostojewskiego, nie mamy w permanentnym letargu bohatera Gonczarowa. Mamy natomiast, uwolnione od wszelkich idei, od problemu dobra i zła, od walki z nieujarzmioną przyrodą człowieka nie uwikłanego, osobnego, którego wola znalazła się w niebezpieczeństwie nie wskutek zniewolenia, ale z braku jakiejkolwiek przynależności do czegokolwiek.
Dobrze wiedzieć… jako, iż nigdzie nie chodzę w tym też do kina i z nowościami nie obcuję. Ale trochę przypomina mi ten film “Mdłości” Sartre`a. Czytałem lat kilkanaście, a teraz ponownie przeglądam. Przedmowa Jacka Trznadla
Jean-Paul Sartre „ Mdłości” czytałam na studiach jak tylko Jacek Trznadel je spolszczył i wydał, wydał chyba wówczas francuskiego komunistę w dużej ilości, bo i dla mnie starczyło i wtedy kupiłam i mam do dzisiaj. Ale ponieważ wzięłam udział w konkursie Poezji nad Dolinką “Mdłości” – Plac Zadań w lutym 2010 i walczyłam o Nagrodę 50 zł (której nie dostałam) http://bienczycka.com/blog/?p=1916#more-1916
przeczytałam ją wtedy powtórnie. I widzi Pan, Panie Marku, każda epoka ma swojego interpretatora i ta epoka już minęła. I ja nie przeczę, że ta optyka sartre’owska widzenia wszystkiego zbyt dokładnie, co doprowadza bohatera powieści do stanów rzygawicznych, wtedy, w tych czasach obyczajowych przełomów, mieszczańskich uczuć rasistowskich, toksycznych relacji w bibliotekach z powodu zbytniej bliskości i uzależnień od siebie ludzi, było celne i właściwe. I pod tym kątem czytam norweskiego pisarza Erlenda Loe, poleconego mi przez Przemysława Owczarka swoim utworem „Cyklist”(chwała mu za to), bo to jest pisane oczami roczników sześćdziesiąt, czyli naszych bruLionowców, a więc w miarę aktualne. To jest pisane przez człowieka z kraju wolnego, który pracował w szpitalu psychiatrycznym, mieszka w Oslo i z tej właśnie perspektywy ogląda i opisuje literacko świat. I w tym kontekście, to można by już Sarte’a do lamusa włożyć, bo jeśli ateizm Sartre’a był jakąś mimo wszystko postawą filozoficzną, to u Loe postacie przez niego wykreowane już Bogiem się zupełnie nie interesują. Nie interesują się ani makrokosmosem (czytałam w to lato „Lunatyków” Brocha), ani mikrokosmosem Sartre’a. Ich to wszystko nie dotyczy, problem winy, grzechu, kary, oni są już zupełnie, jak pisałam, pozbawieni reagowania, cierpienia, namiętności, potrzeby kochania, seksu. Takie studium depresji nie ma też nic wspólnego ze „Wstrętem” Polańskiego. Bohater w „Nord” ma duże pokłady destrukcji, pozwala na to, by spłonęło nie tylko jego miejsce pracy, ale i przypadkowo napotkany dom, który dał mu na śnieżnej drodze schronienie. Ale te akty zniszczenia są mimochodem i nie wynikają z emocji, agresji, zemsty, a raczej z zaniedbania. Bohater podróżuje skuterem śnieżnym i te wszystkie zabawki i współczesne urządzenia, wyposażenie domów, ogrzewanie ich, dostępność do dóbr, nie są żadną przeszkodą w ich pozyskiwaniu. Bohater Jomar, podobnie jak Doppler, je zabiera, kradnie, albo za pozwoleniem, albo wbrew woli właścicieli, ale to wszystko jest jakieś wspólne, drugorzędne, nieważne. Północ jest bogata materialnie, syta, tam żyje się łatwo, ale niemożliwie. Bo „Nord” kończy się przybyciem Jomara do kobiety, którą przecież już raz opuścił leżąc całymi dniami i wpatrując się w sufit. Więc ten powrót może jest tylko chwilowy, bo przecież on odbył tylko podróż do niej i niczego nie był w stanie zmienić, a podróż nie była transgresją, przezwyciężeniem. Napotkał tylko podobnych sobie, bezradnych i nienasyconych nieszczęśników, jak on. Przezwyciężeniem było jedynie pokonanie marazmu i zdobycie się tylko na heroiczny akt odbycia tej podróży, niczym więcej.
Kilka wyjaśnień. Mój krąg lektur jest ograniczony, bo po 1sze nie obracam się w środowisku literackim, po 2gie korzystam z bibliotek (a właściwie korzystałem z bibliotek, a tam wiadomo za czasów komuny “Mdłości” Sartre`a były). Teraz doszedł internet, chomikuj i scribd oraz TVP Kultura i Historia. Zresztą i tak nie mam czasu aby wszystko co jest teraz dostępne przerobić. “Mdłości” to teraz dla mnie odpoczynek po “W poszukiwaniu straconego czasu” w wersji czytanej. Krótkie zdania i niewielka książka objętościowo. To tak na marginesie. To o czym Pani pisze np “wszystko… drugorzędne, nieważne” kojarzy się mi z tym co usłyszałem od Cz.Miłosza (był niedawno taki program na TVP Historia Miłosz w Kalifornii) o jego odczuciach odnośnie Ameryki, w moich słowach to tak streszczę: prowizoryczność, tymczasowość tego co istnieje w Ameryce pomimo niebywałego poziomu cywilizacyjnego, rzeczy błahe na które poświęca się mnóstwo czasu i niepotrzebnego wysiłku dominują w obecnej cywilizacji. No ale Miłosz z drugiej strony korzystał z osiągnięć tej technologicznej cywilizacji i nie był, dzięki może losowi, bezradnym nieszczęśnikiem. Błahość obecnej cywilizacji… to teraz przypomina się mi syn kolegi z piłki (kiedyś grałem, kolega to taki trochę dziwny człowiek jak określają go inni moi znajomi: wyrzucił telewizor, radio z domu, nie czyta gazet, pracuje na czarno aby nie mieć nic wspólnego z państwem, jeździ rowerem do gospodarza po mleko od krowy i robi z tego jogurt i masło… nie ma ubezpieczenia zdrowotnego… przestaliśmy grać w piłkę bo zdrowie już nie to co dawniej a on bał że że złamie sobie nogę, a wtedy prywatni lekarze zrujnują go) który do mnie mówił z pewnym smutkiem i zdziwieniem: po co tyle aut, tyle modeli
Po co tyle rzeczy, po co ten wrzask miernot…
Jeden z mojej kolekcji dziwaków tak sobie teraz skojarzyłem… W szkole średniej siedziałem w jednej ławce z takim dziwakiem (tzn piszę dziwak patrząc na to tak jak to widzi ogół, masa). Zresztą “na piłce” też było niezłe towarzystwo. Na bramce stał taki Piotruś, który przyjeżdżał do podmiejskiego lasu zbierać puszki po piwie, a później prosił abyśmy wzięli go do drużyny. Inny mój kolega, a raczej znajomy kiedyś mówi do mnie z niesmakiem: patrz co ten koleś robi, wyciąga puszki po piwie ze śmietników i wysącza resztki. A ja: przecież to normalne, bo jest spragniony. Zresztą z tym ważnym kolegą później pokłóciłem się o Piotrusia (ważny kolega uważał, że z jego podatków utrzymuje się wielu nierobów i nienormalnych), obraził się na mnie bo powiedziałem nieco zirytowany, że to co robi to prymitywna działalność typu “taniej kupić, drożej sprzedać”
Aby zakończyć…Wiersz przeczytałem, stronkę obejrzałem, zdjęcie specjalistki od poezji także (Ewa Bartoszewicz). A więc tak to wygląda…
Jeszcze jedno… pani polonistka (E.B) chyba zerżnęła z wstępu J.Trznadla. Zresztą rozmawiałem z kilkoma polonistkami i “lecą sloganami” aż mdli…Ja tam prosty człowiek jestem i jak coś piszę to swoimi słowami
a ta “masywność rzeczy” to mnie zastanawia. Kończę już i znikam na czas dłuższy bo jeszcze wyrobię sobie opinię “świra blogowego czy bibliotecznego” a po co mi to…
Nie trzeba obracać się w „środowisku literackim”, by czytać książki literackie, bo najprawdopodobniej w tych środowiskach o literaturze się nie rozmawia, może o sprawach wydania, sprawach dotyczących zawodu, zarobku, a nie problemów i kierunków literatury. W każdym razie w środowiskach plastycznych tak jest.
Byłam dwa lata temu w San Francisco i jak zobaczyłam, jak miał Miłosz w czasie, gdy myśmy się tutaj męczyli z tym głupim Gomułką, to prawdę mówiąc, już od pierwszego spojrzenia na tę rajską Zatokę do wyjazdu z miasta o niczym innym nie mogłam rozmyślać, tylko o moim zmarnowanym życiu.
„Mdłości”, to trochę coś takiego, jak „Dziennik” Gombrowicza. Ale, jeśli ubiegłowieczni, znaczący dla wyznaczania kierunków w sztuce artyści i filozofowie rozprawiali się z ideą Boga, która jest bez Boga, gdzie Kościół jest bez Boga, to u tych pisarzy dzisiejszych, którzy podejmują ubiegłoroczne problemy i wątki, tego nie ma. I nie znaczy, że wszystko do lamusa, bo tak, jak wcześniejszy mój gość blogowy, sławny pisarz współczesny, Jacek Dehnel zdaje się uważać, że kultura zaczęła się od niego, bo jest definitywnie przeciwko lustracji i wszelkiemu grzebaniu w epoce PRL-u, jako wielkiej niestosowności i brużdżeniu wschodzącym gwiazdom literatury pięknej w Polsce, to przecież, pisarz jest też i takim higienicznym bytem, który ma te wszystkie powyrzucane papierki ze śmietnika historii wyjmować, rozwijać, oglądać i refleksje własne publikować. Gombrowicza „Transatlantyk”, to przecież „Pamiętniki” Paska. Gombrowicz nawiązuje, sprawdza, przymierza się do odległych epok. I taka ma być literatura. Ale, jeśli widzieliśmy, co się działo w trakcie nocnego czuwania przy zwłokach pary prezydenckiej i jak zareagowało na to wszystko tzw. polskie patriotyczne społeczeństwo, to czytając takiego norweskiego pisarza, trudno się nie dziwić miejscu, w którym Polacy utknęli. Nie ma w Polsce tak przenikliwego spojrzenia, jakie proponuje np. Loe, ponieważ nie jest preferowany taki typ literatury.
No, skoro Pan znika, Panie Marku, to serdecznie pozdrawiam i życzę pięknych wakacji, i dziękuję za komentarze, bo tu niewielu Sieć nawiewa Internautów sprzyjających mojemu blogaskowi.
Jeszcze jestem w pracy tzn. u klienta gdzie trochę dorabiam. Twórczości J.Dehnela nie znam i nie zamierzam czytać. “Mdłości” to tak dla przypomnienia sobie pierwszego wrażenia z lektury dawno, dawno temu odbytej i przez przypadek. Do Miłosza mam stosunek ambiwalentny. Poeta który żyja tak długo i w takim luksusie, jak to wpływa na jego poezję i czy wpływa, nie wiem… Co do lustracji, to po programie o Miłoszu był program z Herlingiem-Grudzińskim (z 1997r) a co on sądził o lustracji to wiadomo. Herling-Grudziński mówił też nie tyle o patriotyzmie co o znaczeniu małych wspólnot lokalnych (dając przykład kantonów szwajcarskich) i roli wybitnych jednostek (w stylu Książe Niezłomny).
To, że piszę tutaj na blogu o utworach dzisiaj powstających źle, to nie znaczy, że nie należy ich czytać. Zachęcam Pana do czytania twórczości Jacka Dehnela, ja przeczytałam wszystko. Podobno właśnie mój blog powoduje sięganie po te utwory, o których wypowiedziałam się niepochlebnie, by to sprawdzić i się ze mną nie zgodzić. Dzięki mnie wiele ważnych nagród otrzymały potem utwory, na których nie pozostawiłam suchej nitki.
Ja nie w tym sensie, który pisarz za lustracją, a który przeciw. To jest przecież hasło i postawa, decyzja, czy się odgradzamy od przeszłości, czy nie. Uważam, że nie wolno zacierać śladów zbrodni i że żadne mniejsze zło nie istnieje. W „Królu Edypie” nikt przecież nie wiedział, że para królewska żyje w związku kazirodczym, po prostu gniew bogów powodował, że państwo zaczęło chorować, że plony były coraz mniejsze, a zwierzęta rodziły się kalekie. Tu chodzi też o jakąś czystość życia obywatelskiego, a nie o prokuratorskie wyroki typu karać i wychowywać.
I jeszcze jedno, w moim poprzednim komentarzu przeoczyłam Pana wątek ekologiczny.
Pan, Panie Marku zaraz o jakiś problemach zasadności dzisiejszej cywilizacji. Tu nie chodzi o literaturę interwencyjną, tylko o metafizyczną. Ludzkość różnie rozwiązywała problemy technologiczne i przecież nie o to chodzi w sztuce. Artysta ma się zajmować człowiekiem, a nie techniką. Sławne swego czasu dziewiętnastowieczne zagrożenie paraliżem życia Paryża kupami końskimi jednak zostało jakoś rozwiązane.
Ja też poszukuję tzw. literatury metafizycznej i w sumie tylko to mnie interesuje… żadna literatura interwencyjna. Ale technika, postęp czy cywilizacja technologiczna to pewne zagrożenie jednak, które dostrzegał już W.Blake czy nawet Witkacy (jego słynne “zanik uczuć metafizycznych kosztem ogólnej szczęśliwości) czy nawet Bergson, którego ostatnio czytam. W istocie interesuje mnie metafizyka i jednostka, dlatego też wszystkie inne problemy zahaczające w istocie o tłum czy masy i władzę (tutaj np. Canetti to rozpatrywał) takie jak: patriotyzm, lustracja, technologia, zagrożenia cywilizacyjne w ostateczności pomijam. Jednostka i metafizyka tak w skrócie, i dlatego poszukuję pewnych propozycji dla siebie w ściśle określonym kręgu lektur w jakim się od lat poruszam (Kierkegaard, Holderlin, Nietzsche, Szestow teraz Bergson, Jaspers…
oraz tacy wielcy pisarze jak Musil, Mann, Dostojewski, Gombrowicz, Rilke “Malte”, Sartre “Mdłości”, Bernhard “Oddech”). Ale jak mam do wyboru czy czytać Bergsona, Jaspersa czy Dehnela to przecież wybór jest oczywisty. Taki właśnie Bergson pisze jednak o współczesnej cywilizacji, dokąd ona zmierza np “Mechanika i mistyka”. Testuję pisarzy pod kątem właśnie zawartości metafizyki i taki Gombrowicz to wg mnie pisarz anty-metafizyczny, choć lubię G. zwłaszcza dzienniki. Teraz akurat kluczowy jest dla mnie Bergson, którego późno odkryłem
A odnośnie matafizyki to temat rzeka i należałoby wpierw określić jak to rozumie się. Wg mnie należy wpierw zacząć od tego, że należy być jednostką. I tutaj jest wiele warunków. Ja np. jestem bardziej jednostką niż inni bo mam bardzo nietypowy życiorys i los czy drogę życiową nawet jak to rozpatrywać w sensie statystycznym (nie miałem tego co zdecydowana większość, a mam to czego zdecydowana większość nie ma). Tak jak pisał Kierkegaard “Tłum to nieprawda. Jeden osiąga cel” czyli podstawowa zasada: nie mieszać się z tłumem i chodzić własnymi śćieżkami
obawiam się, że to, co Pan pisze jest zbyt schematyczne, ale proszę się nie gniewać. Wszystkie nazwiska, które Pan tu wymienił, to artyści i filozofowie, którzy właściwie próbowali umieścić człowieka, czyli siebie w danym czasie i epoce, w których pisali i stąd to zainteresowanie masą np. u Canettiego, bo interesował jego, Żyda, holokaust jako odpowiedź na bezwolność i brak sprzeciwu, a nie jako biblijne siły zła. Czy zmysłowość u Bergsona, pozwalająca Proustowi przywrócić czas upadającej arystokracji, czas miniony. Ale nie mówię o metafizyce w sensie niesprecyzowania. Bo właśnie Gombrowicz jest na wskroś realny i bliski ciału i koszuli, ale jest właśnie przez to metafizyczny, natomiast jest przeciwko romantyzmowi, kapliczkom, iluzji systemów typu ponury patriotyzm. Jest przeciwko traktowaniu literatury w oddzieleniu od człowieka, prozy życia powszechności, ponieważ to najbliższe go kształtuje, a nie odległe narzucone idee i jego przez to sztuczność. Dlatego zachęcam Pana jednak do czytania współczesnej złej literatury, do oglądania złych polskich filmów, ponieważ tylko to opowie Panu o tym, co się tutaj dzieje. Można oczywiście zaaplikować sobie jakiś wartościowy głos dla higieny (żeby nie zwariować), tak, jak ja tak w to lato przeczytałam „Lunatyków”. Ale dzisiejsza poezja, literatura piękna, to podstawa.
Faktem jest, że niestety dopiero teraz mamy wysyp lektur obowiązkowych, które powinnyśmy przyswoić w szkole i te braki edukacyjne trzeba jakoś uzupełniać. Jednak dzisiejsza sztuka to temat coraz bardziej pogłębiającej się alienacji i chodzenie własnymi ścieżkami nic nie da. Bo przecież tłum, to zagrożenie jedynie katastrofą, bo tłum to przecież siła. Nigdy masa ludzka nie dawała żadnego autentycznego nasycenia jednostce, to tylko narkotyk, przecież były romanse, życie rodzinne, przyjaźnie i nawet w najbardziej sformalizowanym państwie typu orwellowskiego jednak jest tylko jednostka, Drugi. Literatura jest po to, by diagnozować gdzie jesteśmy i gdzie podążamy jako jednostka, a nie naród. Szczególnie w kraju takim jak nasz, w środku Europy ateistycznej, gdzie byliśmy zawsze albo pod zaborami, albo zniewoleni komunizmem i katolicyzmem. I pisarze uciekają w kolejne fikcje, unikają konfrontacji z rzeczywistością, w której przyszło im żyć. Są też bardzo mało wykształceni, bo potrzebne są tutaj, jak Pan pisze, filozoficzne powiązania, a im się zdaje, że wystarczy tylko wola boża.
Znów jestem w “pracy” więc w chwili przerwy odpisuję… Może i ma Pani rację z tą schematycznością tzw w tym sensie, iż myśl źle literacko czy artystycznie ukazana nawet jeśli jest trafna zawsze wypada blado… Ale po pierwsze komentarze to nie jest właściwe miejsce aby wyjść po za pewne uproszczenia, a po drugie podejrzewam, iż nie mam może specjalnego talentu literackiego czy artystycznego aby swoje myśli przedstawić bardziej interesująco. Co do Bergsona, to kiedyś myślałem że to taka mało interesująca filozofia, nudy na pudy (ale właśnie dlatego, że nie czytałem Bergsona tylko to co ktoś napisał o Bergsonie czyli jakieś tam schematy i streszczenia), ale po pierwsze nie jest to taka filozofia w stylu założenia-wnioski, tylko bardzo ciekawa nawet literatura. Jest takie dziełko Prousta “Pamięć i intelekt” (kilka stron) gdzie widać wprost wpływ Bergsona czy bergsonizmu na Prousta. Bergson przeciwstawia intuicję rozumowi (Proust pamięć intelektowi… bo do głębokich i żywych pokładów pamięci, tego co ukryte można dotrzeć jedynie poprzez intuicję tak jak to ujmował Bergson) To też schemat bo należałoby to rozwinąć, ale przecież można przeczytać Bergsona, nie jest to sucha i jałowa filozofia akademicka choć nie czyta się tego lekko, ja przynajmniej muszę się skupić i podzielić na etapy. Ale oczywiście Proust, gdyby nie miał olbrzymiego talentu artystycznego to nawet Bergson i całe zastępy innych mądrych filozofów nic by nie pomogły
Tak jak Pan pisze, jest to wielki wysiłek zbiorowy i nawet jak wpływ filozofa na pisarza i odwrotnie nie jest jednoznaczny, to przecież nawet pomyłki są twórcze. Harold Bloom ma teorię, że tylko mylna interpretacja wcześniejszego silnego poety rodzi nowego.
Nie wywnioskowałam z komentarzy, ile Pan ma lat, ale Bergson to już jednak został przewartościowany przez Lacana i pewne teorie się zdewaluowały, ponieważ nasze czasy są już inne z powodu właśnie tych technologicznych nowości, które robią z nas naczynia połączone nie mentalnie i telepatycznie czy intuicyjnie, ale najzupełniej realnie, a jednak coraz trudniej nam się porozumiewać. Dlatego tak ważna jest współczesność i to, z czym mamy do czynienia dzisiaj, a nie te problemy, które rozwiązywali nasi przodkowie. Co przecież nie znaczy, że są nieważni i że dzisiejsza wiedza o człowieku im nic nie zawdzięcza.
No i chodzi jednak o polskość a nie o literaturę francuską, przed którą polska literatura była cały czas na kolanach. Trzeba mieć na uwadze i Przybyszewskiego, który wprowadził Nietschego, i Wyspiańskiego, i Conrada. Bo oni mówili o jednostce uwikłanej w mit romantyzmu mickiewiczowskiego, ale w bardziej światowym wymiarze. I przecież to się łączy z dzisiejszymi problemami, gdy panuje tu wszechrządzenie zdziecinniałych starców typu Janion i potem ta literacka samowolka młodzieży. Bo jak na razie, to Gombrowicza w Polsce zrozumiał tylko Giertych i bardzo słusznie chciał go usunąć z katolickich szkół.
Ile mam lat? Młodzieniaszkiem nie jestem, z tym że wyglądam jeszcze o 10 lat młodziej… bo taki typ… no i nie palę, nie piję, lubię ruch i myślenie o niebieskich migdałach w czasie wielogodzinnych włóczęg. Teraz nie wysilam się, bo w życiu już tyle różnych nauk (ścisłych) odebrałem, że o mało co na uczelni nie zostałem i kariery naukowej nie zrobiłem. Teraz robię to co lubię, czyli czytam i coś tam próbuję. Zresztą pracowałem dwa lata na uczelni, ale podpadłem pewnemu dobrze ustawionemu klanowi rodzinnemu na tym instytucie, no i dostałem kopa… chcieli mnie za parobka. Parobek ludzi wysoko postawionych też może daleko zajść ale coś mi odbiło i zbuntowałem się (zwłaszcza że czytałem wtedy “Ecce homo” Nietzschego i też chciałem powiedzieć “oto jestem…”). Teraz niekiedy żałuję, trzeba było być grzecznym i posłusznym i zrobiłbym karierę, ale jednak coś we mnie jest takiego (mimo grzeczności i “wysokiej kultury osobistej” jak mówi o mnie jedna pani) buntowniczego czy menelskiego, że tacy ludzie nie zrobią kariery, można jedynie opóźnić upadek. Licentia poetica. A te “Mdłości” już mnie znudziły, ale przeglądam
Tak, „Mdłości” są rzygawiczne i jednak tytuł przynajmniej nie jest kokieterią.
Pana autoprezentacja, Panie Marku brzmi bardzo pociągająco, aż zaczęłam żałować, że jestem mężatką, ale trudno, żyje się tylko raz, mimo, że Pan Andrzej w poprzednim komentarzu roztacza jakiejś wije odroczenia.
Widzi Pan, z wiekiem, to jest bardzo ważne, bo jeśli seksualnie natura przystosowała człowieka nie tylko do sezonowej aktywności, jak u zwierząt, ale i do aktywności dozgonnej i jeśli, dla tej właśnie części ludzkiego przeżywania technika przygotowała bogatą ofertę umożliwiającą kamuflaż, to dla mentalnego wieku już się nie da. U artysty ważne jest, co on oglądał, co przeżywał, ważny jest każdy rok, miesiąc, dzień odbity w jego świadomości, podświadomości, duszy, jak zwał tak zwał, ale artysta żyje swoim czasem i to jest czas nie do oszukania. Dlatego, jak malarki odejmują sobie 10 lat, to jest to szkoda na ich artystycznej biografii, bo czasy przedwojenne były dla ich artystycznego wzrostu przecież korzystniejsze.
A co do parobka, to ma Pan rację. Podobnie jest teraz w Sieci. Ja na blogu jestem kompletnie sama bo na innych blogach czy portalach przygotowane jest dla mnie miejsce tylko parobka. Niech Pan nie żałuje, Panie Marku, że Pan nigdy nie był parobkiem. Umiera się własną śmiercią i ważne, by umrzeć jako Pan samego siebie, a nie jako cudzy parobek, nawet jeśli to parobek wielkiego Pana. Bo przecież wobec Śmierci jesteśmy wszyscy wolni i tacy sami.