LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (14)

Rozdział V
Krystyna (6)

Właściwe nic nie obchodziła Krystynę otaczająca rzeczywistość. Nie chodząc do pracy i nie ulegając codziennej indoktrynacji patrzyła na świat wyłącznie pod względem jego użyteczności i w pewnym sensie odrazy, a ofertę od świata miała marną. Na dodatek nie dawała się spacyfikować, mimo wysiłków specjalistów od propagandy kierujących ją do odbiorców niezależnych, czyli takich „przy mężu”. Do takich właśnie kobiet siedzących w domu adresowała ofertę Liga Kobiet mająca w lutym 1954 roku już w Katowicach 2000 członkiń i swoje Koło założone też na Koszutce, na którą się jednak na razie nie skusiła. Starczyły jej już indoktrynujące mieszkańców witryny sklepowe, będące głównym tematem lokalnych gazet piętnujących opieszałość lub karygodne niedbalstwo w wypadku ich nieumycia przy wstawianiu wizerunków celebrantów na okoliczność świąt państwowych.
Krystynę nic a nic nie obchodziły święta państwowe, niemniej do sklepów chodzić musiała.
W ciągu roku na Koszutce przybył zaledwie jeden sklep spożywczy, a liczba zasiedlanych mieszkań stale rosła. Były już dwa warzywniaki, jeden nabiałowy, jeden mięsny, jeden tekstylny, jeden punkt szewski wraz z naprawą mechaniki precyzyjnej, podczas gdy osiedle liczyło 7 tysięcy mieszkańców. Błoto, które nigdy nie wysychało, gdyż skutkiem licznych awarii było systematycznie nawadniane, uniemożliwiało przemieszczanie się. Dlatego w trakcie zakupów z Koszutki I do Koszutki II szło się drogą okrężną przez Armii Czerwonej.
Obiecywano dużo, ale wszystko było dopiero w planach: boisko, sześć sklepów, cztery warsztaty rzemieślnicze, kotłownia centralnego ogrzewania, druga szkoła i żłobek, centralna pralnia, suszarnia, dom kultury, kino. Rozszerzona miała być Dzierżyńskiego o podwójną linię tramwajową do Parku Kultury. Na razie było tylko błoto.
We wrześniu ukończono na Koszutce szkołę podstawową, do której za dwa lata miał pójść Andrzej i Krystyna się bardzo ucieszyła, bo była to szkoła ładna, zaplanowana wraz z osiedlem w stylu socrealistycznym, solidnie, z kolumnami i niedaleko. Wybudowana w rekordowym tempie przez piątki murarskie, dwupiętrowa, miała kubaturę jak donoszono, aż 13000 m sześciennych. Dwadzieścia pomieszczeń mieściło klasy, sale pomocy naukowych, gabinet lekarski, świetlicę, kuchnię, prysznice, salę gimnastyczną, a na parterze był taras do zgromadzeń. Obok budowano już przedszkole.
Ale inne budowle na osiedlu nie były tak ważne jak sklepy. Życie powszednie Krystyny jak i pozostałych mieszkańców osiedla z konieczności zdominowane były sklepami i zastanawiała się, czy tak właśnie nie jest specjalnie, by już o niczym innym nie myśleć, niczym się nie interesować tylko o codziennym, nudnym polowaniu.
Do sklepów skutkiem inercji i niewydolności głównych hurtowni dystrybuujących towar, do których trafiało wszystko z fabryk i było sprawiedliwie rozprowadzane po kraju, trafiały w zimie kąpielówki i opalacze, latem futra, pelisy i zimowe płaszcze. Czasami wyprawa do odległych sklepów była niepotrzebna i jałowa. Pojawiły się natomiast specjalne, wielobranżowe sklepy, dwanaście we wszystkich miastach województwa stalinogrodzkiego, jeden w Katowicach na Warszawskiej. Sprzedawano tam na talony odbiorniki radiowe “Pioniery”, „Mazury”, “Mazury­Luxy”, „Syreny”, zegarki francuskie, materiały wełniane na garnitury „setki”. Sprzedawano też poszukiwane garnki emaliowane, fotele, krzesła, pralki i lodówki. Miały zadziwiająco wszystko, o czym marzono, by kupić, mając pieniądze, ale po wejściu okazało się, że tylko za okazaniem talonów górniczych. Obłudnie dowodzono, by wynagrodzić wysiłek górniczy, a tak naprawdę, by więcej dzieci szło do kopalni. Krystyna drętwiała, jak pomyślała, że jej Andrzej mógłby być górnikiem i miała za nic te atrakcyjnie, importowane bądź wysyłane tylko na eksport towary leżące na wystawach. Talony mogli otrzymać przy odsprzedaży przysługującego im deputatu węglowego po normalnej cenie rynkowej. Za jedną tonę węgla otrzymywali 270 zł za co na talony mogą sobie coś kupić. Ponieważ talony były tylko dla górników dołowych, Krystyna nigdy takiego talonu nie miała, mimo, że Rudek pracował w górnictwie. Pod Halą Targową Krystyna napotkała dużo sprzedawców z ogromnymi torbami, w których mieli to wszystko, na co w sklepach się polowało: smoczki, gumki do majtek, biustonosze. Mieli też z paczek autochtonów upragnione nylony, które Krystyna chciała od nich kupić. Nagle pojawili się u wylotu Liebknechta milicjanci i handlarze z torbami zniknęli.
Prywatny handel już praktycznie nie istniał. Zniszczony domiarami, czyli nakładaniem bardzo wysokich podatków, wegetował gdzieś pokątnie, po domach, bramach, tajnie, gdzie handlowano wystanymi w kolejkach towarami. Natomiast kwitły monopolistyczne wielkie państwowe przedsiębiorstwa jak Miejski Handel Detaliczny, Miejski Handel Mięsem, Dom Książki. Zbankrutowały też przedwojenne spółdzielnie i ludzie mieli żal do Bieruta, przedwojennego spółdzielcę, że do tego dopuścił. Spółdzielnie zbiurokratyzowały się i praktycznie przestały się różnic od przedsiębiorstw, ZGS „Społem” zamieniono na Związek Spółdzielni Spożywców.
Kobiety z klatki schodowej, podobnie jak Krystyna, nie pracowały i nieśmiało starały się zaprzyjaźniać ze sobą pożyczając sobie różne wiktuały w czasie gotowania obiadu i powiadamiając wzajemnie, co gdzie rzucili. Zazwyczaj wystane w kolejce produkty były limitowane i można było zwiększyć ich ilość wracając powtórnie na koniec kolejki, na co już nikt nie miał czasu i siły. Ale i tak Krystyna była wdzięczna i lecąc do kolejek po wiktuały, podrzucała dzieci do Łypowej lub piętro niżej do Koniecznej, lub Buczkowskiej.
Zawsze na Boże Narodzenie udawało jej się zgromadzić wszystko do wigilijnej kolacji, a różne ingrediencje po paskarskich cenach były już dostępne w Delikatesach, słane przez rodziny autochtonów z RFN.

W grudniu zmarła siedemdziesięcioletnia Zofia Nałkowska na udar mózgu i Krystyna przeczytała o tym z dużym poślizgiem w „Przekroju”. W lecznicy na Emilii Plater w Warszawie leżała jeszcze kilka dni zanim zmarła i Krystynie – oglądającej zdjęcia z państwowego pogrzebu, trumnę ze zwłokami wystawioną w sali kolumnowej Ministerstwa Kultury i Sztuki – zrobiło się smutno, że dowiedziała się tak późno. Niczego nie wiedziała na bieżąco, radia nie chciała słuchać, gazet codziennych nie kupowali. Krystyna zastanawiała się, czy za radą Zosi, nie kupować „Przyjaciółki”, „Kobiety i życia” czy kwartalnika „Świat Mody”, gdzie podobno były wykroje ubrań i rady jak wyglądać ładnie w fabryce i biurze, na co dzień, a nie tylko w niedzielę. Pokazywano co jest modne, że włosy mają być krótkie, po trwałej ondulacji nakręcone na wałki, ramiona spadziste a nie wywatowane jak za czasów okupacji. Spódnice półdługie, rozkloszowane, lub wąskie, suknie wydekoltowane, płaszcze o linii zwężającej się ku dołowi. To wszystko wiedziała z „Przekroju”, a na panującą w innych pismach propagandę nie miała już ochoty i niczego takiego nie kupowała. Zresztą, z opowieści Zosi te pisma też trudno było dostać bez skorumpowanej kioskarki.
Z biegiem czasu Krystyna opanowała umiejętność życia i radzenia sobie, a nawet wieczorem na jeszcze częstsze wyskakiwanie do kina z Zosią lub Henią. Niezmiennie trwały festiwale filmu Radzieckiego i taki też repertuar był w kinach na co dzień, na dodatek przybywało filmów socrealistycznych z Czechosłowacji, Rumuni, Bułgarii oraz NRD i właściwie te radzieckie w konsekwencji okazywały się najlepsze.
Raz Krystynie pomyślnie udało się wreszcie zobaczyć dobry film i była to „Cena strachu” i zarazem zobaczyć Polską Kronikę Filmową z pogrzebem Bieruta. Podobnie jak przy śmierci Stalina, Krystyna nie miała pojęcia, czy to dobrze, czy źle, że Bierut tylko o osiem lat starszy od jej matki zmarł, ale doszła do wniosku, że to bez znaczenia, gdyż przecież po Stalinie nic się nie zmieniło i tak będzie też po Bierucie.
W niedzielę w związku z przyjazdem dwóch cioć Zosi z Zatora, zorganizowali wspólny wyjazd na majówkę tramwajem do Parku Kultury, w dalszym ciągu w budowie, jednak już częściowo udostępnionym. Krystyna pojechała z Rudkiem i dziećmi, Zosia z ciociami i Mają, a zabrał się też z nimi sąsiad mieszkający nad Zosią i Józkiem, pan Florian z córeczką Jolą. Jola była o rok starsza od Ewy, Maja była o rok starsza od Joli, a Andrzej najstarszy, ale wcale nie największy, liczył już ponad pięć lat.
To co zobaczyli, zaparło im dech w piersiach: gigantyczny, po horyzont obszar nieużytków z rachitycznymi drzewkami i z widniejącym na horyzoncie wzgórzem na jego szczycie błyszcząca kopuła Planetarium. Były już asfaltowe uliczki okolone kamiennymi balustradami, nad dużą wodą po drugiej stronie stał Krąg Taneczny jak grecka świątynia z kominami, a po lewej stronie Restauracja Ambasadorów nad przystanią kajakową. Próbowali coś kupić w tej restauracji, ale była zamknięta. Stały już przysadkowate pomniki z betonu o tematyce ludowej, bądź robotniczej. Wesołe Miasteczko dopiero budowano, a w ZOO stała już rokokowa brama przywieziona przez Ziętka ze zrujnowanego pałacu pruskiego przemysłowca i kapitalisty Guido Henckla von Donnersmarcka ze Świerklańca.
Ale nic nie było jeszcze czynne, niemniej, przy tym rozbuchanym placu budowy w odświętnych ubiorach, mężczyźni w garniturach, dzieci w aksamitnych ubrankach, dziewczynki trzymające torebki, wyglądali jak właściciele jakichś włości, wizytujący swoją budowaną właśnie posiadłość. Wszystko to podniosło Krystynę na duchu. W pewnym momencie zauważono brak Ewy. Było to pierwsze Ewy w życiu zagubienie i pierwsza ulga, kiedy przyprowadzili ją jacyś obcy ludzie. I zdziwienie, że tak naprawdę, nikt się tym nie przejął.
Krystyna próbowała w ramach poszerzenia horyzontów zabierać dzieci z Koszutki do miasta, ale przy „Fotoplastykonie” stały zawsze kolejki. Udało jej się pokazać dzieciom PDT przy 3 Maja po remoncie, ale był taki ścisk, że bała się, że je zgniotą. Codziennie przybywało tu piętnaście tysięcy klientów, przebudowano wejście, stoiska na parterze i na pierwszym piętrze. W hallu był dekoracyjny średniowieczny kominek, w środku kolumna z wyrytymi motywami przemysłu górniczego, na ścianie lustro i kafelki. Do stoisk już nie dotarli i nie wiadomo nawet było, co tam rzucili.
Ubiegłoroczne wakacje w Sidzinie były tak udane, że Krystyna pojechała do tych samych gospodarzy i w tym roku, gromadząc przez ten rok więcej używanych ubrań i butów.
Krystyna lubiła siadywać z młodym Jankiem na drewnianych ogrodzeniach zbudowanych dla owiec i palić z nim papierosy. Janek opowiadał jej, że tutaj z powodów górzystych nie mogą uprawiać ziemi, a życie pasterskie nie jest łatwe. Klimat górski i podgórski, ze względu na wysokie położenie jest ostrzejszy, zimy są dłuższe, temperatury niższe. Ojciec, który bacował przed wojną i stał się dzięki temu gazdą powiedział mu, że „kto ma owce, ten ma co kce”. I do szkół nie poszedł, jest juhasem, ale chyba pójdzie, bo to wszystko przyszłości nie ma. Krystyna zaciekawiona dopytywała się, jak udaje im się sprzedawać wełnę i sery oraz mięso przy takich państwowych restrykcjach.
Powstały wprawdzie prywatnie związki Hodowców Owiec, zgrupowane w Zrzeszeniu Związków Hodowców Owiec w Polsce, ale ceny jakie im oferowano były poniżej kosztów wytworzenia i teraz właściwie wszystko robią tu tajnie. Owce wypędza się w kwietniu, baca tam śpi w szałasie, wracają w październiku, dlatego teraz nie ma tu owiec. Józek tam chodzi, pomaga, dostaje za to ser. Wszystko sprzedawane jest po domach, rynek jest ogromny, wszystko natychmiast chłonie.
Rudek starał się odwiedzać ich w Sidzinie w niedziele. Chodzili wtedy wszyscy do lasu na grzyby, o tym gdzie rosną Rudek zdawał się zawsze wiedzieć wcześniej. Podnosił najniższe gałęzie młodych świerków na zboczach gór i odsłaniał kolonie prawdziwków.
Krystyna ususzyła w to lato dużo grzybów. Po powrocie wysłała część prawdziwków nanizanych na nitki do Przemyśla i Leśka wszystkie natychmiast wyrzuciła, uznawszy, że są gorzkie i trujące. Krystyna też zaczęła bać się tych grzybów, co doprowadzało Rudka do szału.
Po powrocie do Katowic dzieci bawiły się w domu we wszystkie chłopięce zabawy. Łóżeczko polowe Andrzeja było przysuwane do tapczanu. Jak tylko Krystyna wychodziła po położeniu ich do łóżka, następowało przemeblowanie całego pokoju. W łóżkach formowali dwa samoloty z pierzyn i ogromnych poduszek robiąc z nich kabiny z wygodnymi oparciami i pulpity z systemem sterowniczym z jaśków. Tak podróżowali kilka godzin kierowani do miejsc komendami pilota Andrzeja czytanymi z atlasu podarowanego mu przez Wandę.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2021, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *