Dziennik Kalifornijski Część Trzecia

21 luty 2022, poniedziałek
Nie ma Kajtka, jesteśmy pod opieką Emily którą pytam gdzie jest najbliższy przystanek metra, byśmy mogli sami zwiedzić Hollywood. Jest dopiero w Pasadenie, pół godziny piechotą, można autobusem, ale to zbyt skomplikowane. Postanawiamy zadowolić się zwiedzaniem okolicznych wzgórz wokół domu i widzę na mapie zielone tereny Parku Ernesta.
Emily drobiazgowo nam tłumaczy, podaje swój numer telefonu, ale my nie mamy w komórce jeszcze amerykańskiej aktywacji i tak jak się zgubimy, nie będzie to takie proste.
Idziemy w dół ulicą Monterey wzdłuż kwitnących niebiesko i amarantowo żywopłotów, skręcamy przy stacji benzynowej w Aleję 60, po obu jej stronach w dole rozciąga się Park Hermon przylegający do betonowego koryta Arroyo Seco. Są tu korty tenisowe zasłane piłeczkami w cytrynowym kolorze, tereny ogrodzone dla psów i zacienione obszary z wylegującymi się na trawie ludźmi.
Przekraczamy szosę i wchodzimy przez jedną z kilku bram Parku Ernesta ubitą, szeroką drogą dość stromą, by serpentyną wznieść się na sam szczyt wzgórza, skąd widać drapacze chmur centrum Los Angeles. Jest duży upał, mimo to mijają nas rowery górskie i ludzie z psami z wywalonymi od upału językami.
Idzie dużo latynoskich rodzin z dziećmi. Malownicza, smagła para kilkulatków bawi się na ziemi przed altaną, podczas gdy ich ojciec stojąc nad nimi gra na akordeonie jakiś meksykański kawałek.
Ernest Eugene Debs, półkrwi Indianin na cześć którego nazwano to wzgórze dzielnicy Montecito Hills był działającym w drugiej połowie dwudziestego wieku społecznikiem, socjalistą i wspaniałym urzędnikiem we władzach miasta Los Angeles. Uratował na wzgórzach zielone tereny dla ptactwa i zwierząt. Dzięki wiosennej porze latają tu chyba jeszcze intensywniej, przelatują między drzewami i krzakami ptaki, które bezskutecznie usiłuję sfotografować, a potem w domu rozpoznać. Mieszkają tu wróble amerykańskie, skalne gołębie, gołębie żałobne, czerwonoskrzydłe kosy, towhee, kolibry, przedrzeźniacze, czarne phoebe, wrony amerykańskie, kruki, szpaki, dzięcioły kalifornijskie, czarnookie junki. Nocą uaktywniają się ptaki drapieżne. Gęste, niedostępne zarośla to plątanina palm, eukaliptusów, sosen, czarnych orzechów z poszyciem trującego rącznika pospolitego i trującego dębu. Wśród kalifornijskiej żółtej encelii, paproci, szałwii i chaparralu kwitną kalifornijskie astry, niebieskie kwiaty fiesty, kalifornijskie fuksje, złota porzeczka i agrest fuksjo-kwiatowy. Mieszkają tam jaszczurki, węże kalifornijskie, żaby pokojowe, myszy, koty, wiewiórki, susły kieszonkowe i kojoty, które Kajtek obserwuje z okna nocą, jak przebiegają asfaltową ulicą.
Przechodzimy z jednego punktu widokowego na inny, gdzie też jest ławeczka obsmarowana lakierem w aerozolu. Stąd widać nasz dom na tle pasma gór San Gabriel i betonowy kanał Arreyo Seco. Jak zwykle z lotu ptaka, wszystko wygląda bukolicznie, niemniej jest wyjątkowy upał, a my musimy jeszcze zejść i nie możemy być tu długo.
Wracając do domu kupujemy w Market Fresco, najbliższym domowi sklepie, kukurydzę w kolbach. Cały czas przeliczam na złotówki i ceny widzę astronomiczne.

22 luty 2022, wtorek
Jedziemy 10 minut z Emily ulicą Monterey, potem Huntington do północnowschodniej części Los Angeles, gdzie niedawno wynajęła pracownię. Jest to duże pomieszczenie na parterze z osobnym pokojem na biuro, jest prysznic, i osobno ustęp, właściwie swobodnie można tu mieszkać.
Zaczynam ich portret z psami na dwóch przywiezionych blejtramach. Puste udało mi się zmieścić w walizce. Emily ma wspaniałe akryle, nigdy takich nie miałam i rozrysowuję na podłodze, a w domu będę nad tym pracować. Obraz w pionie ma przedstawiać Kajtka i Emily w drzwiach ich domu, w nogach zaglądają dwa psy: Eno i Penny.

23 luty 2022, środa.
Kajtek dzwonił, leci już ze Seattle do Alabamy, na przeciwległe wybrzeże, mają opóźniony samolot, nie udało im się zdążyć na przesiadki. Mówi, byśmy zwiedzili park Park Arreyo Seco.
Wychodzimy z domu, ale mimo nowej karty w telefonie z GPSem nie potrafimy dotrzeć do wejścia Parku kierując się w przeciwną stronę. W końcu rezygnujemy i wracamy do domu. Ja zabieram się do kończenia obrazu.
