Amerykańskie przewodniki po San Francisco polecają tę książkę, jej angielską wersję na pierwszym miejscu. Nazwisko Czesława Miłosza związanego z tym miastem wymieniane jest wśród wielkich, ogólnoświatowych sław, które tu mieszkały, bywały, przejeżdżały i opisywały. Długa ich litania mieści się na kilku stronach każdego przewodnika jako chluba miasta.
Widzieć po czterdziestu latach San Francisco tak, jak widział je Czesław Miłosz to trud wielki i wielka różnica.
W tych esejach Europejczyka jest gombrowiczowska wyższość i niższość.
Zastrzega się, że światowcem nie jest:
„Jestem ciągle tym małym chłopcem, który za pierwszą swoją wizytą w większym mieście przestraszył się szumu wody w muszli klozetowej, bo myślał, że ciągnąc za łańcuszek, zepsuł nie znany sobie przyrząd. Prowadzony przeze mnie samochód jest dla mnie nadal zwierzęciem podejrzanie apokaliptycznym, oswojonym tylko przez jedynego posiadacza takiego wehikułu w naszym powiecie, hrabiego Zabiełłę.”
Jednak dalej pobrzmiewa wyższość. Miłoszowi nie podoba się, że w księgarniach kalifornijskich markiz de Sade jest tak łatwo dostępny, a szczególnie „ Filozofię w buduarze” ocenia noblista jako dzieło przynoszące szkodę młodzieży drastycznym opisem znieważania i mordowania matki.
Cały czas przypomina, że jego katolickie wychowanie nie pozwala na przyzwolenie rewolucji seksualnej, której jednakowoż z uwagą i zainteresowaniem się przygląda i decyduje się umieścić w tak poważnych esejach pikantne o niej anegdoty. Jego nie dość biegła znajomość języka nie pozwala zrozumieć slangu literackiego uniwersyteckich zinów. Słusznie oburza się na młodzieńcze rozwydrzenie studenta, który atmosferę jakiejś rodzinnej kalifornijskiej dziury, klimat nudnego miasteczka porównuje do obozu koncentracyjnego.
Ale to wszystko nie jest istotą „Widzeń”. Nie jest nią nawet nostalgia za czymś, czego nie doświadczyła jego młodosć w wojennej zawierusze w Europie, nie doświadczył i nie wie czego, gdyż ta wyższość nie pozwala mu na takie poniżenie. Jest w tych zapiskach jakaś ciągła pogoń za nakryciem sobą czegoś, co go przerasta i co, jeśli przyzna temu rację, go zniszczy, podetnie gałąź, na której siedzi. I tu tkwi najprawdopodobniej jego niemożność dotarcia do prawdy, o ktorą się tak usilnie stara i za którą optuje.
Być może problem leży w Religi, której odejście Miłosz czujnie i z trwogą obserwuje. To, że jest znawcą Emanuela Swedenborga i Williama Blake, na którym Allen Ginsberg oparł swój „Skowyt”, nie łączy, a dzieli. Miłosz nie rozumie przemian powodowanych pojawieniem się beat generation, nie rozumie ich muzyki, plastyki, efektów LSD. Patrzy jak na cyrk, jak na wyrodzoną fanaberię a nie jak na zwykłą konsekwencję dziejową – wrzód, który z powodu toksyn pęka i wybucha. A, że erupcja jest wyjątkowo piękna mimo ogromnych kosztów, tragedii, samobójstw i chorób, Miłosz patrzy zafascynowany.
Dzisiaj, gdy patrzę na Zatokę, nad którą kwitnie przepiękne miasto mimo blakeowskiego potępienia, gdzie w międzyczasie wyrósł przepiękny gmach muzeum sztuki nowoczesnej oddziału MoMA, w którym zamknięto rejestrację wolnościowych dokonań plastycznych, których z profesorskiego gabinetu uniwersyteckiego Miłosz nie był w stanie ogarnąć, grymas wieszcza jest jeszcze bardziej kuriozalny.
Gdy zabijano Johna Fitzgeralda Kennedy’ego nastrój był podobny. Właśnie powołany demokratyczny prezydent, Barack Obama, o którego zagrożonym życiu mówi się coraz częściej jest jakimś kierkegaardowskim powtórzeniem, jakimś nietzscheańskim powrotem.
Widząc dzisiaj Zatokę San Francisco, po półwieczu europejskich przemian można wczuć się w widzenie polskiego intelektualisty, który się stara. Ma ponad pięćdziesiąt lat i jest w pejzażu podobnym temu, który wydał kulturę starożytnej Grecji, a któremu też nie pozostał dłużny. Pejzaż przepieknej Zatoki też wydał.
I polski pisarz średniego pokolenia stara się ogarnąć coś, co jest zupełnie inne od tego, od czego odszedł na czas emigracji.
I rozpaczliwie wmawia sobie, że odszedł od lepszego i że te wspaniałości, które ogląda, to tylko fatamorgana.
Coś zbyt mało pokory w pisaniu o Miłoszu. Podaje wzór jak należy o tym pisać:
http://www.kwartalnik.art.pl/2005/3/str81b.htm
„Obdarowana przez poetę paroma książkami z dedykacjami dla siebie i córki, Katarzyny Bieńkowskiej, opuszczałam dom Miłosza przekonana, że właśnie tu dane mi było przeżyć jeden z piękniejszych momentów swego życia.”
Ha, co na to z za grobu Zbigniew Bieńkowski? Przecież też wielki.
Bez Miłosza też można wizytując Zatokę przeżyć najpiękniejsze momenty swojego życia, nawet nikogo nie spotykając.
Ale dzięki Rysiu, będę się starać. W końcu mieszkam w Polsce, a nie w San Francisco. Permanentna polska gęba hipokryzji dosięgnie mnie zawsze, nie da się od niej uciec. Nawet w sieci.
na jakie zjawisko charakterystyczne dla 20 w . różniące ten wiek od epok wcześniejszych , wskazuje miłosz