17 luty 2022, piątek
Psy Eno i Penny zabrał Daniel jeszcze przed wczorajszym bankietem na pustynię Mohave, gdzie będą przebywać na czas naszej tygodniowej wycieczki do Big Sur.
Zabieramy małe walizki na kółkach, Emily pakuje suszone mango, wiosenne truskawki w plastikowym pojemniku i dwa, tylko dla mnie i Marka, podłużne litrowe słoiki z drewnianymi nakrętkami i ocieplaczami z materiału, by herbata nie wystygła. Oni zabierają kawę w kubkach, wszystko umieszczamy w samochodowych dziurach na napoje i starujemy kierując się na północ. Przejeżdżamy znowu bogate rejony Pasadeny, by znaleźć się na zatłoczonej autostradzie nr 5. Ruch jak zwykle jest bardzo duży, niemniej udaje się kierującej samochodem Emily utrzymać płynność dzięki pasmu przeznaczonemu dla jadących tak jak my, we czwórkę.
Za oknem przedmieścia Los Angeles zmienią się w pejzaż górzysty aż do bardzo wysokich gór pokrytych chaparralem, zupełnie nowym dla mnie widokiem. Jak się dowiaduję, runo chaparralu jest twarde, ma długie korzenie pozwalające roślinom czerpać wodę z głębszych pokładów, co musiało być niezwykle trudne i uciążliwe dla pionierów przemierzających, bądź osiedlających się tutaj. Miedzy krzakami przeziera rude podłoże ziemi raczej gliniastej, wysuszonej, sprawiającej wrażenie, jakby miało się wszystko posypać na autostradę.
Po jakimś czasie pejzaż się zmienia, wjeżdżamy w dolinę której w tle cały czas towarzyszą nam wysokie pasma górskie na czubkach ośnieżone. Zaczynają się nie kończące się szpalery kwitnących sadów w pastelowych kolorach, potem poletka ropy z metalowymi kiwonami.
Wjeżdżamy do hrabstwa San Luis Obispo, do żyznej doliny rzeki Salinas i do miasteczka Paso Robles.
Jak widzę na mapie, leży ono na wschodnich zboczach nadmorskiego pasma górskiego Santa Lucia na zachód od miasta i biegnie w kierunku północ-południe, zaczynając od Monterey.
Zatrzymujemy się na obrzeżu, wstępujemy do sklepiku „” z wielką ilością przypraw na półkach na wszystkich ścianach i regałach. Kajtek zmawia kilka gatunków herbat. Właścicielka sklepu przynosi je do stolika pod parasolem na zewnątrz w papierowych kubkach, z pięknie opisanymi nazwami. Obok jest ciastkarnia, Kajtek przynosi kilka rodzajów ciast, w tym słynne pączki amerykańskie z dziurką bogato i kolorowo zdobione.
Potem podjeżdżamy do centrum Paso Robles, gdzie parkujemy samochód i zwiedzamy to małe, amerykańskie miasteczko, które podobno po trzęsieniu ziemi w San Simon w 2003 ostało odbudowane w tym samym kształcie, gdyż ponad stuletnie domy uznano za zabytkowe. Wzdłuż uliczek wysadzonych drzewami stoją pomalowane barwnie stare beczki po winie z kaktusami i agawami, w niskiej zabudowie kamieniczek jedno lub dwupiętrowych, mieszczą się puby, galerie i butiki.
Mijamy narożny budynek Acorn z Wieżą Zegarową przykrytą czapką żołędzia nawiązującą do sadzonych tu wszędzie dębów i nazwy miasteczka.
Wchodzimy do parku, gdzie odbywają się wszelkie imprezy integracyjne mieszkańców Paso Roble, gdzie stoi biblioteka i obok jeden z trzech odlewów (dwa pozostałe w Krakowie i w Waszyngtonie) posągu Ignacego Paderewskiego w skali trochę mniejszej od naturalnej wygłaszającego przemówienie na jednym z patriotycznych wieców poświęconych sprawie polskiej w USA.
Paderewski przybył tu w 1914 leczyć artretyzm w gorących źródłach siarkowych, zatrzymywał się w stuletnim Hot Springs Hotel zwanym też Pioneer Hotel Paso Robles, gdzie mieścił się basen o wymiarach 40×80 stóp, lub też w Łaźni Miejskiej zbudowanej początku XX wieku, zamienionej teraz na sklepy.
Paderewski zachwycił się tak bardzo Paso Robles, że kupił dwa rancza, 1520 akrów, pierwsze nazywając Rancho San Ignacio w rejonie Adelaide na cześć swojego patrona. Potem dokupił drugi pas o powierzchni 900 akrów w York Mountain Winery. Zasadził 35000 sadzonek Petite Sirahi Zinfandel. Wina z Rancho San Ignacio zdobywały nagrody.
Jak czytam, Paderewski dawał koncerty w Stanach Zjednoczonych podróżując koleją z żoną i personelem własnym, prywatnym wagonem Pullman wyposażonym w swoją bibliotekę, fortepian, jadalnię i sypialnię, pozostawiając zarządzanie winnicami Polakowi.
Wychodzimy z Parku i robimy zakupy w sklepie charytatywnej organizacji Goodwill podobnej do Armii Zbawienia, gdzie kupuję blond perukę w stylu Kurta Cobaina i worek 12 szpulek kolorowych nici dla mojej przyszłej produkcji ptaków z materiału.
Po przeciwległej stronie parku wchodzimy do jednej z licznych tu degustacji win, gdzie przyjaciółka Emily ma opłaconą kartę abonamentową, z której pozwala nam korzystać. Przy sąsiednim stoliku trwają negocjacje zakupu beczek wina marki Justin, dalej, mimo wczesnej pory, młodzi ludzie świętują jakąś uroczystość. Wnętrze w stalowych kolorach szarości i czerni z białymi ścianami tworzy klimat szlachetności i wyrafinowania. W przeszklonej podłodze widać składowane butelki i to, że to nie żadna lipa, ale profesjonalne obchodzenie się z winem.
Ja, dorastająca na J23 w czasie studiów, potem czerwonym Egri Bikaner z Węgier, nie mam pojęcia o winach ani o tym, co przychodzący czterokrotnie z nową butelką, młody, ładny kelner długo mówi o tym, co nalewa. Jestem już w bardzo dobrym nastroju, czego nie dał mi wczorajszy jonit z marihuaną i pytam go o Paderewskiego. Pierwsze słyszy, mimo, że mówimy mu, że posąg Paderewskiego stoi w Parku, o czym też nie wie i wiedzieć nie zamierza.
Wyjeżdżając z Paso Robles pejzaż ze szpalerami winnic zaczyna się nagle zmieniać, ale coraz bardziej się ściemnia i coraz mniej widać. Przed Salinas kupujemy w Taco Bell meksykańskie tortille i burrito wegetariańskie.
Wjeżdżamy pod górę na rancho w Prunedale w północnej stronie Salinas. Jest zupełnie ciemno. Nasze mieszkanie jest na parterze kamiennego rozbudowanego domu, składa się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki. Jesteśmy zmęczeni i natychmiast zasypiamy. Tupot stóp dochodzący z sufitu świadczy, że na piętrze są jacyś ludzie, ale nikt nas nie niepokoi.
18 luty 2020, sobota
Dom na wzgórzu to podmurowany okrągłymi kamieniami dworek, z licznymi werandami, altankami, miejscami na biwak czy ognisko, grill, hamak, huśtawki, kosz do siatkówki. Między drzewami, chyba oliwkami i dębami, kiełkują europejskie żonkile i fiołki. Właściwie wszystko tu pomieszane, i kaktusy na skalniakach, krzewy kwitnące, bugenwille, pną się powoje, spadają szyszki, trochę dziko rośnie, a trochę zadbane.
Szybko pijemy herbatę, czeka nas pojemny w trasy wycieczkowe dzień, wrócimy tu wieczorem.
Nie wstępujemy do Salinas, mimo, że muzeum Steinbecka i jego dom rodzinny są tu wielką atrakcją, kierujemy się wprost nad morze. W Castroville na stacji benzynowej bierzemy benzynę, ale samej miejscowości słynącej z uprawy karczochów, które to na jakimś festiwalu młodziutka Marilyn Monroe reklamowała, też nie zwiedzamy. Trzeba wybierać.
Skręcamy na szosę 1, już widać wybrzeże wzdłuż autostrady. Wjeżdżamy na półwysep Monterey z miasta Monterey i kierujemy się do wjazdu na półwysep, gdzie jest słynne Pebble Beach. Jest 5 bram, my wjeżdżamy zapłaciwszy za samochód bramą Morse Gate przy Sunset Drive z autostrady nr 1. To Samuel Finley Brown Morse (czytam, że daleki kuzyn Morse’a, wynalazcy telegrafu i alfabetu Morse’a) wykupił w 1919 roku ziemie i założył tu zamknięte osiedle. Można się do niego dostać tylko przez bramy, mieszkańcy mają samochodowe plakietki.
Pobudowano tu wspaniałe rezydencje, przepiękne domy z lat dwudziestych ukryte są za wyrosłymi bujnie zaroślami. Założono pola golfowe i wytyczono trasę nazwaną 17-Mile Drive wzdłuż wybrzeża po najwspanialszych 17 punktach widokowych. Podobno tym kwitnącym, dzięki odwiedzinom najzamożniejszych ludzi z całego świata przedsięwzięciom, Morse uratował te tereny przed bezsensowną eksploatacją, wycinką lasów i dewastacją plaż.
Jedziemy przez bujne tereny zielonych sosen i cyprysów, i wjeżdżamy na parking plaży, zwanej hiszpańską od pierwszych hiszpańskich odkrywców zatoki Monterrey w 1769. Jest biały piasek, turkusowa woda. Zbieram kamyki i wodorosty, które wyschnięte mają sztywne, piękne zgrubienia jak gotowe rzeźby. Dalej idąc wybrzeżem morze się coraz bardziej burzy bijąc falami o skały. Docieramy samochodem do Point Joe (od legendarnej chatki mieszkańca o tym imieniu) roztacza się kolejny, niepowtarzalny widok na brzeg morski.
Kolejny punkt widokowy zwany China Rock od nieistniejącej już chińskiej wioski rybackiej z końca XIX wieku. Widać okopcone ślady na skałach kuchennego dymu.
Punkt na Bird Rock jest najciekawszy, bo siedzą na białej skale oblepionej białym guanem pelikany, kormorany, mewy. Opalają się lwy morskie i foki.
Dalej Seal Rock i ukryta plaża z potokiem wpływającym w turkusową wodę. Niestety jest zbyt zimno, by się kąpać. Otulam się żółtym szalikiem podarowanym mi przez Danielę.
Na plaży Fanshell część wybrzeża teraz wczesną wiosną zamknięta jest dla wegetacji młodych roślin.
Cypress Point to najpiękniejszy widok na rosnące w skałach cyprysy, na południowy zachód półwyspu pobudowano liczne ekskluzywne, stuletnie wille skierowane na ocean.
W Crocker Grove (od Charlesa Crockera, barona kolejowego) najstarszy, najpiękniejszy las cyprysowy. Punkt widokowy Lone Cypress to samotne, stojące od 250 lat drzewo na skale.
W Ghost Trees at Pescadero Point cyprysy są tylko widmami drzew, szkieletami wybielonymi przez wiatr i fale morskie, niemniej, trwające, stojące na posterunku.
Zjeżdżamy do Punktu Informacyjnego, gdzie są toalety, sklepy z pamiątkami i mimo, że jest dopiero luty, mnóstwo turystów.
Samochodem mijamy liczne pola golfowe, które nas nie interesują zastanawiając się, jak Morse godził to z jego ekologicznymi ideami. Widocznie one dawały mu pieniądze na ochronę roślinności innej niż te bagatelne tysiące hektarów przeznaczonych na golf.
Wyjeżdżamy do sąsiadującego z osiedlem miasteczka przez Carmel Gate, gdzie idziemy na lunch do małej restauracji „The Little Swiss Café”.
Carmel-By-The-Sea to bogate miasteczko pełne klombów z kaktusami i roślinnością wiosenną, pierwiosnków i irysów. W niskiej zabudowie uliczek w stylu hiszpańskim czyli mauretańskim, z półokrągłymi drzwiami i oknami mieści się ta restauracja o charakterze alpejskim. Oferuje dania szwajcarskie, niemieckie i francuskie na obrusach w czerwoną kratkę w otoczeniu ścian realistycznych malowideł przedstawiających cztery pory roku w Alpach. Oczywiście to tylko pozór, gdyż kucharze nie mają zamiaru zapoznawać się z żadnym europejskim jedzeniem sypiąc swój zawsze piekielny sos do wszystkiego, tak, że nic się od niczego nie różni.
Obok siedzi parę staruszków, też tak jak ja jedzą pieczonego łososia zalanego ostrym sosem paprykowym z frytkami.
Idziemy zwiedzać to czyste miasteczko, w powietrzu czuć zapach sosen i cyprysów. Jak czytam ściągało swym spokojem aktorów, malarzy i pisarzy z San Francisco: Jacka Londona, George’a Gershwin’a, Roberta Lewisa Stevensona czy Charlie Chaplina.
Skręcamy w uliczki domków dla lalek zaprojektowanych przez przybyłego tu z Illinois architekta Hugh’a Comstock’a. Pierwszy był dla żony jako sklep, producentki lalek i maskotek. Społeczność Carmel zaczęła zamawiać u architekta podobne projekty. Niestety domki mało są widoczne zza zarośli, jest ich podobno osiemnaście. Przełamują pierwotny styl hiszpańsko-śródziemnomorski konstrukcjami w stylu Tudorów z rozkloszowanymi okapami i ręcznie ciosanymi wykończeniem oraz nieregularnymi kominami, które wyglądają jak stos kamieni.
Porzucamy Carmel, małomiasteczkową Amerykę, położoną na wzgórzu opadającym do oceanu. Zachód jest zawsze stroną najbliżej oceanu, wschód stroną najbliżej autostrady 1, północ jest bliżej Pebble Beach, a na południu Carmel Valley. Wracamy na szosę nr 1 i zbliżamy się do Mostu Bixby Creek.
Jack Kerouac przyjeżdżał tu z San Francisco trzykrotnie w 1961 roku, wysiadał na moście. Schodził w Bixby Creek Canyon do pustej chatki przyjaciela Lawrence’a Ferlinghettiego by pić. Nie wiadomo, gdzie była ta chatka, bo wszędzie są tereny prywatne i poszukujących jej miłośników Kerouacka których na świecie nie brakuje, mieszkańcy gonią ze strzelbą.
Kerouac przeżył tu alkoholiczne szaleństwo i załamanie nerwowe i po kilku latach zmarł z przepicia. Ale napisał „Big Sur” w ciągu 10 dni i bardziej je lubię niż „W drodze”.
Najpiękniej most wygląda przed wjazdem, z poszarpanym brzegiem morskim, spienioną falą staje się widokiem świata. Ścieżkami można zejść niżej, w samym dole przy przęsłach widać kwitnące kalie i kołujące ptaki.
Most powstał w latach trzydziestych z betonu i sekwoi, połączył północ i południe, jest bramą do Big Sur, jest arcydziełem i geniuszem myśli inżynierskiej. Latem turyści podobno uniemożliwiają przejechanie przez niego, jest ich tak dużo. Teraz w lutym, łatwiej.
Zaraz za nim wjeżdżamy na podobny most Rocky Creek Bridge, żelbetowy most łukowy zbudowany w 1932 roku.
Zjeżdżamy za opłatą w kierunku plaży Julii Pfeiffer Burns. Julia była jednym z pierwszych osadników, ranczerką i pionierką wysoko cenioną przez sąsiadów. Wykupiła z mężem Burnsem wybrzeże Big Sur z jego klifami i plażami. Potem przejęła to jej przyjaciółka i podarowała państwu z zastrzeżeniem, że Julia musi być upamiętniona.
Jedziemy sosnowo-cyprysowym lasem do plaży Pfeiffer Beach Keyhole Rock.
Keyhole Arch to otwór w skale przez który widać zachód słońca i wpływają fale morskie na piaszczyste wybrzeże. To na jego tle Liz Taylor piknikuje na plaży z Richardem Burtonem w filmie „Brodziec” z 1967. Brodziec to średniej wielkości ptak na długich nogach i długim dziobem drepczący z chmarą innych brodźców po plażach Big Sur. Taylor w filmie gra niewiarygodną hipiskę ubraną w swoje markowe ciuchy od europejskich projektantów mody i w swojej nienagannej fryzurze. Teraz nikt tak się tu nie ubiera. Big Sur opanowali głównie turyści, o tej chłodnej porze roku rodziny z małymi dziećmi piknikującymi przy skałach. Wspaniała, szlachetna plaża, plaża pulsuje życiem.
Idziemy po fioletowych i szmaragdowych smugach piasku wzdłuż manganowych i malachitowych skał aż do potoku wypływającego ze wzgórza i lasu Los Padres. Widzę w poszyciu lasu liście poziomek, paproci, krzaki porzeczki i agrestu, ale głównie jest tu chaparral. Wokół rosną dęby szypułkowe, las iglasty i gaj sekwoi.
Wracamy brzegiem, ja boso mocząc nogi w przypływających falach. Kąpiel i tak ze względu na skały i niespokojne w tym miejscu morze jest zawsze zakazana. Woda daje mi energię na dalsze, bardzo pojemne w atrakcję, zwiedzanie Big Sur.
Wracamy na autostradę Pacific Coast Highway i zatrzymujemy się w Lomie, małej społeczności która od 1929 roku pełni rolę łączności dzikiego Big Sur z cywilizacją. Jest tu do dziś czynna pierwsza stacja benzynowa, poczta, kaktusy posadzone jeszcze wtedy i liczne turystyczne biznesy współczesne. Na płocie siadła niebieska kalifornijska sójka z czarną głową i czubkiem. Pod płotem kwitną pierwsze żonkile. Na licznych tarasach motocykle, strzałki do toalet i galerii z obrazami. Kiedy Kajtek z Emily i Markiem idą zamawiać pączki, kawę i dla nas herbatę, ja pospiesznie przechadzam się wzdłuż autostrady fotografując ogłoszenia i zaglądając do pomieszczeń z bilardem i barem alkoholowym. Przechadzający się człowiek – w kowbojskim kapeluszu, z tyłku kucyk, z długą brodą, na nosie ciemne okulary, z napisem na plecach Sekuryty – zniecierpliwiony moją obecnością nieprzyjemnie zwraca mi uwagę, że tu nie wolno chodzić, tylko można jeździć samochodem. Uciekam przestraszona. Jemy przy stoliku zamówione ciasta. Pijemy kawę i herbatę.
Dalszym etapem jest pamięć o mieszkającym tutaj pod koniec życia Henrym Millerze. Jego „Big Sur i pomarańcze Hieronima Boscha” (wydana u nas dopiero w 2013 roku, napisana w 1957) ma we wstępie tkliwy opis przyrody i czuje się jego wielki zachwyt i miłość do tych skromnych i trudnych początków osiedlania się w Big Sur i wychowywania tu dzieci. Miller, chłopak z Brooklynu, mieszkał przez 18 lat w różnych miejscach Big Sur ze swoimi kolejnymi żonami w szałasach i chatkach pozostawionych przez założony tu obóz (czyli gułag) dla skazańców budujących Pacific Coast Highway.
Austriak Emil White, jak wynika z nekrologu z 1989, był od Millera 9 lat młodszy. White, pisarz, wydawca i malarz był przyjacielem i pomocnikiem Millera od 1944 tak wielkim wielbicielem, że oddał swoją chatkę z sekwoi na poświęconą jemu „Bibliotekę pamięci” gdzie zgromadził pamiątki po pisarzu.
Teraz miejscem opiekuje się „Big Sur Land Trust” (bardzo pożyteczna organizacja chroniąca Historię Big Sur). Oprócz muzeum jest tu normalna księgarnia.
Mówię sprzedawcy, że u nas Miller był na indeksie. On się śmieje i mówi, że u nich też, do 1964.
Wracamy na autostradę i skręcamy do Parku Stanowego Julii Pfeiffer Burns do wodospadu, do McWay Falls.
Do Parku wjeżdża się za opłatą, stoją pojemniki na śmieci z zamknięciem uniemożliwiającym włożenie łapy niedźwiedziowi. Po pożarze w 2008 roku wszystkie było niedostępne dla zwiedzających, niedawno, w 2021 otwarto część tak, by turyści mogli zobaczyć z dala wodospad. Do wodospadu idzie się tunelem zrobionym z gigantycznej rury pod autostradą, taras widokowy to dawny dom właścicieli posesji, zbudowany na klifie, wzniesiony ponad mgłą, podobno był oszałamiająco piękny.
Wodospad, którego wody płyną przez cały Park, ma 24 metry wysokości i liczne osuwiska związane też z budową autostrady zmieniły to miejsce. Czasami plażę (niedostępną) zalewa ocean i woda wpada wprost do niego.
Dzień chcemy skończyć zachodem słońca i spieszymy się do plaży Carmel River gdzie znajduje się laguna i mnóstwo ptaków wędrownych. Rzeka Carmel przepływa przez lagunę, zanim wpadnie do oceanu na dzikiej plaży.
Jeszcze słońce jest nad horyzontem barwiąc niebo na różowo, brodźce, mewy, kaczki, pelikany przyciągane przez ogromne lasy wodorostów morskich na morzu, otaczają wodę i pobliskie, porośnięte obrzeża. Wchodzę do morza podwijając nogawki spodni, jest lodowata, ale można się przyzwyczaić. Wszyscy na plaży otuleni w koce wpatrują się w nie spieszące się słońce, które opada na coraz bardziej roziskrzoną linię styku nieba z wodą, granica się zaciera, ostatnim spektakularnym błyskiem kawałek koła żarzy się jeszcze, by całkowicie pochłonął je ocean.
Wracamy do Salinas kupując po drodze kolację w pudełkach, dla nas, czyli dla gości w mieszkaniu jest czerwone wino reklamujące tutejsze winnice.
20 luty 2022, niedziela
Rano oglądam jeszcze rancho, zabieram duże szyszki pinii. Wpinam w wywieszoną w przedpokoju mapę świata szpilkę tam skąd jestem, z Polski. Spieszymy się, dzisiaj pozostała ilość atrakcji jest tak duża, że nie można myśleć o odpoczynku. Będziemy wracać aż do Los Angeles, w przeważającej części SR 1 biegnie równolegle do linii brzegowej lub blisko niej.
Wjeżdżamy do Casa Verde po benzynę, Murzyn bardzo czarny, ubrany w czarny strój i czarny kaptur siedzi niedaleko na przystanku autobusowym i gra na czarnym handpanie. Na klombach kwitną lwie paszcze obok gigantycznych kaktusów i agaw.
Zatrzymujemy się przy szosie, by wstąpić do Parku Stanowego Garrapata. Najpiękniejsza jest na szczycie urwiska bujna kwitnąca roślinność dostępna po zejściu schodkami. Po obu stronach ścieżki (nie wolno zbaczać ze względu na trujący dąb wplątany w zarośla, idzie się gęsiego) żółto kwitnące krzaki kojotów (używane do przerywania ciąży), kalifornijskie krzewy kawowca, kalifornijska szałwia, łubin krzewiasty, niebieskie kwiaty bzu kalifornijskiego (ceanothus), też jest i maczek kalifornijski. Tu podnóża gór Santa Lucia, dwa strumienie wpadają do oceanu i w dolinie ze słodką wodą od stycznia kwitną kalie. Mnóstwo Azjatów z przybyłej tu właśnie wycieczki fotografuje się tu z rodzinami wśród kalii.
Plaża ma kształt półksiężyca, wtulona w wysokie, 15 metrowe klify, ciągnie się przez 3 kilometry często używana przez nudystów ukrywających się za stosami drewna wyrzuconego przez wodę, pędzonych przez strażników od czerwca.
Przejeżdżamy wzdłuż morza, w oddali wyspa ze skałą wulkaniczną na której jest czynna historyczna latarnia morska To jedna z 30 tajnych miejsc na świecie, które zbudowano w czasie Zimnej Wojny w celu wykrywania sowieckich okrętów podwodnych. Niestety nie udało nam się tam wjechać, obiekt był zamknięty.
Na lunch zatrzymujemy się przy kolejnej hipisowskiej rodzinnej wspólnocie, w Gorda Springs. Tym razem przyjaźnie, sprzedawczyni kamieni szlachetnych i biżuterii powitała mnie komplementem. Bardzo podobał jej się mój naszyjnik uszyty ze zgrzewanych kwiatów poliestrowych.
W dziewiętnastym wieku był tu przystanek dla dyliżansów, gorączka złota przyspieszyła rozwój osady.
Roztacza się stąd piękny widok na Ocean Spokojny ze skaczącymi wielorybami. i licznymi wronami przysiadującymi na ogrodzeniu autostrady. Na dach restauracji „Whale watcher cafe” przylatują mewy, które wychodząca co jakiś czas kucharka karmi wyrzucając w górę wnętrzności ryb, a one chwytają je w locie przy oklaskach klientów.
Jemy obfity posiłek zmawiając wegetariańskie hamburgery z frytkami.
Jadąc wybrzeżem i mijając rozciągające się w dole przepiękne widoki morza rozbijającego się o wysokie skały klifów mijamy zbierającą się na naszej wysokości mgłę. Potem krajobraz się uspokaja i znajdujemy się na tej samej wysokości co morze. Skręcamy w obszar Państwowego Rezerwatu Morskiego i Obszaru Ochrony Morskiej Piedras Blancas. Na plaży za ogrodzeniem i wygodną barierką do bezpiecznej obserwacji żyje ponad 7000 słoni morskich. Trwa tu ustawiczna walka o samice i terytoria bardzo dużych słoni morskich północnych. Obserwatorów tego obyczaju tu nie brakuje.
Nie brakuje też słoni, bo migrują i wracają tam, gdzie się urodziły, czyli tutaj i zakładają rodziny.
Musimy jechać, nad naszymi głowami nostalgicznie przelatuje stado pelikanów uformowanych w klucz. Pozostawiamy zgiełk słoni morskich i jedziemy wprost do Cambri. Mijamy zielone tereny pasących się licznych stad krów i po przeciwnej stronie szosy widzimy na samym szczycie wzgórza dwie białe wieże kościelne w Zamku Hearsta w San Simeon.
Williama Randolpha Hearsta, magnata prasowego, który w czasach kryzysu dał pracę tutejszym mieszkańcom przy budowie rezydencji rozsławił najbardziej film „Obywatel Kane” Orsona Wellesa. Niestety, nie odwiedzamy Zamku, natomiast zatrzymujemy się na parkingu plaży Moonstore która należy już do Cambri. Charakteryzuje się drewnianą promenadą ciągnącą się kilometrami, my wstępujemy tylko na taras widokowy w jej środku, skąd roztacza się widok a plażę o prawie czarnym piasku, latynoskie dzieci, niewielkie jezioro, stosy drewna wyrzuconego przez morze, którymi plażowicze bawią się montując z nich szałasy. Kilkanaście rodzin biwakuje, relaksują się okutani w koce i szale. Pobiegłam do wody, jest lodowata, wokół nawet nie rozpierzchły się mewy, kormorany, ostrygojady, kuliki, brodźce, rudziki, wróble, dzięcioły i sójki.
Zaledwie 18 km od Zamku Hearsta leży Cambria. O niskiej zabudowie przypominającej scenografię hollywoodzkich westernów, Cambria jest prawdziwa, ma domy jeszcze z XIX wieku. Wszystko skupia się po obu stronach Main Street. Są tu słynne jagodzianki, ciasta i pączki które jemy przysiadłszy się do stolików przyulicznych, pijemy herbatę i kawę, odpoczywamy.
Podjeżdżamy pod rezydencję zwaną Nitt Witt Ridge. Została uznana jako światowe arcydzieło architektury naiwnej.
Artysta i samotnik Arthur „Art” Harold Beal (1896–1992) znany jako Doktor Tinkerpaw lub Kapitan Nitt Witt, kupił swoją działkę na zboczu wzgórza w 1928 roku i starał się przez 50 lat ten teren zagospodarować z przedmiotów znalezionych na śmietniku i na plaży, takich jak butelki, puszki po piwie, muszle słuchotek, felgi samochodowe, kafelki, części samochodowe oraz stare piece i pralki, bądź przyniesionych z budowy Zamku Hearst, gdzie pracował. Najprawdopodobniej właśnie to co z Zamku zostało po jego śmierci skradzione i splądrowane, teraz pozostały głównie deski sedesowe i muszle klozetowe i będące kolumną i ważnym nośnikiem skomplikowanych konstrukcji. Przez okoliczną ludność uznany za dziwaka nie miał łatwo, niemniej dożył 95 lat, a jego Zamek na wzgórzu, który przetrzymał nawet trzęsienie ziemi, będący rechotem i pokrzywianem się z Zamku Hearsta, jest teraz z różnym powodzeniem restaurowany przez nowych właścicieli.
Następnym nie miastem, a społecznością na naszej drodze jest Vinland założone podobno przez Duńczyków, gdyż są tu wiatraki i syrenka Andersena siedząca na skale przed jakąś restauracją wikingów. Nikt nie wie, czy tu rozgrywa się „Vineland” – postmodernistyczna powieść Thomasa Pynchona z 1990 roku o życiu w Stanach Zjednoczonych lat 80-tych i czy o tym śpiewa w swojej piosence Patti Smith. Niestety, niczego już nie sprawdzimy, zbliża się mrok i musimy wracać do domu. Tankujemy jeszcze benzynę jak już jest ciemno.
W domu mamy w lodówce kukurydzę, Kajtek grilluje ją na dachu i jemy z majonezem i parmezanem z późną kolacją przy winie bardzo zmęczeni.
Rano o siódmej Kajtek leci do Seattle, a po dwóch dniach stamtąd do Georgii.