Dziennik Kalifornijski Część Pierwsza

10 luty 2022, czwartek
Wpadliśmy na szczęśliwy pomysł pod wpływem porannej rozmowy z Kajtkiem na Telegramie który uświadomił nam, że test będzie ważny, jeśli zrobimy go nie na lotnisku w Balicach, a wieczorem w Katowicach. Jeśli byłby pozytywny, nie musielibyśmy w ogóle jechać na lotnisko i uniknąwszy kolejnego niepowodzenia.
Według markowego rozeznania internetowego, najtańszy test antygenowy, nie przekraczający 100 złotych można zrobić na Bocheńskiego czyli na Załężu.
Marek już wyjął akumulator w związku z jutrzejszą podróżą i bał się jechać autobusem, ale ubrawszy dwie maseczki dotarliśmy autobusem 70 z osiedla wprost na Bocheńskiego.
Szczególnie asystentka i drukująca wynik testu po angielsku była przemiła. Dowiedziawszy się od nas, że to nasze trzecie podejście do odwiedzin syna w USA, życzyła nam udanego lotu.
Właśnie po paskudnej pogodzie ostatniego tygodnia, kiedy wiał halny, a każdy nowy śnieg natychmiast niwelował lepki deszcz zamieniając go na błoto, dogoniwszy nadjeżdżającą siedemdziesiątkę, wyjrzało słońce i zalało swoim czarownym urokiem rzygawiczne Załęże. Jadąc dziesięć przystanków przypatrywałam się, jak dziwacznie ludzie żyją. Wsiadły dwie młode dziewczyny, nie miały założonych maseczek na twarzy, a jedna z nich nawet kurtki w ten mroźny czas, świecąc białymi ramionami zza czarnego podkoszulka. Oglądałam przez okno autobusu, jak na Markiefki stojąca na przystanku stara kobieta wcisnęła nagle w otwierające się drzwi naszego autobusu dwójkę dzieci i bez słowa odeszła. Natychmiast zabrała je czyhająca przy drzwiach młoda kobieta.
Kiedy przyszliśmy z autobusu pod dom, patrzyliśmy, jak w klatce Słowiki próbują ogarnąć wszystkie siatki z zakupami, by optymalnie, za jednym zamachem wnieść je na trzecie piętro. A my wspinaliśmy się już lekcy, lekuchni, wolni od robienia przygnębiającego testu covidowego na lotnisku.

11 luty 2022, piątek
Na lotnisko wiezie nas taksówkarz „kark” bez maseczki dyskretnie wypytujący nas, ile syn dał za nasze bilety lotnicze. Jest kompletnie ciemno, Kierowca płaci dwa razy na bramkach autostrady tłumacząc, że zawsze z klientami śpieszy się by zdążyli na samolot, ale wracać będzie przez Alwernię, by nie płacić. Marek w tajemnicy przede mną wsuwa mu 20 zł napiwku, co przy tak drogiej jeździe do Krakowa nie ma zupełnie sensu.
Zrażeni miejscem, gdzie pół roku temu nie wpuszczono nas na pokład i wracaliśmy po nieprzespanej nocy pociągiem, dotarliśmy tym razem później, kiedy odprawa Lufthansy była zaawansowana i ustawiliśmy się w długiej kolejce. Kiedy podchodzimy, urzędnik pyta o EST-ę, czyli wizę elektroniczną i zaczyna rozmowę telefoniczną, której nie słyszymy, co nie wróży nic dobrego. W końcu skończył, widocznie była to prywatna rozmowa i grzecznie spytał, czy nie chcemy nadać bagażu podręcznego do odbioru w Los Angeles. Nie chcieliśmy, ale po przejściu Security, czekając już przed bramką do samolotu urzędniczka chodziła między czekającymi, i odbierała bagaże podręczne mówiąc, że wyjątkowo w samolocie jest komplet i miejsca na bagaż nie ma. W sumie było nawet lepiej podróżować tylko z plecakiem i torebką, bo w samolocie jakby coraz mniej miejsca na pasażerów, jak się nam wydało, pamiętając poprzednią podróż.
Kajtek, który cały czas sekundował telefonicznie naszej odprawie upewnił się, że tym razem naprawdę wylecimy z Polski.
Mimo, że we Frankfurcie lecieliśmy z tego samego terminalu, samoloty do Stanów odlatywały na bardzo odległym jego krańcu i tam czekaliśmy w dużym, osłonecznionym holu z widokiem na płytę lotniska, napełniając puste butelki w poidełkach stojących zazwyczaj u wejściu do toalet.
Szukając naszego siedzenia wśród nieprawdopodobnej ciżbie wchodzących z podręcznymi bagażami młoda dziewczyna, która znalazła już swoje miejsce, po polsku zaoferowała swoją pomoc za co usiadłszy, podziękowaliśmy. Samolot był dwupokładowy, ogromny, my „pod pokładem” mieliśmy irracjonalne wrażenie, że jesteśmy w tej biedniejszej części, mając w pamięci filmy o emigrantach z początku XX wieku. Dosiadł się wysoki, młody blondyn z kraju nordyckiego blokując nam drogę do ustępu. Fotele zdawały się o wiele węższe niż zazwyczaj i po przekroczeniu Oceanu czas zaczął się dłużyć, że trudno było przypuszczać, że kiedykolwiek podróż się skończy. Chyba dzięki urodzie naszego sąsiada stewardesy przynosiły mu dodatkowe porcje, podczas gdy my i chyba cały samolot byliśmy permanentnie godni.
Za oknem zima, wody skute lodem, Grenlandia i Ameryka, przerażające, dramatyczne pasma gór i wreszcie Kalifornia, pustynia, moloch Los Angeles rozlany w wolnej przestrzeni od gór, błyszczący metalowo jak układ scalony. W pociętej regularnie siatką ulic przestrzeni majaczące wieżowce City.
Kiedy samolot wylądował, dziewczyna z Polski, która zagadnęła nas przy wsiadaniu nie odstępowała nas na krok, podobnie chłopak nordycki cały czas posuwał się za nami w kierunku przyjezdnych gromadzących się w tasiemcowej kolejce do odprawy. Dziewczyna okazała się wrocławianką i bała się rozmowy z amerykańskim urzędnik imigracyjnym, prosiła nas byśmy pomogli jej wypełnić ewentualną deklarację, a myśmy też byli cali w strachu, bo przecież zawsze mogą się do czegoś przyczepić. Zadzwoniła tu do swojego chłopaka, który może na nią już czekał, a może nie, był to Polak mający tu nawet dobrą pracę, ale jej związek pewny nie był i była lekko spanikowana, chciała mieć z nim dziecko, teraz się wszystko przesunęło, powtarzała, mam 35 lat i nie jest za późno, mówiła to jakby do siebie. I kiedy nas rozdzielono i przeszliśmy do różnych check pointów i zbadano oczy, pobrano linie papilarne, zapytano po co tu jesteśmy, młody urzędnik przyłożył wielką pieczątkę w swoich papierach, my skierowaliśmy do karuzeli z bagażami, podczas gdy wrocławianka utknęła na przesłuchaniu.
Wychodząc z bagażami głowa Kajtka i Emily widoczna była znad okalającego wyjście murku, trzymali dla jaj napis BIENZYCKI (tak nas tu wymawiają) i duży bukiet kwiatów. Myśleli, że będziemy się słaniać ze zmęczenia, ale odzyskaliśmy natychmiast energię po samolotowym zeszmaceniu apretury, a widząc palmy i słońce i że świat jest taki piękny napełniło nas ogromne szczęście.
W samochodzie Emily próbowała mnie spić puszką gazowanego napoju o egzotycznym smaku, suszonymi owocami, a ja z tej radości nic przełknąć nie byłam w stanie. Zawieźli nas na najbliższą plażę, gdzie zdjęliśmy buty i brodząc w piasku zanurzyłam stopy w oceanie dziwiąc się, że to nie sen, że to naprawdę.
Do ich domu na Monterey jechaliśmy w godzinach szczytu wśród nieprzeliczonych aut w towarzyszącej nam ciągle na horyzoncie scenerii pasma gór San Gabriel. Emily pokazywała właśnie mijany swój college, próbowaliśmy konwersować z nią po angielsku z żałosnym skutkiem. Dom okazał się jeszcze większy niż na fotografiach, czekające na nas dwa psy też większe.

12 luty 2022, sobota
Zrobiła się już sobota, próbowaliśmy jakoś odpocząć. Ja zajęłam sypialnię na trzecim poziomie domu, Marek na najniższym. Na każdym piętrze „restroom” z prysznicem, u mnie też wanna i bidet, przed łóżkiem duży telewizor. Wychodzimy na wieczorny spacer z psami po okolicy wyjątkowo pięknej i cichej, jesteśmy jedynymi pieszymi. Teren górzysty otoczony zielonymi wzgórzami, wokół bardzo szlachetne domy piętrowe w różnych stylach, od kolonialnego, meksykańskiego po wiktoriański, ale także kilka biednych, małych domków, wyglądających jak polskie domki na działkach, w których też mieszkają rodziny wśród zadbanych ogródków. Pawie przechadzają się wolno nie zwracając uwagi ani na nas, ani na psy, a psy udają, że ich nie widzą. Wracamy do domu na kolację powitalną i zasypiamy kamiennym snem budząc się wyspani o trzeciej w nocy.

13 luty 2022, niedziela
Emily dzisiaj ma coś do roboty w swoim studio Kajtek bez niej jedzie na plażę by poznać nas z Karoliną wynajmującą z Piotrem mieszkanie nieopodal tej plaży. Plaża nosi imię Willa Rogersa, zupełnie w Polsce nieznanego, a tutaj ma pomniki. Był najbardziej rozpoznawalnym komikiem filmu niemego. Plaża łączy się z plażą Santa Monika, ale jest bardziej kameralna, niemniej w tę wyjątkowo jak na wczesną wiosnę upalną niedzielę zatłoczona. Karolina w swoich fosforyzujących pomarańczowych spodenkach czeka już na nas przy wejściu na plażę, przyjechała tutaj rowerem elektrycznym.
Kajek rozkłada plażowe fotele, a ja biegnę do wody, która nie jest za zimna. Wkrótce ratownik na mnie gwiżdże, bym odsunęła się od skał i oblepionych czarnymi małżami. Fale stają się coraz wyższe i żeby móc pływać, trzeba przedostać się na drugą stronę fali, zanim się załamie. Tak robię, ale fale ciągle mnie znoszą do brzegu. Mimo, że to Ocean Spokojny, woda ma moc.
Dużo rozmawiamy z Karoliną, Kajtek idzie kupić lody i przynosi jakieś gigantyczne porcje posypane jaskrawym maczkiem. Karolina wyraźnie chce rozmawiać po polsku, a tak się składa, że wszystkie najnowsze filmy udało nam się w Polsce przez wyjazdem zobaczyć. Piotr wyjechał do Warszawy kontynuować serial, ale ma już tutaj dwie bardzo poważne role, z których jedna koliduje z umowami w Polsce. Znowu idę się kąpać, nie mogę się nacieszyć pływaniem w morzu, żaden basen nie umywa się do tego.
Kiedy się żegnamy, a Karolina odjeżdża na swoim czarnym fatbike’u, my jedziemy jeszcze samochodem pozwiedzać okolice i zobaczyć wybrzeże z plażami z wysokości skarp i klifów.
Wieczorem, Kajtek robi pizzę w specjalnie kupionym na ten cel piecu na gaz, ale ja jej nie potrafię doczekać i zasypiam.

14 luty 2022, poniedziałek
Jedziemy w upale przez Bunker Hill, kiedy wynurza się biały Ratusz między drapaczami chmur doznaję wzruszenia i przypominają mi się moje piesze wędrówki sprzed dziewięciu lat i jak czarnoskórzy, otyli strażnicy sprawdzali przy wejściu mój plecak. Pewnie dzisiaj ze względu na pandemię nawet nie da się tam wejść.
Wjeżdżamy na Grand Avenue, Kajtek odwozi samochód do muzealnego parkingu płatnego, chociaż muzeum jest bezpłatne. Czekamy przed ażurowym gmachem Muzeum Sztuki Nowoczesnej „The Broad”, obok wynurza się stalowa bryła „Walt Disney Concert Hall” Franka Gehry’ego, gdzie przebywałam długo w tej pogiętej, postmodernistycznej wstążce kalifornijskiej filharmonii. Są tam trasy z kwitnącymi ogrodami, a ja wtedy chodząc po zewnętrznych podjazdach dla niepełnosprawnych wdarłam się nawet na salę koncertową korzystając z tego, że słuchacze w toaletach i garniturach już wychodzili przemieszczając się schodami niżej, do stolików by wypić wino i porozmawiać z przyjaciółmi.
Przed wejściem sprawdzono nam dowody tożsamości i potrójne szczepienie. Muzeum ma nazwę od nazwiska filantropów Eli i Edith Broad i zbudowano je po moim pobycie w Los Angeles. Eli, to litewski emigrant, demokrata, miliarder, zmarł w ubiegłym roku mając 88 lat w chwale, między innymi przepiękną przebudowę centrum Los Angeles zawdzięcza właśnie jemu. Kolekcjonerstwem zaraził się od żony Edith, skupili się na artystach powojennych, pierwsze prace kupili od Roberta Rauschenberga, przyjaźnili się z Lichtensteinem, cenili Jeffa Koonsa. Faktycznie, pozłacany porcelanowy posąg z Michaelem Jacksonem przytulającym swojego szympansa Bubblesa jest tu najciekawszym obiektem jak i wiele prac Koonsa (zdumiewające zwierzątka z dmuchanych balonów wykonane z polerowanej stali zdobią poszczególne piętra). Chyba już tylko w prawdziwej Sztuce chodzi o to, by materia przestała znaczyć to, co ogólne przyjęte jest, że znaczy. Może to jest klucz do wymknięcia się pułapce egzystencjalnej, gdyż w pewnym momencie człowiek przyłapuje się, że nic nie ma znaczenia z tego, co posiada i pojmuje.
Jest tu wiele pomysłów zapożyczonych (np. gigantyczny stół z krzesłami na podobieństwo Kantora, ale Kantor przecież też nie był nowicjuszem), dwie sale poświęcone Andy Warholowi, jest trochę Mondrianów, sztuki abstrakcyjnej, ale mnie najbardziej zaciekawiła śmiecio-sztuka w gobelinach z metalowych zakrętek do wódki, w pięknych barwach, nie mających odpowiednika ani w naturze, ani w malarstwie.
W każdej sali zza wystawionych prac widać ściany dające światło. Muzeum jest jasne ze względu na „powłokę” przypominającą plaster miodu, porowatą zasłonę otulającą cały budynek przepuszczając światło dzienne. 2500 romboidalnych paneli z betonu zbrojonego włóknem szklanym wspartych jest na 650-tonowej stalowej podkonstrukcji. „Sklepienie” to betonowa bryła stanowiąca rdzeń budynku, przeznaczona na magazyny, laboratoria, przestrzenie kuratorskie i biura.
Ma trzy piętra, wchodzi się z obszernego holu do sali wystawowej na parterze jak do groty. Wychodzimy i kierujemy się do zabytkowego tramwaju, opisanego w wielu kryminałach i filmach zarówno niemych, jak i dzisiejszych. Angels Flight, ukochana kolejka linowa od 1901 roku sprowadzała bogatych klientów z wiktoriańskich rezydencji w Bunker Hill na obiady i do teatrów na Broadwayu i na zakupy Grand Central Market. Pierwotny budynek był na owe czasy początku XX wieku najnowocześniejszy, ognioodporny, żelbetowy, z betonowymi podłogami. Wtedy zaczął się złoty wiek śródmieścia Los Angeles, kiedy linie kolejowe dostarczały kupujących, prosperowały hotele, pałace filmowe, domy towarowe stale się rozrastały, nawet Frank Lloyd Wright miał biura na wyższych piętrach Grand Central Market.
Teraz tu są stoiska z żywnością z całego świata i poszczególne miejsca ze stolikami i gotowymi daniami, które serwuje się w pudełkach i na papierowych talerzach, Stree Food z dosłownie każdego zakątka świta. Nie mamy pojęcia co wybrać i Emily przynosi nam egzotyczne kokosy z jakimś płynem i wściekle pikantne azjatyckie potrawy, których nie sposób zjeść w tak dużej ilości, więc zabieramy do samochodu. Wstępujemy do Chinatown.
Dzisiejsze Chinatown zaczynało się na Los Angeles Street, w dziewiętnastym wieku zwanej Calle de Los Negros i miało dwustu mieszkańców. Osiedlili się tam chińscy robotnicy kolejowi sprowadzeni do Ameryki do budowy kolei transkontynentalnej w 1869 roku. Ulica miała złą sławę, a w czasie gorączki złota było to najbrutalniejsze i najciemniejsze miejsce pełne salonów, szulerni i burdeli. Liczba pracowitych Chińczyków powiększyła tu do trzech tysięcy, głód w Chinach powodował nieustanną emigrację. Old Chinatown rozkwitało, oferowało dziwne rozrywki, egzotyczne restauracje, teatr operowy, gazetę i trzy świątynie. W 1871 roku na Calle de Los Negros przerażająca masakra na Chińczykach wzmogła nastroje antychińskie i Old Chinatown zrównano z ziemią.
New Chinatown powstało kilka kilometrów na północ od starego w latach trzydziestych XX dzięki składkom bogatych Chińczyków i hollywoodzkim filmom o tematyce chińskiej.
Chinatown rozkwitło i rozszerzyło się na wschód. Teraz rozlewa się licznymi biznesami, sklepikami, bistrami i kamienicami przy Broadway i Hill, pełnymi napisów chińskich i papierowych lampionów. W 1938 otwarto Central Plaza, niedaleko College St. pomiędzy Broadwayem i Hill i jest główną turystyczną atrakcją z obowiązkową bramą z drzewa kamforowego ze smokami. Na palcu jest egzotyczna fontanna z porowatego jak pumeks kamienia, posąg Bruce Li (z 2013) i obok złoty, siedzący na tronie Sun Yat-sen. Stoją czerwone, chińskie ławki, domy z dachami pagód, wszystko zadbane, kolorowe i chińskie w egzotycznym klimacie poprzez chińskie restauracje, sklepiki z ziołami, przyprawami, wytwarzane tu świeże ciastka fasolowe i chińskie specjały. Chyba ostracyzm z początku coronavirusa minął, niemniej podkopał mieszkającą tu społeczność chińską, która i tak by się tu utrzymać, wpuściła tu jeszcze w latach dziewięćdziesiątych na zachodnim przedłużeniu placu, Chung King Road całkiem niechińskie galerie sztuki.
Odwiedzamy „Cakeland”, który mieści w niewielkim pomieszczeniu konceptualnego rzeźbiarza „tortowego” Scotta Hove na 943 Mei Ling Way zaraz przy Placu Centralnym.
Antywojenne przesłanie (karabiny maszynowe też ze sztucznego ciasta i lukru) z mieszaniną białego horroru (hołd dla Nicka Cave), światło kontra ciemność, trochę perwersji, trochę romantyzmu, wszystko zanurzone w wielowarstwowych tortach powielanych labiryntami z luster. Hove używa akrylu i piankę poliuretanową, wszystko jest wesołe, słodkie, witalne, ironiczne. Wchodzi się do środka tortu od podłogi po sufit, przy zmieniającym się ciągle oświetleniu migającymi lampkami odbijającymi światło cyrkoniami lub prawdziwymi kryształami Swarovskiego.
W domu po kolacji z czerwonym winem próbuję po raz pierwszy w życiu zapalić papierosa z marihuaną. Wszyscy uczą nie jak mam się zaciągnąć, a z uwagi na moje siedemdziesiąt lat boją się, że mi się coś stanie. Niestety, skutkiem pewnie nie palenia nikotynowych papierosów marihuana na mnie nie działa i nastrój poprawiam winem.

15 luty 2022 wtorek
Bilety do ogrodów Huntington trzeba kupować wcześniej i Kajtek zaryzykował kupując, kiedy jeszcze byliśmy w Polsce. Jedziemy przez bogatą Pasadenę w piękne przedpołudnie – domy przy szosie jak pałace – do San Marino, równie bogatego, białego. Miasto założono na miejscu pierwotnej misji San Gabriel i nie wiem, czy wspaniałe i dostojnie towarzyszące całej wycieczce góry to pasmo San Gabriel, czy San Rafael, które są niższe i równoległe do San Gabriel.
I tu właśnie, w San Marino, niedaleko Pasadeny Henry E. Huntington, magnat kolejowy z żoną Arabellą postawił na przełomie XIX i XX wieku rezydencję – pałac gdzie teraz zwiedza się Bibliotekę Huntingtona, Muzeum Sztuki i wokół Ogrody Botaniczne na 49 hektarach.
Są tu ogrody główne: Ogród japoński, Ogród pustynny i Ogród chiński i mniejsze: Ogród australijski, Ogród kameliowy, Ogród dla dzieci, Ogród ziołowy, Ogród w dżungli, Stawy liliowe, Ogród palmowy, Ranczo Ogród, Ogród różany, Ogród Szekspira, Ogród podzwrotnikowy.
Jeszcze nie kwitną róże, ale już wszystkie wiosenne kwiaty tak, również drzewa owocowe obsypane są kwitami. Jest dużo spacerujących Azjatów, są tu świątynie, wodospady, stojące tajemnicze kamienie wypolerowane ze szlachetnych zapewne kamieniołomów, duże altany w formie pagody do siedzenia w cieniu, tunele i zakamarki w bambusowych lasach popisanych wbrew tabliczkom, że pisać na bambusach nie wolno.
Zupełnie obłędny i niesamowity jest Huntington Desert Garden, gdzie zgromadzono wszystkie gatunki kaktusów jakie pojawiły się na Ziemi rosnące obficie i przerażająco (Huntington ich nie lubił, gdyż przeszkadzały w budowach torów kolejowych). Formy ogoniaste, pełzające diabły, złote beczki.
Na jednym z kaktusów usiadł koliber tak blisko, że mogłam jego szkarłatne podgardle mieniąc się przy każdym przekrzywieniu główki wysmakować.

16 luty 2022, środa
Idziemy z Kajtkiem na pobliską, zaraz za domem górę, wspinamy się ścieżką z psami na smyczy, cieszą się. Kajtek na szczycie zawsze je spuszczał, ale nagle przed nami wyrósł namiot bezdomnego, pierwszy taki namiot w okolicy. Był zamknięty, psów nie można było puścić, gdyż pogryziony bezdomny mógłby Kajtka oskarżyć, więc ograniczyliśmy się tylko do oglądania rozległej panoramy pełnej palm, zielonych wzgórz i domów wciśniętych w zbocza o różnorakiej, szlachetnej architekturze. W dole rząd jednakowych domków wybudowanych dla bezdomnych ciągnął się wzdłuż kanału Arroyo Seco.
Po lanchu zjedzonym w domu pojechaliśmy do Academy Museum of Motion Pictures do dzielnicy Miracle Mile. Zaparkowaliśmy na prywatnym parkingu, blisko widać już niedawno otwarte Muzeum motoryzacji, Petersen Automotive Museum, niesamowitą bryłę z wstęg stalowych biało czerwonych mieszczącą ogromną ilość samochodów.
Nasze muzeum, do którego mieliśmy wykupione wcześniej bilety, gdyż ma duże powodzenie spowodowane pandemią i opóźnieniem jego otwarcia. Motion Picture Academy to organizacja od corocznej ceremonii wręczenia Oscarów, a muzeum, to suma wszystkich związanych z przemysłem i sztuką filmową aktywności.
Jest tu podobno ponad 13 milionów obiektów, w tym kostiumy, szkice kostiumów, taśmy filmowe, plakaty, rekwizyty i scenariusze. Te najbardziej wzruszające, jak purpurowe pantofelki Dorotki z „Krainy Oz” są wyeksponowane w gablotach. Właściwie chodząc po komnatach, bo inaczej nie da się nazwać klimatycznych, nastrojowych sal niejednokrotnie przyciemnionych i kreowanych teatralnie, nie da się nie doznawać licznych skojarzeń, powiązań z minionym czasem. Wszystko rezonuje, przypomina się, a przecież to życie równoległe, nie nasze, a jednak nasze i nawet bardziej nasze.
Włoski architekt dodał betonową podstawę i szklaną kulę do budynku z lat 30 XX wieku zwanego „Saban” stojącego na skrzyżowaniu Wilshire i Fairfax w zachodnim Hollywood. Zbudowany w stylu Art Deco budynek ma charakterystyczny walec na frontowej ścianie (mi się kojarzy ze słupkiem taśm filmowych) pokryty złotymi kafelkami ze szkła z Wenecji i dobrze komponuje się z supernowoczesną rozbudową.
Przebudowę ukończono wcześniej, ale ze względu na Covid obiekt otwarto hucznie dopiero jesienią ubiegłego roku. Na szczycie, po trzech piętrach zwiedzania wchodzimy się przez most powietrzny do kopuły z której roztacza się panoramiczny widok na miasto, wzgórza i napis Hollywood.
Po kilku godzinach zwiedzania jedziemy do kultowej restauracji „Swingers 101 Coffee Shop” w Hollywood znanej z filmu „Swingersi z 1996 roku, w której aktorzy, podobno prywatnie stali bywalcy i jej konsumenci, siedzieli tak jak my teraz w skajowych kanapach koloru piaskowego. Emily zamawia dla nas typowe amerykańskie jedzenie z frytkami i hamburgerami wegetariańskimi z kowbojskim chili mnóstwem zielonych sałatek obowiązkowymi smażonymi w głębokim tłuszczu krążkami cebuli.
Przesiadywał tu Jamesa Dean, teraz Brad Pitt, Sandra Bullock, Quentin Tarantino. Podobno były tu, jak w filmie, kłęby dymu papierosowego, i przesiadujący tu bezrobotni aktorzy. Ostatnio, po pandemicznej rujnacji lokalu i całkowitym zamknięciu, legendarny lokal został wykupiony, wyremontowany, dodano autentyczne detale w stylu retro-diner. Podstawowy układ restauracji pozostał ten sam co w filmie. Tradycyjne skórzane kabiny i wyłożona kolorowymi, kafelkami ściana i centralnymi siedzeniami przy kontuarze są takie same.
Nikogo sławnego tu nie spotkaliśmy, natomiast młoda załoga kelnerów i kelnerek w szarych trykotach z ekranami tabletów pod pachą przy jasnym, wypełnionym słońcem z ulicy wnętrzu jest taka optymistyczna.
Na jutro Kajtek zaplanował kilkudniową wycieczkę do big Sur, a na dzisiejszy wieczór robienie pizzy. Przyjechała pierwsza Danielle, kuzynka Emily ze swoim psem huski i przyniosła mi w prezencie zrobiony na drutach szalik z kieszeniami w kolorze żółtym. Ja jej podarowałam sikorkę bogatkę i kolibra. Potem wpadły biegiem po schodach dwa małe pieski, jeden malutki biały bichon, drugi szczupły kundelek. Za nimi bojąc się spotkanie z huskim aktorka Karolina i potem scenarzystka Ola z pękiem białych tulipanów. Rozmowa była zdominowana angielskim, ale Ola, która przyleciała z Nowego Jorku na jakiś czas do Los Angeles, podobnie jak Karolina pragnęły polskiego języka. Ja jednak byłam zbyt zmęczona dniem, bym mogła z nimi siedzieć do nocy, szczególnie że nazajutrz wyruszaliśmy wcześnie.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2022, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *