LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (11)


Rozdział III

Krystyna (5)
Od roku Krystyna mieszkała na Koszutce i bardzo poważnie zastanawiała się, czy dobrze zrobiła opuszczając Przemyśl. Takie wygody jak gaz, łazienka z piecykiem gazowym i ciepłą wodą, kaloryfery nie rekompensowały widoku za oknem. A był straszny. Nadszedł maj, a na podwórzu koło kłębiących się dzieci wokół brudnej piaskownicy i trzepaka nie było źdźbła trawy, krzaka ani drzewa. Sąsiad na parterze, pan Horoszczak, zasadził bez pod oknem, ale był jeszcze tak anemiczny i niepewny, czy się przyjmie, że sprawiał wrażenie zwiędniętego. Schodziła tam z dziećmi, gdyż Andrzej lubił się z innymi bawić, a Ewa, już chodząca, powtarzała wszystko, co robił jej brat. I tak pewnie się tam zaraziła.
Z początku symetryczne zgrubienia pod uszami, które z dnia na dzień się powiększały, aż urosły do poważnych guzów wyczuł Rudek, ale nie miał kto tego zdiagnozować. Ewa rozwijała się prawidłowo, była dzieckiem wesołym, chociaż też już niejadkiem, jak Andrzej.
Ewa i Andrzej karmieni byli łyżką z jednego talerza – bo na ich samodzielne jedzenie nie starczało czasu – jedli niewiele i niechętnie, nieustannie zmuszani przez Krystynę. Wielką, wzorcową przychodnię budowano koło kościoła, ale miała być oddana dopiero za rok, a teraz Krystyna musiałaby jechać z wózkiem na Armii Czerwonej lub na Mariacką i czekać w tłumie chorych. Krystyna bardzo bała się, że w przychodni pozarażają się jej dzieci, a przecież Rudek był cały czas nieobecny i wszędzie musiała chodzić z Andrzejem sama. W Stalinogrodzie organizując sieć przychodni nakazano wszystkim lekarzom, którzy zazwyczaj jako inteligencja nie należeli do partii obowiązkową pracę w przychodniach, by byli pod kontrolą i właściwie praktyki prywatne były nielegalne i tajne. Niemniej Krystynie udało się odwiedzić lekarza mieszkającego na Koszutce, który, ku przerażeniu Krystyny zdiagnozował u Ewy początki gruźlicy.
Były aż dwie przychodnie przeciwgruźlicze w Stalinogrodzie, gdyż na gruźlicę w dalszym ciągu chorowało mnóstwo ludzi: na Wita Stwosza i na Dworcowej. Bała się tam jechać. Zakażano się drogą kropelkową i prątki gruźlicze wtargnąć musiały w Ewę, jako mniej odporną od Andrzeja, podczas zabaw, od innych dzieci. Zazwyczaj u dzieci nie ma żadnych objawów, tylko u Ewy te zgrubienia.
Niestety, lekarz prywatny nie miał dla Krystyny dobrych wieści. Wbrew oficjalnym komunikatom i skutecznej walce wydanej gruźlicy, jedna czwarta Polski kwalifikowała się do sanatorium, a dziecięce, podobnie jak dla dorosłych, były zapchane. Poradził, by u górali w Rabce wynajęła pokój i chodziła na kąpiele do ośrodka. I tak zrobiła.
Rabka już przed wojną była jak Zakopane dla dzieci, ale z tą przewagą, że tam nie jeździło się tylko dla powietrza, ale i dla wód.
W sierpniu Krystyna po przesiadce w Krakowie wysiadła z pociągu jadącego jeszcze dziewiętnastowieczną koleją galicyjską z dwójką małych dzieci, wózkiem spacerowym i niewielkim bagażem. Napis RABKA ZDRÓJ na pięknej, drewnianej stacyjce z zadaszonym od deszczu peronem z rzeźbionymi po góralsku belkami Krystynę zachwycił. Powietrze, mimo spalin lokomotywy było krystaliczne, a na placu stała wolna dorożka. To w niej Krystyna dostała adres willi i niedrogi pokój. Po drodze mijali wspaniałe, piętrowe wille w stylu zakopiańskim, całe z rzeźbionych drewnianych bali i kryte gontem. Mijali wille „Warszawa”, „Pod Trzema Różami”, „Józef”, „Anioł” „Topolówka”, „Antonina, „Liliana”, „Gwiazda”, „Krzywoń”, „Pod Orłem”, „Luboń”.
Wszystko poszło gładko. Rabka zdawała się nie wiedzieć, że jest uzdrowiskiem w kraju komunistycznym, gdzie nie powinno być niczego prywatnego. Przy pieniądzach, a Krystyna na całe szczęście takie posiadała, można było opłacić prywatnego lekarza, posiłki i korzystać za darmo z sanatoryjnych wanien Domu Zdrowia.
Kąpiele solankowo-jodowo-borowinowe, zawierające powyżej 15 gram soli na kilogram wody, jak tłumaczył Krystynie lekarz, na naczynia skórne działają leczniczo poprzez ich 50-krotne przekrwienie w temperaturze 38 do 45°C i czasie od 10, 30 a nawet 60 minut kąpieli. Krystyna się przeraziła, że dzieci tego nie wytrzymają, usmażą się, bo postanowiła profilaktycznie moczyć też Andrzeja. Na dodatek ciepłota kąpanego dziecka po wyjęciu podnosiła się do 39° C i dopiero po dwóch godzinach odpoczynku wracała do normy. Lekarz zalecił dużo płynów, dużo jarzyn, dużo owoców.
Ale wszystko się udało. Dzieci wkładano albo pojedynczo do wanien, albo po kilkoro w kwadratowe, metrowe koryto baseniku wyłożone białymi kafelkami. Ewa i Andrzej byli zachwyceni, potem owinięci w koce leżeli w metalowych łóżeczkach polowych na werandzie sanatorium wraz z innymi dziećmi. Najwięcej dzieci, jak się dopytała Krystyna, chorowało na zołzy odrętwiałe, czyli wczesną gruźlicę dziecięcą. Sama nazwa już była ohydna, ale cóż było robić. Na dodatek na te zołzy dzieci moczono przez cały rok, a Krystyna planowała najwyżej sześć tygodni. Całe szczęście jej dzieci nie miały krzywicy, co charakteryzowało się skrzywionymi nóżkami i było bardzo powszechne.
Krystyna przy okazji, podczas zabiegów dzieci, gdzie rodziców nie wpuszczano, zwiedziła Sanatorium. Zniszczona po wojnie Rabka szybko odrodziła się, narastająca liczba chorych była przerażająca. W 1947, jak pamiętała, Aleksander Zawadzki, wojewoda śląsko-dąbrowski otworzył hucznie dwa sanatoria, ale najważniejsze było właśnie to, gdzie Krystyna chodziła na zabiegi z dziećmi: otwarte w miejscu przedwojennego, małego, na 70 łóżek Sanatorium Czerwonego Krzyża dla śląskich dzieci z 1922 powstał Dziecięcy Ośrodek Sanatoryjno-Prewencyjny im. Wincentego Pstrowskiego. Krystyna nie starała się o to sanatorium, w którym leczono ponad pół tysiąca dzieci równocześnie przez okrągły rok, gdyż nigdy by takich małych dzieci nie oddała samych. Ale było przepiękne. Budynek w rekordowym tempie dzięki wielkiemu zaangażowaniu robotników wożonych tu z Górnego Śląska, a także tubylców, pod hasłem, że robi się dla dzieci, zbudowany był w rekordowym tempie na 550 metrowym wzgórzu Nowego Świata, dzielnicy Rabki. Na południowym stoku, nasłoneczniony, skierowany frontem na Rabkę, wśród lasu świerkowego. Z okien widać było Tatry i Babią Górę. W holu stało na postumencie czarne popiersie 44 letniego górnika, przodownika pracy, który zapłacił ten nieludzki wysiłek życiem i był świadectwem niehigienicznego i niezdrowego żywota, o czym widząc go, pomyślała Krystyna. Na najwyższym, siódmym piętrze południowego tarasu w słońcu mnóstwo leżaków w regularnych rzędach z kocami czekało na dzieci. Niższy, pięciopiętrowy był od północy. Było 36 sal po 8 łóżek, 36 łazienek i 315 ustępów. Były trzy otwarte i jedna zadaszona leżakownia. Jadalnia była na parterze. Podłogi wyłożone zachwycającym Krystynę czeskim linoleum.
Tego wszystkiego Krystyna dowiedziała się czekając na dzieci z wiszących w holu tablic.
Wracając do swojej willi zjadali obiad z innymi rodzinami i ich dziećmi siedzącymi przy stole. Od nich dowiedziała się, że można wybrać się w okoliczne góry, na Turbacz, Banię, Zaryte, Szumiącą, Górne Słone, Wielki Luboń, Ryplówkę, Krzywoń, Maciejówkę, Św. Krzyż Grzebień, Dzielcę, skąd widoki są przepiękne. Wieczorami można bawić się w przedwojennej restauracji, teraz znacjonalizowanej w willi pod „Pod Gwiazdą, gdzie były dancingi do późnej nocy.
Po obiedzie Krystyna wózkiem jechała na placyk przed altaną koncertową wybudowaną jeszcze przed wojną, gdzie była fontanna i wokół bawiły się dzieci. Spacerowała też wydłuż Słonki, potoku płynącego przez środek Rabki, lub szła do Poniczanki, rzeczki pełniej na brzegu okrągłych kamieni. Przynosiła też z biblioteki bajki, najczęściej Tuwima, które Andrzej znał już na pamięć.
Wróciwszy do Katowic zorientowała się, że wydała mnóstwo pieniędzy, a życie stawało się coraz droższe.
Jeszcze na początku roku w styczniu podrożał chleb, ale informowano z entuzjazmem, że potaniały lokomotywy. W witrynach sklepów powywieszano kartki, że są nowe gatunki: chleb łęczycki, poznański, pomorski, mazowiecki, olsztyński, podlaski, sandomierski, zakopiański, kujawski, lubelski, bułki francuskie oraz rogaliki maślane.
W dwa delikatesy w Stalinogrodzie były zapchane ludźmi, bo można było wystać holenderskie kakao za 32 zł za 10 dkg. Wywieszono kartki, że Delikatesy skupują żywność z paczek zagranicznych. Po wypadkach berlińskich wypuszczono z kraju, jak ich pogardliwie nazwano autochtonów i ci słali pozostałym tu krewnym paczki z NRF. Jednak skup z paczek zagranicznych odbywał się według cen wyznaczonych przez Ministerstwo Handlu i zainteresowanie było niewielkie.
Mimo tak uciążliwych zakupów w sklepach uspołecznionych tępiono i pędzono wszelkie oddolne inicjatywy sprzedaży. Na Rynku jeszcze w lipcu Krystyna zauważyła plac targowy i 10 smętnych kramików, pod Teatrem stały trzy, a u wylotu Armii Czerwonej 2. Teraz jesienią po powrocie z Rabki śladu po nich nie było. Natomiast na okrągłych słupach ogłoszeniowych wisiały plakaty z Dymszą, który był tu w Hali Ludowej, a na Rynku odbywały się seanse filmowe polskich i radzieckich filmów na wolnym powietrzu.
Nie mogła też już z Henią iść do Rialta. Lubow Orłowa zjechała do Stalinogrodu na VI Festiwal Filmów Radzieckich i właśnie w Rialcie ją goszczono na nie kończących się, wielkich pokazach.
W każdym sklepie były długie kolejki. Już była jesień i zapobiegliwi ludzie wykupywali przezornie wszystko na Boże Narodzenie, ale najczęściej, dochodząc do lady okazywało się, że towar został już wyprzedany. Najpewniejsze były zawsze Delikatesy, gdzie można było kupić kurczaka, mak i orzechy, a nawet czasami migdały. Rzucano cytryny, ale te znikały w nieprawdopodobnym tempie i nawet nie można było przypisać im długich kolejek.
Spadł śnieg i osiedle pokryte grubą jego warstwą stało się bardziej strawne. Matka w Przemyślu nie najlepiej się czuła i nie miała zamiaru przyjechać na święta. Oszczędzała urlop na wczasy pracownicze. Przysłała tylko paczkę z „Przekrojami” i jabłkami z ogródka. Jabłka były niewielkie, ale bardzo dobre i Krystyna wzruszyła się ich zapachem. Krystyna kupiła w Hali Targowej niewielki świerk, który bardzo ucieszył dzieci. Czekał na balkonie na wigilię i ciągle do niego zaglądały.
Rudek z Barbórki przyniósł dzieciom paczki, które chyba były też w ramach prezentów od Dziadka Mroza. Zawierały nieosiągalne czekoladki wedlowskie, batonik „Danusia” i po jednej pomarańczy. Dzieci po raz pierwszy zjadły pomarańczę. Krystyna skrupulatnie namoczyła skórki i usmażyła w cukrze. Z okazji Dnia Górnika radio z dumą podało, że pracujących w kopalni pod ziemią kobiet jest dwa tysiące sześćset i planuje się zwiększyć ich zatrudnienie o dalsze dwa tysiące pięćset, budując w Stalinogrodzie kolejne żłobki. Kobiety są dobrymi górniczkami, awansują, aktualnie jest 12 kobiet sztygarów. Krystyna pomyślała, że w końcu jej los nie jest taki zły.
Krystynie zrobiło się przykro na wieść o śmierci Tuwima. Słuchała w radiu sprawozdania z Zakopanego, gdzie od wczesnego rana w świetlicy Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej u stóp katafalku pełnego wieńców gromadzą się literaci, lud Warszawy, Krakowa, Zakopanego i całego Podhala. W południe zabrali trumnę do Warszawy, chyba pociągiem jak Krystyna zdołała usłyszeć klejąc pierogi. Tak, na dworcu czekają na niego.
30 grudnia trumnę wystawiono tym razem w sali gmachu Ministerstwa Kultury i Sztuki, żegnał go przemówieniem wiceminister Sokorski. Kondukt wyruszył na cmentarz powązkowski, trumnę nieśli pisarze, za trumną rodzina, rząd, delegacje. Nad trumną przemówił Cyrankiewicz.
Było już po świętach i Krystyna wreszcie mogła poczytać w spokoju swoje ulubione „Przekroje” z Przemyśla, gdzie był w marcowym numerze i Tuwim, jeszcze zdrowy, pełen sił witalnych, który potrafił tak przejmująco napisać o śmierci Józefa Stalina w artykule zatytułowanym „Potęga, której nic nie złamie…”:
Wielka jest nasza ziemia – a nie ma na niej, jak długa i szeroka, takiego kilometra kwadratowego przestrzeni, na którym ludzie nie opłakiwaliby śmierci ukochanego swego brata, obrońcy, nauczyciela, prawodawcy sumień – Józefa.

Pewnego wieczoru Rudek położył Ewę na kolanach, wycisnął jej wrzód na szyi. Wylała się ropa i pokazała krew. Krystyna szalała z rozpaczy, była wielka awantura, oskarżała Rudka o nieodwracalne wyrządzenie krzywdy Ewie przez swoją głupotę. Ewa wolałaby umrzeć, niż usłyszeć tę awanturę z jej powodu. Od tego dnia wrzody zaczęły się zmniejszać, ten pod lewym uchem całkiem zanikł, po wrzodzie pod prawym uchem Ewy pozostała jedynie blizna.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2021, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *