Żeby zwiększyć czytelnictwo mojego bloga zobaczyłam film z gatunku Science-Fiction.
Podobny zdaje się też miał zamiar przed śmiercią Stanisław Lem kupując w hipermarkecie plastikową lokomotywę, by się z nią ukazać w miesięczniku dla młodzieży “Lampa”. Z pewnością dzięki temu wzrosły i nakłady “Lampy” i poczytność książek Stanisława Lema.
W moim wypadku ryzyko jest większe, gdyż tych, którzy mnie tutaj czytają, mogę jedynie utracić. Bowiem opinie internautów w sieci są o filmie jak najgorsze (szajs, szajs, szajs!), a ja przecież muszę się przyznać, że ani drugiej części “Matrixa” nie zdołałam do końca wysiedzieć (pierwsza mi się bardzo podobała), ani nawet “Harry Pottera”, ani nawet pierwszej części.
A “Ultraviolet” podobał mi się bardzo. Czyste, pięknie kompozycyjnie kadry bez robaczywego baroku przyszłościowych wizji świata, który jak zwykle wisi na włosku, jedynie ułamki sekund i milimetrów go ratują.
Tym razem światu zagrażają w XXI wieku, a więc bardzo blisko, epidemie, a dokładniej wirus, który uciekł z laboratorium, czyli został włożony do kieszeni fartuszka złego laboranta Daxusa. Scenariusz więc nie dziwi, gdyż laborant stając u szczytu władzy i pragnie zbić interes na sprzedaży antidotum na wyzwolonego wirusa, gdyż zamknięty właśnie proces łódzkich łowców skór Pogotowia Ratunkowego uzmysławia nam, że zdemoralizowany moralnie świat służb zdrowia posunie się dla pieniędzy do wszystkiego.
Nie dziwią też ogromne ilości ginących zarażone Hemophabią wampiropodobne istoty i ludzie.
Władze światowej wspólnoty zamierzają zastosować metodę weterynaryjną, czyli wytrzebić ludzkość zarażoną, jak stado wściekłych krów lub ptasiej grypy.
Nie uda to się dzięki pięknej Milli Jovovich, którą pamiętałam z “Piątego Elementu”, zapewniającą w wywiadach, że dla kobiety trzydziestka to wiek podeszły. Zachowała mimo wszystko jeszcze jaką taką formę i wykonała wszystkie kaskaderskie numery osobiście.
W filmie bohaterka po przymusowej aborcji na widok dziecka w walizce wzbudza w sobie tak silne uczucie macierzyńskie, że w jego obronie, który nagle okazuje się całkiem do rzeczy dziewięcioletnim chłopcem o imeniu Six, zabija kolejnych kilkuset przeciwników, a w tym niecnego laboranta.
Film kończy piękną sceną odchodzącej po uratowaniu świata kobiety na wysokich obcasach w stroju w jakim podobno mali chłopcy najczęściej lubią oglądać kobiety. W dłoni trzyma rączkę tegoż właśnie chłopca.
Jest, jak w “Matrixie”, masa aluzji chrześcijańskich. Monstrualna świątynia, zbudowana na planie krzyża łacińskiego, filmowana z odpowiednią kwestią słowną czyni jednoznaczne aluzje do męki Chrystusa. Wiszący chłopak, mający zginąć ofiarnie, komiksowa Violet, jako Maria, oglądająca syna tuż przed kaźnią.
Zabijanie jest pozorne, gdyż ciągle magicznie podsuwane są nie do poznania dla przeciwnych obozów bitew i wojny wizyjne jedynie egzemplarze, które jak zjawy rozwiewają się. Ciało też straciło jakby swój pierwotny cierpiętniczy wymiar, wymiana krwi to ukłucie komara. Śmierć jest jedynie przejściem do zmartwychwstania, a Bóg jest jak zwykle taki sam, odwieczny i kontakt z nim jest jak w wiekach wcześniejszych, jedynie dzięki modlitwie.
Toteż Violet zabita wraca do życia dzięki modlitwie i medycznym umiejętnościom zaprzyjaźnionego szefa opozycji, wampira i nie jest to reinkarnacja, tylko duchowe odrodzenie w miłości.
Kościoły nie lubią takich operacji na Słowie Bożym, ale w kontekście bardzo kontrowersyjnych moralnie postmodernistycznych produkcji Lyncha i Tarantino, film, bardzo piękny plastycznie, budzi nadzieję.