Powieść zaczyna się i kończy obrazem starzejącego się człowieka, który wiedzie szczęśliwe życie w obszernej willi, otoczony ogrodem, wiernym psem i wszelkimi cywilizacyjnymi udogodnieniami, a wnętrze powieści to jego wspomnienia o tym, jak do tej dostatniości dochodził.
Wspomina więc zgodnie z sytuacją życiową, jaką osiągnął, swoje dokonania z podziwem, niemal samouwielbieniem i widoczną satysfakcją. Ewangeliczne „po owocach poznacie go” jest tu jakimś upiornym i przewrotnym pokrzywieniem, sadycznym przesłaniem każdego konformisty. Bo niczym nie różni się jego samopoczucie od idyllicznego, spełnionego żywota człowieka oddanego przez całe życie jakiejś szlachetnej idei, której pozostał wierny.
Kruszyński kreśli portret swego bohatera bardzo wiarygodnie, ponieważ, jak o tym opowiada na spotkaniu autorskim w Muzeum Gombrowicza we Wsoli (są trzy odcinki relacji filmowej na YouTube), ulepiony jest z niego, z autora i być może temu literackiemu zabiegowi rzetelnego odwzorowania rzeczywistości książka zawdzięcza swoją wartość i wiarygodność.
Kiedy Marcel Proust przerażonej służącej Celestynie po powrocie z męskiego burdelu, zawsze opowiadał szczegółowo sceny biczowania, które potem umieścił w „Poszukiwaniu straconego czasu”, motywował tę potrzebę tym, że nie potrafi niczego napisać, jeśli tego okiem i uchem nie dotknie i wpierw nie opowie.
Podobne mamy wrażenie czytając „Ostatni raport”. Kruszyński wiernie odtwarza – podstawiając własną biografię scena po scenie – młodzieńczą niewinność, która stopniowo zamienia się dla czytelnika w coraz większą ludzką podłość, podczas gdy narrator głosi ze swojego duchowego wnętrza w dalszym ciągu wewnętrzną czystość intencji głównego bohatera.
I ten piekielny zabieg niezgodności czytelniczego odbioru z głosem narratora jest właśnie jądrem powieści i równocześnie jego przesłaniem. Bohater PRL-owski jest bohaterem nowym, którego, jeśli już literatura gdzieś powołała do artystycznego zaistnienia, to nie w takim stopniu i nie takim wymiarze. To nie Wallenrod, nie Piszczyk, nie korowód kanalii diabłów i kolaborantów, których rozmaite rozmiary i różne kalibry zła doświadczaliśmy w polskim filmie, czy w literaturze.
Grzegorz – raz tylko pada to imię – to utalentowany literacko chłopak, który chce dobrze wykonywać swoją pracę. Na spotkaniu autorskim pada nazwisko Maleszki i Kruszyński nie wypiera się powinowactw ani pierwowzoru w kreowaniu powieściowego Grzegorza.
Fenomen historycznej postaci, Lesława Maleszki, tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa, który w dokumentalnym filmie „Trzej kumple” mówi, że nie wstydzi się swojej współpracy, nie ma wyrzutów sumienia, że skrzywdził tym olbrzymią liczbę ludzi, niejednokrotnie przyjaciół i tych, którzy mu zaufali, przyczyniając się do ich represjonowania i śmierci, patronuje wyraźnie powieści Kruszyńskiego, jakby dowodząc swoim istnieniem i powołanie powieściowego Grzegorza i jego oczywistość.
Zbigniew Kruszyński próbuje odpowiedzieć na to pytanie, jak to się stało, że komunistyczny system tak umiejętnie zatarł wewnętrzny drogowskaz człowieczej uczciwości. Opisując drobiazgowo radomską i wrocławską rzeczywistość, czytelnik mimochodem, w poczuciu zwyczajności i normalności tkwi cały czas w kłamstwie na każdym kroku. Tak, jakby system pracowicie rozkręcał wszystkie spajające społeczeństwo więzi, i ten rozpad, ta nieustanna moralna degradacja działa niewidzialnie jak rdza, jak pajęczyna, jak coś, co się dzieje, co zostało wprawione w ruch i już toczy się samo.
Oficjalnie purytański ustrój komunistyczny rozkładał młodzież celowo podsycaną w akademikach rozwiązłością:
„(…)Tartak — mówiło się o części żeńskiej, o męskiej — kowadło. (…) Z raportów obficie nadchodzących z akademików, gdzie każde piętro miało przynajmniej kilku skrybów, wynika jednak, że łączenie tych samych płci też nie było rzadkie. Znany jest przypadek dwóch studentek, które zafundowały sobie dziecko za pośrednictwem kolegi z kowadła, w jednym homoseksualnym konwentyklu. Po paru latach im się odwidziało, jedna wróciła do mężczyzn, a druga — matka — została z dzieckiem na lodzie. Zasądziła ojca o alimenty. Nie wiem, czyby je dostała, gdyby nie udostępnione sądowi raporty naszych informatorów, dokładniejsze od DNA sprawcy.(…)”
Poczucie wegetacji, utraty młodości na jałowym sprzeciwie i pragnienie normalnego życia i konsumpcji, o której jakości wieści przenikały ze świata zachodniego, pcha bohatera, jego kochanki i przyjaciół w każdą pokusę i okazję prowadzącą do wydobycia ich z lokalnego marazmu do cywilizacji zza żelaznej kurtyny.
Nawet przedostanie się przez granicę na legalny paszport niejednokrotnie dzięki tylko sprzedaniu się tajnym służbom, nie daje emigrantowi żadnych szans na normalne życie. Polska młodzież, która we Francji handluje grafikami skradzionymi z wrocławskiej ASP i zagrabiająca honorarium dla siebie, nie myśli nawet, że należy się ich autorom. Ta przerażająca myśl, która co i rusz przemyka czytelnikowi przyswajającego coraz to bardziej wyrafinowane metody urządzania się w świecie zbudowanym na bezprawiu, samo-radzeniu sobie, nabiera powoli podobnej mocy, jak zabijanie w czasie wojny. Uwolnienie od wyrzutów sumienia bohatera powieści, chłopca z tzw. dobrego domu staje się naturalnym procesem spsienia i barbaryzacji panujących w Polsce lat siedemdziesiątych obyczajów. Ojciec Grzegorza wprawdzie pracuje w szlachetnym zawodzie prowincjonalnego lekarza z prywatną praktyką, ale urząd podatkowy jest nagminnie mylony liczbą jego pacjentów. Dziadek, budowniczy ich przedwojennej willi, po wojnie trudni się handlem ortalionami, a gosposia, jedyny spadek po międzywojennej klasie średniej traktuje dom państwa doktorostwa z zegarmistrzowską urzędowością, pisząc lakoniczne raporty ze swojej działalności. Wszechogarniająca schematyczność, zarówno martwego domu rodzinnego, jak i wrocławskiej uczelni i służb bezpieczeństwa rzuca bohatera w romantyzm opozycyjnych ugrupowań, ale tylko po to, by naturalnym biegiem rzeczy móc sprostać ubeckim zobowiązaniom i równocześnie stać się bohaterem pozytywnym.
Narracja powieści wiedzie nas po wszystkich szczeblach nie tyle kariery bohatera, co tego, do czego każdy student wtedy aspirował. Otrzymanie stypendium w Szwajcarii i po powrocie natychmiast uczelnianego etatu nobilitowała pod każdym względem. Praca w służbach bezpieczeństwa społecznie ukryta, dawała cały czas niewidzialne wsparcie na wszystkich życiowych planach, dawała też satysfakcję artystyczną.
I chyba słusznie na spotkaniu autorskim aspekt literackości tej książki autor z całą mocą podkreśla.
Polityczny i obyczajowy jej kontekst staje się drugorzędny w obliczu zastanawiania się w niej nad rolą literatury, która żeruje właściwie głównie na donosie.
Bohater „Ostatniego raportu” delektuje się swoimi osiągnięciami rzemieślniczymi na polu literackim, wirtuozerią w operowaniu składnią tekstu i jego formalną poprawnością.
Kruszyński – pozostawiając swojego bohatera w fazie niespełnienia i niedocenienia artystycznego, natomiast w pełni sławy epistolarnej ubeckiego skryby, który, by ocalić swój „dorobek literacki” wybiera ratowanie teczek niż zatarcie swojej amoralnej postawy – pyta o granice sztuki i przeczuwa niebezpieczeństwo pozostawienia jej na etapie ostatniego raportu.
Poczułem się zachęcony do sięgnięcia po “Ostatni raport”. Chociaż w Twojej recenzji coś mnie lekko zaniepokoiło, a mianowicie sugestia, że jest to przede wszystkim literatura o literaturze. Nie jest to strategia przeze mnie jakoś szczególnie ulubiona. Chociaż z drugiej strony jeśli pisarz chce być uczciwy i pisać o tym co rzeczywiście zna, powinien pisać tylko o pisaniu i pisarzach. Bo ta koszula jest przecież najbliższa jego ciału. No ale zobaczymy – wkrótce przeczytam, przekonam się.
Raczej to jest książka „straconego Czasu”, mówię i jako czytelnik i jak Proust. Straconego, bo Kruszyński nie pisze wszystkiego, jakby się bał. Pisze półgębkiem, pisze rzeczy drugorzędne, które wprawdzie określają czas i robią nastrój, ale skoro donos był tak totalnym zjawiskiem, to i temat powinien być bardziej krwisty i wymaga symetrii od pisarza i też totalnego donosu na donosicieli.
Koniecznie zobacz przed czytaniem te filmiki na YouTube, autor jest tam niezwykle przyjemnym człowiekiem, bardzo dobrze go odebrałam, co zachęca do przeczytania. Ale, jak oglądaliśmy z mężem i przypomnieliśmy sobie, jaką liczbę księży donosicieli w samym Krakowie wymienił Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski to w wśród obywateli innych zawodów i powołań przynajmniej też co piąty Polak musiał być donosicielem. I patrząc na tych ludzi, którzy przyjechali na wieczorek autorski na wieś radomską do dawnego pałacu Jerzego Gombrowicza zamienionego w ubiegłym roku na muzeum, to obliczyliśmy, że wśród tych kilkunastu osób siedzących na sali, przynajmniej trzech było ubekami.
Korzystając z tego blogowego spotkania, to ja tam Marcinie na Twoim blogu wkleiłam dwa razy komentarz i on się nie ukazał. Ja Ci pisałam, że ja się nie pogniewam, jak uznasz, że moje komentarze są zbyt ostre, czy szkodzące blogowi i ich nie dasz, bo to przecież Twój blog i jesteś za niego odpowiedzialny. Tylko tak napomykam, bo może to była sprawa techniczna.
Czytałem książkę kilka miesięcy temu i niewiele już pamiętam, ale o literackości jej i pożądaniu zaliczenia jej do wielkich dzieł, traktujących o uniwersalnych mechanizmach rządzących literaturą i wpisanym w nią nieśmiertelnym donosem to dopiero dowiaduje się z tego filmu od samego autora. I pewnie, że wygodniej oddalić rzecz tak od polskiego sumienia, spraw dziejących się niedawno, gdy sprawcy są w sile wieku, bo to nie był wiek przecież Pawki Morozowa, tu chodzi o studentów, którzy w tym rzemiośle dopiero się ćwiczyli i nabierali szlifów. Z całą przykrością tutaj napiszę, że Internet w wydaniu polskim, w każdym razie portale literackie, to wypisz wymaluj powtórzenie z trudem zdobywanego rzemiosła donosiciela rodziców dzisiejszych literatów- internautów.
Też mi się to Rysiu natychmiast skojarzyło, jak w filmie Kruszyński powiedział o różnych tożsamościach, o działaniu skutecznym na dwa fronty, o czerpaniu korzyści ze zbiórki datków na robotników Radomia, na „Solidarność”, ze sprzedaży cudzej twórczości (grafik), na traktowanie kobiet czysto użytkowo, albo tylko do roboty, albo tylko do seksu, na ten zimny pragmatyzm młodego chłopaka, jakiego poznajemy we wspomnieniach, chłopaka, który wykrada z piwnicy ojca koniaki kilku gwiazdkowe, prezenty od pacjentów. Wszystko tam oparte jest na kradzieży, na żerowaniu na cudzej pracy i emocjach. Bohater ocala jedynie swój estetyczny bemberg literacki, pisząc językiem Gombrowicza, swój metafizyczny pępek, pisząc językiem Witkacego. I ta sarmacka prywata, ten wypasiony dom na starość, ten pies wychuchany, który decyduje, w którym kierunku zainicjować spacer. A fe.
Zaraz mi się przypomniało, jak porażona nieszufladą zaczęłam ratunku szukać w rynsztoku i nim nacisnęłam enter, żeby się tam zalogować, zauważyłam, po wierszach tych samych, bezczelnie wklejanych pod innymi nickami, że to te same osoby! O, to rodzice tak bezwstydnie nie działali! Maleszka miał podobno około 10 nicków i każdemu sprzedawał co innego pod nowym nickiem. Był bardziej ambitny.
I nie nacisnęłam tego enteru i się tam nie zalogowałam.
Ostatnio nie wytrzymując alienacji przystąpiłam do portalu Truml i tak po wierszach codziennie badam, ile tam jest ludzi z nieszuflady, czy, oprócz Pana Jacka, wszyscy? Bo polska Sieć literacka jest w sumie bardzo niewielka. To raczej siatka nowych TW.
A wiesz Rysiu, co to ta czerwona książeczka, którą Kruszyński na filmie pokazuje?
Przeczesuję w sieci katalogi wszystkich wielkich bibliotek w Polsce i jeszcze nie natrafiłem na spis publikacji Zbigniewa Kruszyńskiego w drugim obiegu, czyli na nazwisko wydawcy pokazywanej na filmie czerwonej książeczki, który też, jak się później okazało, był tajnym agentem. Jak coś znajdę, to napiszę.
Swoją drogą, skoro Zbigniew Kruszyński to taki Rycerz Prawdy, to mógł to w filmie uczynić, powiedzieć nazwisko. W Wikipedii przy dorobku Kruszyńskiego książka nie istnieje. Ciekawe, dlaczego.
W kwestii komentarzy. Tak, to rzeczywiście jakaś usterka. Mam z tym problem od kilku dni i nie bardzo wiem jak sobie poradzić. Komentarze możesz przemejlować, a ja spróbuję je wkleić. Na pewno nie są za ostre, a nawet gdyby były – przyjąłem blogową zasadę niecenzurowania.
A donosicielstwo… czytałem gdzieś, że w krajach komunistycznych było zjawiskiem bardziej powszechnym, niż się sądzi. To było jak wzajemnie nakręcająca się spirala.
A, to już Marcinie nie będę zawracać głowy moim komentarzem, to chyba już 3 wątki wcześniej. Trzeba pisać nowe!
Kończę „Lapidarium” Kapuścińskiego, by mieć na świeżo i jakoś się przygotować do jutrzejszego omawiania jego tomiku wierszy, I on w „Lapidarium” opisuje zatomizowane państwa latynoskie i sugeruje, że w sumie wszędzie świat policyjny jest podobny. Ale w innym miejscu pisze, że zło powszechne jest odbierane, jako mniej złe, poprzez jego upowszechnienie traci ostrze i czujność, się go bagatelizuje.
Zdaje się nie podano w Polsce w końcu liczby donosicieli i jaka była skala zjawiska. Ja np. nie mam pojęcia, kto donosił na mojej uczelni ani wtedy, ani teraz nie wiem, a Kruszyński opisuje właśnie lata mojego studiowania, moją uczelnię i moje wtedy miasto. Byłam zawsze pomijana we wszelkich rozdawnictwach, bo dawano stypendia, nagrody i farby, w spółdzielni pracy nigdy pracy mi nie dawano, a akademik udało mi się cudem dostać na trzecim dopiero roku. Ale też nikt mi nigdy nawet nie zaproponował, bym donosiła, nie mam pojęcia, jak to się odbywało.
U Kruszyńskiego są tam pewne nieścisłości. Kruszyński mówi w wywiadzie, że akcja jego książki dotyczy drugiej połowy lat siedemdziesiątych i być może coś się tam zmieniło, bo ja opuściłam Wrocław w 1976 roku. Ale nie wierzę, by w ciągu tych czterech lat nastąpiły takie zmiany, jak powstanie „Wydziału tekstylnego” w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Ani, że nastąpiło przemianowanie jej nazwy na „Akademię Sztuk Pięknych.” To ostatnie przekłamanie jest o tyle istotne, że status „szkół wyższych”, a nie „Akademii”, miały w całej Polsce podobne uczelnie, natomiast Akademie były tylko dwie: w Warszawie i w Krakowie. Automatycznie więc tylko one miały prestiż i były jakościowo wywyższone. Ktoś, kto posiadł dyplom Akademii Sztuk Pięknych był większym magistrem sztuki, niż ten, co ukończył „Szkołę”.
Tam w książce jest też opis stołówki uczelnianej, w której pisarz najprawdopodobniej nigdy nie był, lub jej nie pamięta. Też chybiony jest pomysł ubierania przed zagraniczną podróżą dziewczyny Grzegorza. Dziewczyny nigdy nic nie szyły „na wydziałach”, na terenie uczelni. Szyto, farbowano, przerabiano ciuchy tylko w akademiku. A tak ogólnie, to problem ciuchów, tak niepotrzebnie rozpisany, nie był w tych czasach, czasach hipisów i dzieci kwiatów żadnym problemem. Wszyscy ubierali się na odbywających się dwa razy w tygodniu „ciuchach”, na które podjeżdżało się kilka przystanków tramwajowych z akademika i wszystko było za grosze. Zachodnia sukienka w cenie 5 zł (ciastko w piekarni kosztowało 2 zł), kożuch furmański, mocno sfatygowany, za 100 zł. Wrocław był zresztą za rządów Gierka bardzo europejskim miastem i ubiory nie były już, tak jak w latach sześćdziesiątych celem pożądania. Pożądało się najbardziej paszportu i zobaczenia Europy i to była główna przynęta dla młodzieży, która dzięki podróżom miała dosłownie wszystko, co wtedy było ważne, mogła szpanować opowieściami i chwalić się, że była i że ma płyty gramofonowe. Nikogo wtedy nie interesowało, jakim sposobem ludzie dostawali paszporty, bo praktycznie, każdemu, kto miał sto dolarów, należał się. Ale bezpieka mogła to prawo łamać za byle głupstwo i wykształciła się taka sytuacja jak w czasie okupacji, gdy ukrywano Żydów. Kruszyński daje kilka scen brutalnych aktów przemocy.
Trafna jest też obserwacja opisanej w książce programowej rozwiązłości na uczelniach, właśnie za przyczyną zewnętrzną, a nie, jak to było w krajach wolnych, co się tak Houellebecqowi nie podobało, ruchem wolnościowym. Na mojej uczelni niejednokrotnie studenci zbliżali się do trzydziestki, mieli już założone rodziny i dzieci, bo zdawali egzamin wstępny nawet i po siedem razy. Na pierwszym roku mieszkało się w akademiku w jednym pokoju po pięć osób, ja na trzecim mieszkałam już tylko z dwoma dziewczynami. Ale ponieważ hotel – co też Kruszyński podaje – był nieosiągalny dla kogoś, kto jest w tym samym mieście zameldowany, nie było zresztą nigdy wolnych miejsc, był astronomicznie drogi i mogły w nim przebywać jedynie małżeństwa z wpisanym w dowód osobisty nazwiskiem, wszelka miłość fizyczna z konieczności była więc w otoczeniu śpiących współlokatorów.
Raz w tygodniu na pierwszym roku odbywało się tzw. zaliczenie naszych prac, czyli wspólna popojka z profesorem na terenie uczelni, w naszej pracowni. Obecność była obowiązkowa, ktoś, kto się z takiej imprezy wymigiwał, nie dostawał zaliczenia. Ponieważ na pierwszym roku odsiewano najwięcej studentów, nikt się nie odważał opuścić pijackiej imprezy.
Przekonanie o donosicielstwie zakrawa na obsesję. Studiowałam nieco wczesniej i nigdy nie przyszło mi do głowy, że ktoś może być donosicielem. Przersłuchiwano mnie w latach osiemdziesiatych z powodu drukarni w moim domu, a potem – o ironio – dwa, czy trzy lata temu, po zaproszeniu mnie do wpisu w pamiątkowej Księdze NOWEJ. Przesłuchiwało mnie trzech byłych korowców w sposób klasyczny dla tego rodzaju rozmów, po czym wzieto ode mnie dane w celu sprawdzenie mnie w IPeNie. Zignorowałam zaproszenie do Księgi.
Jeśli chodzi o ceny ciuchów, to coś ci się pomyliło – były bardzo drogie.
To WS, że nie doświadczyłaś obecności donosiciela o niczym nie świadczy.
Ja miałam jeden kontakt z SB po wycieczce studenckiej do Gruzji, gdzie na lotnisku w Tbilisi handlujący pocztówkami Żydzi porośli mnie, bym w urzędzie meldunkowym w Warszawie dowiedziała się, gdzie są ich krewni. Dali mi ich nazwiska, swoje adresy i kilka widokówek w prezencie. Pojechałam w tym celu do Warszawy, wypełniłam wszystkie stosowne druki i otrzymałam wiadomość, że te osoby opuściły Polskę i wyjechały do Izraela. Po rosyjsku napisałam o tym i wysłałam list do Tbilisi. Po miesiącu zjawili się w moim domu rodzinnym trzej bardzo uprzejmi, młodzi mężczyźni, i powiedzieli mi, że są przyjaciółmi tych Żydów z Tbilisi. W ręce trzymali te same pocztówki. Mama przerażona, pamiętam, zrobiła im herbatę. Powiedziałam im, że nic mnie z tymi osobami nic nie łączy, co było prawdą. Pożegnali się grzecznie i to jest koniec tej historii.
A ciuchy używane według mnie nie były drogie. Drogie były tylko w sklepie „Mody Polskiej” i w Peweksie. Nigdy nic nie kupiłam w sklepie (teraz zresztą też). Całą szkołę średnią ubierałem się na ciuchach w Przemyślu, a na studiach na ciuchach we Wrocławiu. Być może w Warszawie było inaczej.
W stanie wojennym Związek rozprowadzał dary za darmo i ja z Warszawy przywiozłam cały wór zachodnich ciuchów. Rozdali to w takiej piwnicy. Wiadomo, podziemie.
Za to używanie ciuchy były bardzo drogie w Paryżu. Na te sklepowe nawet nie patrzyłam. Byłam w 1979.
To jest jakiś pomysł na badanie przeszłości, które można by, dzięki tej metodzie uczynić znacznie tańszym.
“Studiowałam nieco wczesniej i nigdy nie przyszło mi do głowy, że ktoś może być donosicielem.”
Bo jakby przyszło, to byłoby coś na rzeczy, a tak to rzeczywiście nie ma powodu podejrzewać.
Mnie też się wydaje, że nikt tu nie donosił, zwłaszcza w latach 50. czy 60.
Nie miałam pieniędzy na podróże, więc donosiciele nie mieli do mnie dostępu
Byłoby ciekawe dla mnie (jestem naprawdę zaintrygowany) i z korzyścią dla młodzieży zaglądającej tutaj, której wiedza o tamtych czasach jest żadna, gdyby WS zechciała nieco szerzej o przesłuchaniach (donos?) w związku z domową drukarnią w latach 80., bo rozumiem, że to nie żadna mała drukarenka dla dzieci, a do celów wywrotowych i bez więzienia się nie obeszło, co tłumaczyłoby późniejsze przesłuchanie trzech korowców na okoliczność uhonorowania wpisem do księgi Nowej. To wszystko brzmi niezwykle egzotycznie, o kulisach takich spraw nikt nie chce pisać, a mnie bardzo interesuje co to jest np. klasyczny sposób przesłuchiwania dla tego rodzaju rozmów, tu trzeba mieć spore doświadczenie, aby się w tym rozeznać, dlaczego trzeba było zaproszenie zignorować i w końcu co to jest księga Nowa.
No właśnie, opowiedz WS, prosimy, daj świadectwo światu!
Wprawdzie znam ten epizod o drukarni z Twojego opowiadania, ale teraz tu nie robimy literatury pięknej, tylko dociekamy i szukamy jakiś punktów odniesień dla prozy Kruszyńskiego, których najprawdopodobniej nie ma, bo wątpliwej jakości artyzm zawsze zwycięży jako zastępstwo zwyczajnej, szczerej jak złoto, prawdy.
I tu masz rację, WS, smutni aniołowie z SB pojawiali się zazwyczaj wtedy, gdy grzeszono. Albo cudzołóstwem, albo przemytem polskich książek z Paryża, albo po sprowokowanej zasadzce, gdzie nie można było nie zgrzeszyć.
Nie przychodzili do grzecznych i poprawnych ludzi, którzy nie chcieli poznawać świata, bo to nie było w ich interesie. Ci, którzy nie garnęli się do tej profesji, a takich też nie brakowało, byli zmuszani szantażem i trzeba było być kimś znaczącym, by zaszczycili swoim najściem.
Dlatego kwiat narodu polskiego donosił. Donosił, bo chciał być kwiatem narodu i donosił, bo był kwiatem narodu. Wsobność była zawsze polską specjalnością.
Nie moge znaleźć w internecie tej korowskiej inicjatywy z przed paru lat upamietnienia wydawnictwa NOWA, widac nic z tego nie wyszło. Listy z tamtego okresu wykasowałam – a szkoda. Wiem, że odnalazłam znajomego z lat osiemdziesiatych, mielismy sie spotkać i pogadać o starych czasach i o wpisie do pamiatkowej publikacji. (Widocznie dostałam jakaś informacje w tej sprawie). Przyszły jeszcze dwie osoby, których nie znałam, a które mnie chciały podobno poznać. Ale rozmowa była nie o mnie tylko o tym kto donosił i co ja w tej sprawie wiem. Nic mi nie przyszło do głowy, wiem tylko, że esbecy odprowadzali samochód organizatora drukarni niemal pod sam dom. To wywołało pewne rozczarowanie. Wzięto ode mnie dane, żeby sprawdzić mnie w ipeenie. Widocznie nic nie znaleziono, bo dostałam jakieś zaproszenie, ale nie skorzystałam.
To przesłuchanie było dla mnie o wiele bardziej dotkliwe, niż przesłuchanie na Rakowieckiej, które wydawało się oczywiste .
Drukarnia w czasach legalnej Solidarnośi pracowała głośno i z rozmachem, drukarze paradowali nad rzeką umazani w farbie (miejscowi sądzili, że to jakaś lewa produkcja), wszyscy byli doskonale znani SB jako prominentni członkowie Koru i w grudniu wylądowali w internacie. Najście na nasz dom było rok później, w stanie wojennym i rzeczywiście wyglądało dość malowniczo, ale nic nam sie nie stało.
No trudno, wszystko to dość mgliste i niewiarygodne, zrobiła Pani wszystko, by zatrzeć dowody chwały, a na dodatek wszystko jest sprzeczne z tym co powszechnie wiadomo o czasach stanu wojennego. Nie bardzo wiadomo w jakim momencie historycznym “esbecy odprowadzali samochód organizatora drukarni niemal pod sam dom.” Kto i dlaczego się tym rozczarował?
Nie wiadomo kiedy powstała drukarnia, w jakich okolicznościach, czy od razu była podziemna i co drukowała. Podziemne, bądź emigracyjne drukarnie istniały już w latach 7o., na legalne narzędzia powielania trzeba było mieć ZAWSZE zezwolenie. Nie można było mieć nawet maszyny do pisania bez zarejestrowania, sitodruku, nie mówiąc o niedostępnym xero, powielaczach czy nawet walkie-talkie, na które trzeba było mieć zgodę PIR-u.
Oczywiście przez ten rok względnej wolności słowa i druku można było czuć się bezpiecznym, ale z chwilą nastania stanu wojennego skończyła się cierpliwość władz. W pierwszym tygodniu dostaliśmy zawiadomienie o oddaniu walkie talkie pod groźbą kary do 5 lat. Nasz znajomy sitodrukarz tak samo. Byliśmy namierzeni i mowy nie było, aby się z tego wykręcić. Pokój gdzie tę moją krótkofalówkę wrzucono był zapchany po sufit.
Ale nie wszyscy rzecz jasna oddali i nie wszyscy zaprzestali działalności. Oddali tylko Ci, a była ich zdecydowana większość, którzy z żadną działalnością wywrotową nie mieli nic wspólnego. Więc jeśli drukarnia działała nadal w stanie wojennym i została namierzona i nic się nikomu nie stało, a jej organizator (nie Pani?) został z honorami odwieziony pod dom, to ja mówię takiej opowieści zdecydowane NIE! Ale nawet jeśli już nic nie drukowała, a nie została “zdana” zgodnie z ukazem, to też się to kupy nie trzyma. Władza w owym czasie nic innego nie robiła tylko tropiła i wsadzała do więzień za zakazaną działalność i nie słyszałem o wypadku takiej wyrozumiałości i pobłażliwości ze strony WRON-u.
Czego szukano o Pani w IPN? Dlaczego przesłuchanie trzech korowców było bardziej dotkliwe niż na Rakowieckiej i czym się to ostatnie zakończyło.
Przepraszam, że się tak bezczelnie dopytuję, ale sama Pani sprowokowała tę ciekawość pisząc enigmatycznie i aluzyjnie, i trudno bez pomocniczych pytań się zorientować kim Pani w tej całej historii była i co robiła.
Przepraszam, że się wtrącę, ale ponieważ znam ten epizod z opowiadania WS napiszę kilka słów. Tam bohaterka, mieszkanka wsi, matka małych dzieci, zostaje nagle przez swojego męża postawiona w sytuacji dla niej niezrozumiałej, lecz pożądanej: w nudę dnia i codziennych obowiązków mąż funduje młodej żonie obecność młodych chłopaków, którzy zajmują budynek gospodarczy i nocami coś tam drukują. Bohaterka, osoba wykształcona na uczelni wyższej w Warszawie, nie interesuje się zupełnie ani czasem historycznym, w którym żyje, ani tym, dlaczego coś się dzieje w jej własnym domu. Najprawdopodobniej polskie wiejskie zwężenie kobiety na wsi, traktującej gospodynię domową jedynie do rozpłodu i sprzątania obejścia, jest w tym wypadku jakimś usprawiedliwieniem dla całkowitego zwolnienia głównej bohaterki z jakiejkolwiek refleksji.
Bohaterka więc postępuje tak, jak Jagusia z „Chłopów” Reymonta. Rozwala się w stroju kąpielowym nad wiejską rzeczką, kupuje cukierki reglamentowane jednemu z drukarzy, po prostu rozprasza swoją nudę małżeńską tymi chłopakami. Dalsze wydarzenia opowiadania nie maja żadnego znaczenia, ponieważ narratorka, czyli ta właśnie bohaterka, niczego czytelnikowi nie odsłania, jej perspektywa jest właśnie taka: kury domowej. Niestety w tym epizodzie nie ma zupełnie pisarza, który by rzecz zobiektywizował, osadził tę kobietę w czasie historycznym, wymierzył jej głupotę i totalny brak zainteresowania czymkolwiek oprócz własnych fantazji erotycznych i za jej pośrednictwem przyjrzał się temu, co się w literackim czasie wydarzyło.
Ale Kruszyński na tym spotkaniu w Muzeum Gombrowicza dobrze powiedział: tylko głupi czytelnik utożsamia autora z bohaterem – narratorem. Trzymajmy się więc tego.
Nigdy nie kreuję narratora na wyjątkowego mądrale i niech tak zostanie.
Pisaniem opowiadań z tłem polityczno historycznym na pewno się nie skalam.
Ale dlaczego musi być wyjątkowym głupkiem i dlaczego tło historyczne kala?
Czytam Ciebie WS przecież tylko we fragmentach i nie mam pojęcia, jaką masz koncepcję powieści. Jednak musi jakaś być, inaczej nie ma literatury. Można kwestionować tło historyczne, wszystko można, bo literatura musi być wolnością i tylko pisarz decyduje, co w niej umieści. Ale przecież samowola pisarza nie może godzić w istotę jego działań. Gdyby spisywano tylko czyny i rozmowy, mielibyśmy w IPN same arcydzieła, a nasi wnukowie błogosławiłyby Służby Bezpieczeństwa, że dzięki swojej gorliwości dały nam taki ogromny literacki urobek. A przecież tak nie jest. Teczki to najnudniejsze teksty pod słońcem, a przecież najczęściej wypełniali je ludzie o inklinacjach pisarskich, niejednokrotnie utalentowani, o aspiracjach artystycznych, o tym jest powieść Kruszyńskiego..
Dodałam o tym, co napisałaś w swoim opowiadaniu jako dowód, że zawarte w nim obrazy nie odpowiadają na pytania Przechodnia. A przecież na te pytania powinny być odpowiedzi. Bo nielojalnością wobec opozycjonistów jest bagatelizowanie problemu tajnych drukarń, szlachetnych inicjatyw młodzieży, ludzi, którzy robili to oddając lata swojej młodości, zatruwali się chemikaliami, i jak Przechodzień napisał, byli wiezieni za to i torturowani. Nie wolno sobie o tych sprawach tak lekceważąco mówić, to jest nasza historia i historia chlubna. Mam przechowaną powielaczową „bibułę” i traktuję ją jak relikwię. Tu na Śląsku wszystko było tak tajne, że nawet jak bym chciała, nie mogłabym przystąpić do żadnych grup podziemnych. Ale ulotki rozrzucano, rozklejano, ludzie przynosili z pracy, z uczelni, część kupowaliśmy. W stanie wojennym to było zbawienne i niosło nadzieję.
Jestem bardzo podniecona tym, co się obecnie dzieje, ale nigdy nie potraktowałabym bieżacych wydarzeń jako materialu literackiego, bo można się ośmieszyć. Mam obok siebie pakę wydawnictw z lat osiemdziesiatych i one w wiekszości są śmieszne i żałosne. Do historii należy mieć dystans, a siebie, czyli narratora traktować z ironią.
Dzisiejsze postepowanie niektórych byłych opozycjionistów jest lustrzanym, chociaż bardzo złagodzonym odbiciem tego, co robilo SB – tropic, tropić, zdemaskować. Jest coś takiego w naturze ludzkiej, że ofiara pragnie być katem.
Tamtej trójce (jeden znajomy, dwóch obcych) chodziło o to, żebym zdemaskowała donosicieli.
Kruszyński na tym spotkaniu mówi o wszechogarniającej literaturę grotesce. Jednak nie wyobrażam sobie napisanego w takiej formie „Lorda Jima” przez Conrada, czy „Nostromo”. O pewnych rzeczach trzeba mówić wprost, stosownie do wagi problemu. Kruszyński mówi, że jest to niesłychanie trudne do uzyskania bo zamienia wszystkiego w ironię i dystans. A jednak arcydzieła literatury są śmiertelnie poważne i jeśli w „Don Kichocie”, czy w „Szwejku” widzi się tylko humor, to czytelnik po prostu nie dorasta do utworu.
Na blogu będę pisała o tych niebezpieczeństwach spłycania, obracania rzeczy w żart, podczas gdy należy im się od pisarza głęboka i wnikliwa analiza. Tak uważam powinność literatury, która ma ocalać męczenników idei, a nie namaszczać lawirantów i hochsztaplerów.
Nie piszesz WS, jaki to jest ten mechanizm odwetowy. Ani w twórczości, ani we wspomnieniu.
O jakim dystansie Ty piszesz? 30 lat to nie dystans? A ile Ci trzeba lat? By wszyscy świadkowie wymarli? To, że naturalną potrzebą człowieka jest dowiedzenie się, kto na niego sypał, to chyba mi przyznasz rację, że należy się pokrzywdzonym. Jakaś symboliczna chociaż satysfakcja w postaci wiedzy, bo nikt im straconych lat już nie wróci. Natomiast obracanie kota ogonem i twierdzenie, że gumowe ucho po latach jest niesłusznie szykanowane, to słyszę coraz częściej. Donosiłaś? Jeśli nie, to dlaczego bronisz bandytów? Tu nikomu włos z głowy nie spadł. Maleszka, mój rocznik, do ukazania się w telewizji filmu „Trzej kumple” był regularnym pracownikiem Gazety Wyborczej, miał tam etat, ubezpieczenie i wynagrodzenie za artykuły. Za kilka lat dostanie pokaźną emeryturę. A przecież to donosiciel zdemaskowany. A ilu zdemaskowanych nie jest i pracują? Jeśli nie ma na świecie sprawiedliwości niech chociaż będzie w literaturze. To jest przestrzeń wolności i tam można napisać jak było.
To przecież są oczywistości i szkoda wciąż o tym pisać. Piszę o Kapuścińskim post i ciągle się odrywam.
Co do imienia bohatera: “(…) ten Grzegorz to cytat z Moliera: “Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało, sam tego chciałeś.” (Tu l’as voulu, Georges Dandin, tu l’as voulu.”) Tam jest tylko “przekręcone” przez szwajcarską konsjerżkę nazwisko w zapisie fonetycznym: [dębęski] Dembiński”.