Jak się porówna trzy powieści przedstawicieli trzech pokoleń dzisiejszych pisarzy polskich, dla których przeżywana teraźniejszość jest materią twórczości – Redlińskiego, Świetlickiego i Masłowską, to tylko Świetlicki, jakby powiedział Baudrillard, ją symuluje naprawdę, a osławione symulakry nie są fałszywe.
W wszechpanującej ironii, przypominającej filmy Almodovara, czy dzisiejsze czeskie kino z Zelenką na czele, Świetlickiego „Dwanaście” jest dramatyczne i naprawdę groźne.
Mimo egzystencjalnego charakteru – bohaterem Świetlicki uczynił człowieka wypadłego nieodwracalnie z gry życia i wegetującego w historycznym mieście, dla którego też, zdawałoby się, ratunku nie ma, powieść posiada jeszcze inne dno: bezradności i współczucia.
Bowiem wbrew biblijnej metodzie, czyniące starożytne miasta wielkimi nierządnicami, zasługującymi na likwidację z powodu swojego zdeprawowania z własnej woli, Kraków w oczach Mistrza jest ofiarą. To właściwie Kraków stoi po stronie przewijających się postaci, ulega tak jak oni, nieustawicznemu gwałtowi zewnętrznemu, a jego wielkość, jego szlachetność i jakość nieustannie dręczona jest absurdem i barbarzyństwem.
Rok ów, śmierci Papieża, zmiany rządów z lewicowych na prawicowe, jest znaczony dwunastoma tytułowymi rozdziałami, po których przechadza się chronologicznie Mistrz. By zagospodarować jakoś swoje życie po dziecięcych sukcesach w telewizyjnym serialu, po których już nie sposób wrócić do normalnego mieszczańskiego życia i nie paść ofiarą swojej medialnej legendy, chodzi, jak zapewne jego ojciec, regularnie do biura. To, że Biuro jest tym razem nazwą restauracji służącej mu jedynie do podtrzymania choroby alkoholowej, nie różni się wiele od amoku poprzedniego systemu, gdzie przecież też się w pracy regularnie piło. Ale oprócz wszystkiego, co Mistrzowi przeszkadza, co uważa za niesłuszne i oburzające, żywiołowi i niepohamowanemu już pędowi do zatracenia ulegają poszczególne jednostki. I tak na tle festiwalu pierogów czy marszu jamników poprzebieranych w surrealistyczne ubranka imitujące polityków i kler, miasto nawiedzają pseudo starożytne rzeźby Mitoraja, gwałcąc już nie tylko teraźniejszość, ale i historyczną przeszłość. Na tym tle, ani nie z powodu, bez jakiegokolwiek socjologicznego przesłania, ludzie wyradzają się mimo wpływu dydaktycznego Tygodnika Powszechnego i niezliczonej ilości kościołów, ulegają swojej pierwotnej naturze mechanicznie i naturalnie. Więc naturalny jest stosunek płciowy za kioskiem Ćmy z osiłkiem Robertem, bo przecież nikt z przechodniów za kiosk nie będzie zaglądał. Naturalne są też ciąże, które pod wpływem czasu i jakiegoś tylko przeoczenia, zamieniają się w dorosłe córki, dla których proweniencja, czyli przypadkowe powstanie w czasie alkoholowo narkotycznej przerwy od koncertu grupy rokowe Biały kieł jest jej zwyczajną konsekwencją. Mistrza nic nie dziwi, nawet to, że alienacja i samotność w celebracji wszelkich świąt, wymyślonych przez ludzie wspólnoty do rodzinnego scalania, służą Mistrzowi jako jedynie punkty odnośnikowe w mało już zróżnicowanym życiorysie. Sensacja, stanowiąca jakoby główny cel powieści, rozmywa się też w aktach zabójstw i bicia, pozbawionych jednak krwi i siły, są to jedynie komiksowe zdarzenia, które funkcjonują wśród, jak się wyraża autor, samczych instynktów słabego, jednak niezniszczalnego pożądania i odczucia na poziome wegetatywnym. Fikcją już jest nie tylko przeżycie romantyczne, ale i to ponowoczesne, zdegradowane i nijakie. Toteż, gdy zagubiona na początku książki suka wraca po roku wyjścia na swój gigant, na swoje zborsuczenie i łajdaczenie i staje przed drzwiami Mistrza w wigilijny wieczór, można śmiało przypuścić, że wszystko od Nowego Roku powtórzy się od nowa.
Niech żywi tracą nadzieję.