Zanim pochowano ją na Nowym Cmentarzu w Ashford w obecności siedmiu osób, bez wezwanego księdza – bo spóźnił się na pociąg – napisała „Zakorzenienie” uznane przez Camusa jako najważniejsze, niestety nie dokończone, przerwane śmiercią, dzieło Simone Weil.
Potrzeby duszy są nie zaspokojone w naszej cywilizacji. I jak temu zaradzić? Weil krok po kroku, pełna nadziei kreśli precyzyjny plan leczenia.
Gdyby był już Internet, projekt wolności przekonań można by wcielić natychmiast:
Właśnie dlatego byłoby pożądane stworzenie na polu wydawniczym rezerwatu absolutnej wolności, ale w taki sposób, aby rozumiano, że dzieła, które są tam wydawane, nie obarczają odpowiedzialnością autorów i nie zawierają żadnej wskazówki dla czytelników. Można by tam znaleźć wystawione w całej ich sile wszelkie argumenty na korzyść złych rzeczy. Ich wystawienie byłoby dobre i zbawienne. Każdy mógłby wychwalać tam to, co najbardziej potępia. Wiedziano by powszechnie, że celem takich dzieł nie jest określenie stanowiska autorów wobec życiowych problemów, lecz przyczynianie się na drodze wstępnych badań do sporządzenia pełnej i poprawnej listy dotyczących każdego problemu danych. Prawo chroniłoby autorów przed jakimkolwiek związanym z wydawaniem ryzykiem.
Dusza potrzebuje też wspólnoty:
Godność ma natomiast związek z ludzką istotą nie tylko jako taką, ale również rozpatrywaną w jej społecznym otoczeniu. Ta potrzeba bywa zaspokajana, jeżeli każda wspólnota, do której człowiek należy, zapewnia mu udział w zawierającej się w jej przeszłości i powszechnie uznawanej na zewnątrz tradycji chwały.
Aby na przykład potrzeba godności została zaspokojona w życiu zawodowym, każdemu zawodowi musiałaby odpowiadać jakaś rzeczywista wspólnota, która byłaby zdolna zachować przy życiu wspomnienie wykorzystywanych podczas wykonywania tego zawodu skarbów wielkości, bohaterstwa, uczciwości, szlachetności, geniuszu.
Każdy ucisk wytwarza głód godności, ponieważ tradycje chwały, które posiadają uciśnieni, nie są uznawane z powodu braku społecznego prestiżu.
A literatura?
Byłoby to rozstrzygnięcie powstałego niedawno sporu na temat moralności i literatury. Został on przyćmiony przez fakt, że wszyscy utalentowani ludzie znajdowali się po jednej stronie ze względu na zawodową solidarność, a po drugiej stronie byli tylko głupcy i tchórze. Ale stanowisko głupców i tchórzy było również w dużej mierze rozumne. Pisarze w niedopuszczalny sposób grają na dwie strony. Nigdy tak bardzo jak w naszych czasach nie ubiegali się o rolę kierowników duchowych i nigdy w takim stopniu jej nie spełniali. I rzeczywiście, w poprzedzających wojnę latach nikt oprócz uczonych nie konkurował z nimi pod tym względem. Miejsce, które kapłani zajmowali kiedyś w życiu moralnym kraju, znalazło się w posiadaniu fizyków i powieściopisarzy, co wystarcza, aby zmierzyć wartość naszego postępu. Ale gdyby ktoś kazał pisarzom zdać sprawę z kierunku ich oddziaływania, schroniliby się rozgniewani za świętym przywilejem sztuki dla sztuki.
Niewątpliwie na przykład Gide zawsze wiedział, że takie książki, jak “Ziemskie pokarmy” oraz “Lochy Watykanu”, wywarły wpływ na praktyczne postępowanie w życiu setek ludzi, a także był z tego dumny. Zatem umieszczanie tych książek za nienaruszalną barierą sztuki dla sztuki jest nieuzasadnione podobnie jak więzienie chłopca, który wyrzuca kogoś z pędzącego pociągu. Równie dobrze można by upominać się o przyznanie zbrodni przywilejów sztuki dla sztuki. Kiedyś surrealiści niemal do tego doszli. Wszystko, co tylu głupców powtarzało do znudzenia na temat odpowiedzialności pisarzy za naszą porażkę, niestety, jest na pewno prawdą.