Wieczorem staramy się na filmach YouTube ogarnąć to, co mamy jeszcze zobaczyć Pustynię Mojave i Dolinę Śmierci.

24 luty 2022, czwartek
Najświeższe wiadomości o inwazji Rosji na Ukrainę zupełnie nas rozbiły, właściwie wyjeżdżaliśmy tutaj z wieściami, że wojska rosyjskie gromadzą się na granicy, ale nikt w ich wkroczenie nie wierzył, a sama Rosja zaprzeczała, że wejdzie. Nikt nie wie, jakie intencje ma Putin i czy jest przy zdrowych zmysłach. Przy takim zawansowaniu cywilizacyjnym prowadzenie konwencjonalnej wojny jest archaiczne. Od zagarnięcia Krymu, na co zezwoliła mu Europa minęło już osiem lat i teraz wrócił po resztę dążąc do obalenia rządu w Kijowie, by ustanowić tam swój, marionetkowy.
Emily zaofiarowała się podrzucić nas na cmentarz do Hollywood mając coś do kupienia na mieście. Zgnębieni wsiedliśmy do samochodu. Miało być 20 minut, ale po dużych korkach wszystko się przedłużyło. Nareszcie wjechaliśmy na bulwar Santa Monica, i wjechaliśmy na teren cmentarza.
Po drugiej stronie ulicy na wprost jest przecznica i widok na biały napis HOLLYWOOD na zboczu gór Santa Monica.
Wysiedliśmy. Emily okrążyła budkę strażniczą i odjechała, a my umówiliśmy się , że przyjdziemy tu za dwie godziny.
Hollywood Forever Cemetery ma piękne trawniki, jest wyjątkowo zadbany i wyczyszczony. Akurat nie ma tu żywego ducha i czujemy się trochę nieswojo, byle kto tu nie leży: producenci, reżyserzy, aktorzy, muzycy. Oprócz poszczególnych grobów w najnowszej, brzydkiej manierze grawerowania na polerowanym, czarnym granicie wizerunków zmarłych, stoją ogromne grobowce rodzinne i mauzolea.
Zaraz na początku, placyk z roznegliżowanymi posągami, lwami i świątynia buddyjska z czerwoną dachówką nad nimi, wszystko intensywnie barwne i zachęcające. Do smoków, a może lwów, oraz posągów, powtykane są liczne karteczki i zdjęcia.
Dalej jest Pawilon Judy Garland z ogromnymi, sztucznymi makami i jej dziecięcym zdjęciem z filmu z Krainy Oz.
W tej pustce cmentarnej nagle zajechał nam drogę elektryczny samochód i wysiadł z niego robotnik cmentarny. Pytam go po angielsku, jak dostać się do stawu, ale on nie zna angielskiego, zna tylko rosyjski. Mówi, że jest tu wprawdzie 5 lat, ale nie ma możliwości nauczenia się języka. Jest z Armenii. Pytamy go o Putina, ale on nie chce o tym mówić. Żegnamy się serdecznie.
Mijamy nagrobne fortepiany pochowanych sławnych muzyków, docieramy do pomnika Hattie McDaniel , czarnoskórej niani z „Przeminęło z wiatrem”, której za życia skutkiem panującej segregacji rasowej odmówiono miejsca na tym cmentarzu, dlatego pochowano ją jeszcze raz.
Dochodzimy do „Ogrodu Legend” przy stawie. Stoi tu Johnny Ramone grający na gitarze, muzyk Chris Cornell, Scott Weiland. Potem idziemy chaotycznie, napotykamy nie szukając znane postacie: Wampirę, Johna Hustona, Jayne Mansfield, Rudolfa Valentino, Griffith J. Griffith. Jest piękne słońce, na środku stawu replika świątyni greckiej, cały ten antyk to jakieś architektoniczne przedrzeźnianie, ale widać, tak postmodernistycznie lubią. Na stawie głaz z żółwiami, nie widomo, czy prawdziwe, czy z mosiądzu, ale jeden się poruszył. Obok gęsi cesarskie, łabędzie trębacze, zielonoskrzydłe cyraneczki, krzyżówki, gągoły, nurogęsi, uhle białoskrzydłe, żurawie. Pawie znaleźliśmy zamknięte w ich piętrowych klatkach, widocznie czas ich przechadzki po grobach jeszcze nie nadszedł.
Bardzo szybko minęły nam dwie godziny, szczególnie jak zaczęliśmy wchodzić do mauzoleów i świątyń, ale Emily i tak nie nadjeżdżała utknąwszy w korkach. Wreszcie ukazał się na ulicy jej samochód i pojechaliśmy zwiedzić przy okazji Hollyhock House w East Hollywood.
Byłam tam osiem lat temu i w międzyczasie wnętrze willi odnowiono i otworzono dla zwiedzających.
Do Parku Barnsdall wjechaliśmy od strony Hollywood Boulevard jadąc na Olive Hill, wzgórze porośnięte gajem oliwnym, który rósł tu, zanim wybudowano zaprojektowaną przez Franka Lloyda Wrighta „Willę Malwy” dla milionerki uwielbiającej ten kwiat, sto lat temu.
Zdobienia betonowego bunkra wystylizowanym kwiatem malwy, jakim w rezultacie stała się rezydencja w połowie domem, a w połowie ogrodem nadaje jej lekkości. Ma liczne tarasy, kolumnady i pergole. Malwy pojawiają się na zwieńczeniach dachów, w szklanych oknach i ozdobnych pasach z lanego betonu na zewnętrznej stronie konstrukcji.
Wtedy, kiedy zobaczyłam willę Hollyhock po raz pierwszy w szarym kolorze mnie zachwyciła i teraz odnowiona, beżowa, jeszcze bardziej jako coś wtopionego w krajobraz, zespolonego z naturą i do niczego nie przydatnego, tak, jak pomnik przyrody.
Niestety, jest wciąż zamknięta. I tym razem, teraz ze względu na covid nie mogłam zobaczyć wnętrza. Podobno jest tam siedemnaście pokoi i siedem łazienek. Salon, jadalnię i bibliotekę Wright pourządzał sam zaprojektowanymi przez siebie w stylu Ar Deco ciężkimi meblami.
Chodzimy wokół tej surowej, monolitycznej bryły przypominjącej świątynię Majów, zbudowanej w wymyślonym przez Wrighta stylu preriowym, czyli horyzontalnym, poziomym. Otwory okienne i drzwi wychodzą na wypielęgnowane trawniki z grupami kwitnących malw korytarze, na tarasy i staw. Na trawie piknikują pary i rodziny, wokół ze wzgórza roztacza się wspaniały widok na dorzecze Los Angeles, na napis HOLLYWOOD, białą kopułę planetarium w Griffith Park i pasmo gór San Gabriel.
Wstępujemy jeszcze na bulwar Sunset po pudełkowy obiad do domu, do Baru Avalon, gdzie sprzedają dania wegetariańskie.
W domu zobaczyliśmy dokument „The young and the dead” z 2000 roku o renowacji i innowacji cmentarza Hollywood Memorial Park z muzyką „Eine Kleine Nachtmusik” w tle. Ambicją nowych właścicieli cmentarza jest rozweselenie go, wprowadzenie imprez kulturalnych, koncertów muzycznych, pikników na trawie wokół grobów.
W nocy wraca zmęczony Kajtek i już rano ma następne zlecenie.

25 luty 2022, piątek
Rano oglądamy na dużym ekranie ludność Kijowa z walizkami i małymi dziećmi oraz psami, kotami na dworcu kolejowym, na szosach w długich kolumnach aut osobowych oraz płaczące dziennikarki ukraińskie mieszkające w Stanach.
Ponawiamy kolejną próbę zobaczenia parku Arroyo Seco.
Skręcamy w ulicę 60, przecinamy Park Hermon i schodzimy w dół do strumienia zaczynającego się w górach San Gabriel, ciągnącego się przez hrabstwo Los Angeles, którego 40 kilometrowe koryto wybetonowano w 1938 po powodzi. Powodzie wzbierały z wód z gór i korytem strumienia przelewały się, zalewając mieszkańców południowej Pasadeny, Alhambry i Los Angeles.
Jest duży skwar, mijają nas nieliczni rowerzyści i deskorolkarze po zbudowanej tu ścieżce rowerowej. Tak też było w pierwotnym zamierzeniu na początku dwudziestego wieku, kiedy rowerów używano do dojazdów robotników między Los Angeles, a Pasadeną zanim nie zastąpiła ich zbudowana kolej żelazna.
Czasami wchodzę po pochyłości do bardziej zielonych obszarów ciągnącego się wzdłuż betonowego koryta Parku Przyrody South Pasadena. Jest tu mały ogród motyli, mały spiralny labirynt i stąd widać pasmo gór San Gabriel ze szczytami: Mount Disappointment, Mount Lowe, San Gabriel Peak, Occidental Peak, Mount Wilson. Ścieżki między krzewami opatrzono tabliczkami z których wynika, że mieszka tu dużo ssaków i ptaków.
Jednak schodzę w dół i wolę iść betonowym korytem. Podchodzimy pod zabytkowy most kolejowy Santa Fe Arroyo Seco, po którym teraz biegnie linia Metra zwana Złotą. Widać rzeczy i śmieci bezdomnych, którzy zamieszkują drugą stronę kanału. Dalej już łuki przepięknego mostu York Blvd po którym biegnie urywek legendarnej szosy 66, czyli Arroyo Seco Parkway, ciągnąca się teraz równolegle z kanałem. Pod mostem jest bardzo dziko i pięknie. Widać, że tędy przejeżdżają jeźdźcy na koniach.
Wychodzimy z betonowego koryta, mijamy park dla psów i skateboard po drugiej stronie ulicy jest krawędź pola golfowego. Idziemy chodnikiem obok kortów tenisowych, gdzie leży pełno piłeczek wciśniętych w siatkę. Też przy polach golfowych mnóstwo białych, porzuconych piłeczek.
Chcemy już wracać, upał daje się we znaki, a nam już się kończy woda w butelkach. Wychodzimy na Pasadena Ave, przekraczamy tory kolejowe i wchodzimy na naszą ulicę, na Monterey, która ciągnie się bardzo długo z bogatymi domami, ogrodami pełnymi kwiatów i cytryn po obu stronach, aż do naszego domu.

26 luty 2022, sobota
Emily na coś do załatwienia w Centrum i zawozi nas pod Dworzec kolejowy. Ma nas odebrać za dwie godziny. Ma już naszą lokalizację w komórce i nie musimy na nią nigdzie czekać.
Wchodzimy do Union Station, budynek został zaprojektowany przez tę sama firmę projektową co Ratusz i inne zabytkowe budynki w centrum Los Angeles, szczególnie te przy Spring, banki i budynki finansjery.
Tutaj mieszanina stylów architektonicznych, przeważa Art Deco. Wszystko utrzymane jest w gamie kolorów ziemi, kolorów Indian. Ogromny hol z wyjściami na dwa piękne dziedzińce to częściowo dawane miejsce kas biletowych, teraz stoją tu fotele wyłącznie dla podróżujących. Ściany są wyłożone marmurem, także częściowo posadzka jest marmurowa, sufity są z pomalowanej na drewno stali, restauracja ma ornamenty Nawahów. Ornamenty powtarzają się w mozaikach, kaflach boazerii i naściennych muralach. Zaglądamy na perony, oglądamy stojące pociągi, do miejsca, gdzie odbiera się bagaże (tak samo jak na lotniskach jest karuzela), do miejsc dla zwierząt.
Wychodzimy z przepięknego Dworca na południowy upał, do historycznej części założycieli Los Angeles, do El Pueblo. W samym centrum Pueblo stoi bogato rzeźbiona Altana zwana Los Angeles Plaza Park, tutaj organizowane są tańce i koncerty podczas meksykańskich fiest. Teraz stoi pusta.
Na dużej tablicy umieszczonej w ceglanych listach jest wymienionych 44 pierwotnych osadników z Los Angeles wraz z ich wiekiem, płcią i pochodzeniem etnicznym.
Pueblo de Los Ángeles i Plac są końcem Starego Szlaku Hiszpańskiego, od Sante Fe w Nowym Meksyku do Los Angeles w Kalifornii. Na Placu są pomniki, galerie, meksykańskie pamiątki, muzea. Rodzina ubrana przez fotografa w meksykańskie poncha pozuje na osiołku. Krążą turyści, jedzą w małych jadłodajniach meksykańskie taquitos i tacos, chodzą po ulicy Olvera przeładowanej meksykańskimi ozdobami, ręcznie robionymi przedmiotami, ceramiką, paskami, portfelami, torebkami, haftami, kapeluszami zwisającymi ze straganów. Towarzyszy nam meksykańska melodia nie wiadomo skąd się wydobywająca, chodzimy trochę zdezorientowani, bo przecież i tak nic nie kupimy, a tłum pcha nas na stoiska. W końcu przekraczamy Plac i widzimy jakieś niezrozumiałe tłumy, chyba emigrantów tłoczące się wokół autobusów na Main st. zaprzeczające miłej, kolorowej atmosferze straganów.
Po raz pierwszy zabrałam kupiony przez Kajtka dla mnie nowy aparat fotograficzny i chciałam wszystko utrwalić. Wisi na pasku na szyi, ale kierując się z Main st. na wiadukt, pod którym pędzą samochody po Santa Ana Fwy, nawet nie skierowałam go na szafirowe namioty bezdomnych, tylko tam popatrzyłam. Siedząca tam zniszczona, chuda kobieta koło czterdziestki mrucząc coś pod nosem, widać było, że wewnętrznie kipi ze złości, nagle się poderwała ujrzawszy mnie i doskoczyła krzycząc na mnie. Ponieważ przystanęłam starając się ją zrozumieć spowodowałam u niej jeszcze większą furię. Strąciła mi z głowy kapelusz i zamachnęła się ręka. Wtedy dobiegł Marek i ona nagle się przestraszyła i cofnęła. Mrucząc coś, by nie wyglądało, że skapitulowała, wycofała się do swojego namiotu. Kobieta, która przeszła już ulicę Aliso na światłach stała i czekała na mnie, by powiedzieć mi coś wspierającego.
Ale ja już byłam zgnębiona i nieobecna. Potem szliśmy w dół ulicami, ale nie wiedziałam, czy idziemy Main, czy Spring, czy Los Angeles i dopiero, jak doszliśmy do siódmej przecznicy i zobaczyłam znajomy dom Santee 743 doszłam do siebie i się ucieszyłam.
Mieszkałam tu w lofcie po starej fabryce guzików na siódmym piętrze, skąd roztaczał się widok na zagospodarowane dachy domów. Ten też miał na dachu jacuzzi.
Weszliśmy Fashion District po którym lubiłam chodzić i oglądać bele cudownych tkanin, gdzie kupiłam za dwa dolary biały polar i do dzisiaj szyję z niego ptaki. Santee Alley to 100-blokowa dzielnica zajęta przez sprzedawców przemysłu odzieżowego handlujących w sklepowych pomieszczeniach i na ulicy. W wystawionych pudłach szukam skrawków z cekinami i mieniących się trykotów, w sklepach z dodatkami, sznurów przeźroczystych, barwnych koralików. Są tu sztuczne kwiaty, guziki, nici, taśmy wstążki, wszystko, co uwielbiam. Nadmiar niepojęty, gdyż kupujących niewielu, trochę przeraża, tego przecież nikt nie wykupi!
Słońce już chyli się ku zachodowi i tkaniny wraz z kolorowymi, przeważnie latynoskimi sprzedawcami wyglądają magicznie, ale właśnie nadjeżdża Emily i musimy już wracać.

26 luty 2022 sobota
Dzisiaj Danielle, kuzynka Emily się przeprowadza z Alhambry do Anaheim po rozstaniu ze swoim chłopakiem i zamieszka we wspólnie wynajętym z rodzicami mieszkaniu. Dla nas to nowość, żeby dorosłe amerykańskie dziecko wracało do zamieszkania z rodzicami, ale podobno to tylko na rok, aż rodzice staną na nogi, gdyż w tym wypadku matka Danielle padła ofiarą oszustów, którzy namawiali ją, by brała pożyczki na hipotekę potem, jak ojciec Danielle trafił udar, zostali bez grosza i domu, który już nie jest ich i na mieszkanie w nim ich nie stać.
Najpierw jedziemy do Pasadeny, gdzie czeka już Danielle w wypożyczalni furgonetek do przeprowadzek. Mówi, że boi się prowadzić takie duże auto, ale auto wypożyczone na nią i musi kierować, ale za rogiem oddaje kierownicę Kajtkowi.
Jadę z Emilly, Danielle swoim samochodem sama, a Kajtek z Markiem w ciężarówce.
Alhambra to miasteczko powstałe po wojnie amerykańsko meksykańskiej zakończonej aneksją Kalifornii i ustanowieniu flagi niedźwiedziej jako symbolu zdobytej Kalifornii z wizerunkiem stojącego kalifornijskiego niedźwiedzia grizzly (na dzisiejszej fladze Kalifornii grizzly nie stoi, a chodzi). Oficjalna flaga Stanów Zjednoczonych pozsyskała wtedy 28 gwiazdkę. Dzielenie się ziemią od Doliny San Gabriel odbywało się szybko po tym jak do tej pory rząd meksykański nie pozwalał Amerykanom kupować ziemi, ani dzierżawić. Benjamin Davis Wilson, zwany Don Benito, pionier i traper wspiął się na najwyższy szczyt gór San Gabriel i nazwał ją swoim nazwiskiem. Właśnie wczoraj wyróżniłam ją w paśmie San Gabriel w Parku Arroyo Seco. Dzisiaj na Mount Wilson jest obserwatorium i wieże skupiające najwięcej anten do transmisji radiowej i telewizyjnej Los Angeles.
Wilson, przyszły burmistrz Los Angeles, dziadek generała George’a S. Pattona, wżenił się w ogromne rancho i równocześnie zakochał się w tych terenach. Nazwę miasteczka, przedmieścia Los Angeles graniczącym z bardzo bogatym San Marino i historyczną, ekskluzywną południową Pasadeną wymyśliła jego córka Ruth zaczytując się właśnie w Washingtonie Irvingu (imię dali mu na cześć prezydenta Waszyngtona), w „Opowieściach Alhambry” (Irwing był ambasadorem amerykańskim w Hiszpanii, w Polsce znany z „Jeźdźca bez głowy”). Kiedy Don Benito (nie uznawał ani Meksyku, ani Stanów, tylko suwerenną Kalifornię i tak kazał się nazywać) wraz ze swym zięciem wprowadził wodę do miasteczka żelaznymi rurami z Lake Vineyard (pierwsze na świecie takie przedsięwzięcie, stosowano rury drewniane, lub rowy), Alhambra zaczęła kwitnąć. Mieszkali tu sławni ludzie, też matka Hilary Clinton.
Jest tu dużo niskich bungalowów i domów, będących dawniej sypialnią dla Los Angeles. W takim właśnie jednopiętrowym domu z basenem i wypielęgnowanym trawnikiem pełnym klombów z kwitnącymi roślinami wynajmowała kawalerkę Danielle do momentu zerwania z chłopakiem. Znosimy ze wszystkimi rzeczy Danielle zerkając z Markiem łakomie na basen, który kusi swym turkusem z zza metalowych barierek. Mieszkanie Danieli jest na piętrze i basen widać z góry. Ale na nic czasu nie ma, na wieczór mamy bilety na „Belle” do kina Edwardsa w Alhambrze, gdzie stoi pomnik ojca założyciela Alhambry, Benjamina Davisa Wilsona, znajduje się on w Renaissance Plaza przed kinem Edwards.
Jeszcze dużo znoszenia i jechania do nowego mieszkania. Po zapakowaniu koszyczków, pudełek, akcesoriów dla psa rasy haski umieszczonego na czas przeprowadzki w psim przedszkolu, pościeli, ogromnego łóżka, regałów i popsutego skutera, ruszamy w takim samym składzie w kierunku Disneylandu. Jadę z Emily, kupujemy po drodze w burger kingu jedzenie nie wychodząc z samochodu, Emily dla mnie zamawia mojego ulubionego szejka waniliowego.
Autostrada jest zapchana samochodami, jednak ruch jest płynny i pojawią się palmy coraz gęściej i tablice kierujące w stronę Disneylandu.
Nowe osiedle, gdzie wynajęła mieszkanie Danielle jest w Anaheim znanym mi z nieudanego zakupu rancha przez Modrzejewską i polskich osadników, które wybrał Henryk Sienkiewicz i podobnie jak wszyscy, niedługo z niego uciekł. Niemniej fakt pobytu tu sławnej potem aktorki szekspirowskiej w San Francisco, a później w całej Ameryce, jest tu upamiętniony parkiem i ulicą Modjewskiej.
Ponieważ jest winda, a Kajek zabrał swój wózek, przeprowadzka trwa o wiele sprawniej i szybciej, jestem niepotrzebna i idę pozwiedzać okolice. Wspinam się nawet na most, pod którym sześciopasmowa autostrada kipi samochodami apokaliptycznie i bezwzględnie, co wznieca we mnie stan lękowy.
W domu Kajtek montuje sprawnie Danieli w sypialni telewizor na ścianie dzięki elektronicznemu wypoziomowaniu i znalezieniu osi na ścianie. Kanapki z king burgera zostają zjedzone, na mnie czeka pół litra coca-coli. Przez okno ogromnego mieszkania z dwiema łazienkami i kilkoma pokojami, szafami w ścianach i gigantycznej kuchni, gdzie pewnie niczego nie będzie się gotować korzystając z pudełkowych zakupów jedzenia, widać nostalgiczne palmy i słońce skłaniające się ku zaczerwionemu zachodowi. Korzystamy z Markiem jeszcze z ostatnich zaabsorbowań przeprowadzką, by się oddalić, przejść się o zachodzie słońca bulwarem Anaheim do Angel Stadium of Anaheim – stadionu baseballowego, gdzie monotonie nadjeżdżają samochody na zbliżający się mecz i stają przed bramkami do parkowania.
Teraz się wymieniamy, ja jadę z Kajtkiem w ciężarówce, a Marek z Emily, która pozostawia Danielle w rozpaczy po stracie chłopaka i z całym tym przeprowadzkowym bałaganem.
Można furgonetkę oddać w najbliższej wypożyczalni, Kajtek jeszcze tankuje należne przy zwrocie samochodu paliwo i przesiadamy się do najeżdżającego samochodu z Emily i Markiem.
Wstępujemy do domu po płaszcze, jest już zupełnie ciemno, a seans zaczyna się za piętnaście minut.
Renaissance Plaza przed kinem Edwards IMAX Theater w Alhambrze ma pomnik Don Benito, jest rzęsiście oświetlony. Parkujemy w podziemnym garażu, Emily kupuje dwa kubły popcornu, dla mnie żelki i już spóźnieni idziemy do sali, gdzie wyświetlaną najnowszy film japoński „Belle” o najcudowniejszej animacji. Trochę rozczarowuje, przereklamowany, niemniej widząc wirtualną przestrzeń na tak ogromnym ekranie bardzo to przeżywam, gdyż zawsze marzyłam podobnie, jak dziewczynka z filmu.
Zatrzymujemy się nocą jeszcze przed historyczną siecią fast foodu „The Hat” na skrzyżowaniu Garfield i Valley w Alhambrze, niegdyś lokalnej, tylko w Dolinie San Gabriel. Emily kupuje wegetariańskie kanapki z dipem na kolację i przy czerwonym winie i japońskich, wyjętych z zamrażarki lodowych mochi kończymy dzień.

27 luty 2022, niedziela
Emily i Kajtek musieli zrobić test covidovy przed pracą z Japończykami na 8 i zabieramy się z nimi do centrum miasta. Mimo, że w punkcie robienia testów nie było chętnych, wszelkie biurokratyczne czynności zajęły im dużo czasu, więc wyszłam z auta oglądając sąsiednie ulice. Grupa młodych ludzi zataczających się lekko szła w kierunku Dennis, ale nie wiadomo, czy dostali tam jedzenie z którym wracali za darmo, czy je kupili w supermarkecie. Wiele jadłodajni zobowiązanych jest do udostępniania pryszniców i wydawania ciepłych posiłków bezdomnym, niemniej jadąc potem ulicami do sklepu z farbami artystycznymi, gdzie Kajtek obiecał mi kupić profesjonalne akwarele, niebieskie i granatowe namioty bezdomnych ciągnęły się po horyzont, a z nimi brud, śmiecie i trudno uwierzyć, by dobroczynność Los Angeles zaspokajała wszystkich.
W sklepie z artykułami dla malarzy było wszystko, ale i wszystko piekielnie drogie, co w Polsce też jest piekielnie drogie, szczególnie talensy. Jeden guziczek kosztował około 5 dolarów, kupiliśmy w rezultacie 3 pudełeczka po 12 sztuk, co chyba było taniej i razem z pędzlem bardzo dobrej jakości. Emily kupiła mi jeszcze mimo, że się wzbraniałam, komplet pędzli akwarelowych i blok z kartkami papieru akwarelowego. Wszystko zawsze zamiast mnie ucieszyć niepokoi, bo czuję się cały czas, że zaraz umrę i nie wykorzystam, nie zdążę, albo nie będę miała siły, by malować, na co potrzebna energia, której ciągle nie mam.
Potem pojechaliśmy do Małego Tokio, ekskluzywnej restauracji Tenno Sushi mieszczącej się obok Świątyni Buddyjskiej. Teraz miała 15 minut do otwarcia, więc pochodziliśmy po pawilonach Little Tokyo. Podziwiałam zabawki dla dzieci nowej generacji z tak miękkiego plastiku, że zwierzątka drżały na moment zbliżającej się ręki. Stała długa kolejka młodzieży japońskiej przed miejscem, gdzie będą sprzedawać najnowszą maskotkę jakiejś gry komputerowej, albo filmu, w każdym razie te irracjonalne potrzeby budziły otuchę, że są miejsca na Ziemi, gdzie nie myśli się o tak niepotrzebnych rzeczach, jak III Wojna Światowa w świecie realnym.
Wróciliśmy do restauracji w momencie, kiedy wpuszczano już klientów i dzięki temu nie musieliśmy czekać na miejsce. Mimo, że obowiązuje nakaz pokazywania pełnego wyszczepienia covidowego i dowodu tożsamości, w końcu nas nie sprawdzili. Skośnooka kelnerka poprowadziła nas do stolika, gdzie mimo, naszych protestów Kajtek zamówił mnóstwo dań, których nie dało się zapamiętać. Były to najprawdopodobniej wodorosty, owoce morza, ryż w równych konfiguracjach jak i makarony oraz nierozpoznawalne grzyby i marynowane jarzyny. Całe szczęście wszelkie przyprawy były podane osobno w prostokątnych naczynkach z laki i udało mi się zjeść suszi i łososia w karmelu oraz zupę przypominającą rybną, bez piekielnego sosu. Resztę zapakowano mi do pudełka.
Wieczorem przyjechała Karolina z Malibu ze swoimi dwoma małymi pieskami na audycję, którą Kajtek jej sfilmował, by mogła przedstawić swojemu agentowi i konkurować i innymi kandydatkami do filmu.
Emily przygotowała meksykańskie tortille i pyszną sałatę z sosem Cezar. Karolina opowiadała o ich warszawskiej pomocy domowej, która z rodziną najpierw uciekła z Kremla do Kijowa i następnie do Polski w poszukiwana pracy. Teraz została tam ich córka i nie może z Kijowa się wydostać, bo wszystkie mosty Ukraińcy zburzyli, by Ruskie nie mogły wejść do miasta. Zdziwiłam się, nigdzie nie wyczytałam, że mieszkańcy Kijowa sami niszczą swoje miasto. Ale widać jest lepiej poinformowana, bo chodzi na demonstracje. Właśnie była w ubiegłą sobotę, 26 lutego na demonstracji na skrzyżowaniu bulwarów Sepulveda i Santa Monica. Ukraińscy Amerykanie protestowali przeciwko rosyjskiej inwazji i przeszli z transparentami „Stop Putinowi” przez Hollywood.
Karolina widziała, jak ludzie w oknach im kibicują i machają rękami. Było dużo Rosjan, którzy krzyczeli, że Ukraina jest ich bratem i że Putin nie reprezentuje wszystkich Rosjan. Opowiadali, że dostają od swoich przyjaciół z wojska SMS-y, że się boją.
Demonstracja trwała kilka godzin, chodzili z flagami niebiesko-żółtymi, przejeżdżające samochody włączyły klaksony na znak poparcia. „Ocal Ukrainę” i „Chwała Ukrainie” – krzyczeli. Karolina była z kolegą Polakiem, ale byli demonstranci też z Litwy, Litwy, Tajwanu, Iranu, Grecji i Bośni.
Wielu Ukraińców opowiadało o swoich bliskich, którzy są na Ukrainie i się o nich martwią.
Przyjechała Danielle z Anaheim bez psa, bo mógł zostać już z rodzicami.
Potem przyszła mama Emily, młodsza od nas o 10 lat i pomagała córce w kolacji. Kajek do wina podał nasze wedlowskie baryłeczki z likierem które przywieźliśmy z Polski i wszyscy byli zgodni, że są lepsze, niż amerykańskie słodycze.

28 luty 2022, poniedziałek
Rano zbudziłam się z zupełnym brakiem sił i próbowałam to przezwyciężyć przygotowując sobie kartony pod akwarele z przyniesionego wczoraj ze studio brystolu, który Kajtek wyrzucił jako brudny, nie nadający się na ekrany do sesji fotograficznych. Marek przyniósł deskę do prasowania i prasował swoje koszule, a w tle puściliśmy sobie „Piknik” z Kim Novak 1957 roku, rzecz dziejąca się w Kansas w ciągu jednego wrześniowego dnia i znudził nas. Nie dokończyliśmy i postanowiłam przezwyciężyć brak energii i się rozruszać. Podjęliśmy trzecią próbę zobaczenia Parku Arroyo Seco wejściem, które wczoraj pokazała nam Emily z samochodu.
Wielki upał, szliśmy Monterey w górę wzdłuż bardzo bogatych domów z rosnącymi w ogrodach drzewami gęsto obsypanymi cytrynami, bajkowe ogródki przydomowe pełne były kwiatów, a żywopłoty z ciasno strzyżonych bugenwilli bujnie kwity amarantowo. Wejście do parku okazało się wąską ścieką obłożoną kamieniami dla koni, drzewa i krewy pochylały się gęsto tak, że Park nagle okazał się ciemny. Ciągnął się wzdłuż kortów tenisowych zupełnie pustych, ogrodzenie z siatki upuszczone było masą piłeczek golfowych wciśniętych w oczka z drutu. Nadleciał średniej wielkości ptak i usiadł na gałęzi, a ja starłam się go sfotografować. Nagle zrobiło mi się mdło i poszukałam korzenia powalonego drzewa, by móc usiąść i napić się wody. Wstałam, by iść dalej, ale Marek widząc moją bladość zaordynował, byśmy wracali. Ja położyłam się wprost na ziemi i zrobiło mi się ciemno, ale pod powiekami układy się w ciemności bardzo wyraźne dwie symetryczne szczeliny w skale zza których widać było turkusowe morze. Marek zadzwonił do Kajtka, ale ten miał konferencję internetową i wyłączony telefon. Zadzwonił do Emily.
Podniosłam się i powróciliśmy do wejścia, mięła nas dziewczyna na pięknym, piaskowego koloru koniu i nas pozdrowiła. Nadjechał samochód z Kajtkiem i Emily, która nalegała, by mnie zawieźć do szpitala, czemu się kategorycznie sprzeciwiłam ubolewając, że Kajtek przerwał tę ważną konferencję internetową. Poleżałam w pokoju Marka który jest na poziomie garażu i gdzie jest chłodno i doszłam do siebie.

1 marca 2022, wtorek
O siódmej Kajtek wszedł do mojego pokoju po jakieś potrzebne mu do dzisiejszego filmowania rzeczy z szafy, ale ja już nie spałam. Pojechali z Emily do studia, a my z Markiem czekaliśmy na meksykańską sprzątaczkę, która wprawdzie zna kod wejściowy do domu, ale jednak czekała, aż ktoś zejdzie na dół i jej otworzy. Zaczyna zawsze od dołu, więc czekaliśmy u mnie pijąc kawę w łóżku, aż posprząta kuchnię z holem na piętrze. Ja trochę się słaniałam z braku energii po wczorajszym omdleniu i poleżałam jeszcze w łóżku Marka na parterze, kiedy wróci Kajtek z Emily i wstałam do nich. Marek właśnie grzał wczorajsze jedzenie zamówione w kuchni indyjskiej, oni byli już po lunchu, na który po robocie zaprosił ich japoński klient. Oglądaliśmy na dużym ekranie wiadomości z Ukrainy i satysfakcjonującą napaść Darii Kaleniuk, ukraińskiej aktywistki na premiera Borisa Johnsona który zorganizował własną konferencję prasową w Warszawie po spotkaniu z Mateuszem Morawieckim. Zarzuciła mu, że dzieci ukraińskie umierają w Kijowie, podczas gdy dzieci Putina przebywają w Holandii i w Niemczech w rezydencjach. Zawstydzony Johnson coś zaczął notować ołówkiem jako nowość i objawienie. Wszystko, co pokazano w krótkich relacjach ze świata nie nadawało się na dłuższe oglądanie, szczególnie na tak ogromnym, niemal kinowym ekranie. Nie kończący się konwój opancerzonych pojazdów rosyjskich które mają zniszczyć Ukraińcy butelkami z nalaną benzyna przez szafirowe, plastikowe lejki powodował u mnie fale kolejnych mdłości i osłabienia.
Czekałam tylko, kiedy czarnowłosa Meksykanka skończy sprzątać mi pokój i łazienkę, bym mogła się położyć i z zamkniętymi oczami poleżeć. Moje przygotowane do malowania akwarelą Talensa były przedwczesne, kartony muszą niestety poczekać, aż nabiorę sił.
Kajtek już się pakuje, za godzinę taksówka zawiezie go na samolot do Seattle. Wraca jutro w nocy i nazajutrz lecą na tydzień do Meksyku.
Wieczorem zobaczyliśmy film dziejący się w San Francisco 1958 roku o tym, jak Frank Sinatra romansuje jednocześnie z Kim Nowak i czterdziestoletnią Ritą Hayworth. Rita ma tu już czerwone włosy, które podobno wydepilowała elektrolizą by podnieść ich linię i poszerzyć czoło. To był chyba mój pierwszy film z Frankiem Sinatrą, jeśli coś takiego kiedyś oglądałam w telewizji w dzieciństwie, to pewnie czarnobiały, ale być może nigdy go w Polsce nie było. Ciuchy zachwycające, Rita ma morelową suknię do ziemi i etolę w tym samym kolorze. Po ulicach San Francisco kobiety chodzą w pelerynach z wiewiórek, taką właśnie mam jeszcze w szafie w Katowicach, którą ojciec przywiózł z Kuby w latach sześćdziesiątych. Nie wyrzuciłam jeszcze, bo cały czas mam nadzieję, że uda mi się z niej zrobić delikatne pędzle bobrowe do akwarel.

2 marca 2022, środa
Emily przygotowuje dom dla nas na samotny tydzień, jedzie po nadmiarowe jedzenie, podczas gdy jest pełna lodówka owoców i warzyw na ostatnich nogach. Upał straszny, jednak zdecydowaliśmy się pokrążyć trochę po uliczkach wokół domu szczególnie, że wiosennie z dnia na dzień bujniej zakwitają trawniki i żywopłoty coraz okazalej. Pawie jak zwykle przekraczają ulice po wygrzaniu się na dachach i klombach okolicznych domów. Podobno budzą mieszkańców o 4 rano, wybierają posesje jakie chcą, tupią nocami po dachach i nikogo się nie boją. Wiosenne żonkile zastąpiły już maczki kalifornijskie, złocienie i kwitnące kaktusy, a obsypane na biało ogrodowe drzewka pomarańczowe uginają się od nadmiaru owoców. Około 6 włącza się tu podlewanie i chodniki są mokre.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2022, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *