*
Wczorajsza premiera w Spectrum Dance Theater zdominowana była Kurtem Cobainem mimo, że spektakl składał się z trzech części odległych tematycznie od lidera punk rocowej „Nirwany” i jego pamiętnej autodestrukcji sprzed 13 lat w Seattle.
Pierwsza, zatytułowana „Short dance/Little stories” przy hip – hopowej muzyce wprowadzała tańczące pary w agresywne, gorące kontakty męsko – damskie bez złudzeń i skrupułów.
Dziewczęta w czarnych, obcisłych gorsetach i przeźroczystych czarnych getrach – na tle malujących cały czas ściennych graficiarzy i twórców murale – z chłopakami tańczą taniec śmierci na zatracenie i do ostatka.
Piekielne rytmy z powtarzającym się miarowo tym samym słowem fuckfucking, fuck up, fuck off! motherfucker, w każdej możliwej formie i konfiguracji przetykane są niekiedy przerwami obsesyjnego drapania się po całym ciele, sugerującego narkotyczne przedawkowanie lub raczej już stan chroniczny, od którego nie da się uciec.
Nie lepiej dzieje się w środkowym „I’ve Got the Wilis”, nawiązującym do tańca klasycznego i najsłynniejszej bohaterki, Giselle. Cztery baletnice w szkarłatnych klasycznych sukniach i śnieżnobiałym tiulu wielowarstwowych spódnic w perfekcyjnych gestach tańca klasycznego znęcają się nad nagim – jedynie w szkarłatne majtki ubranym – chłopaku.
Gdy po imitacji ruchów kopulacyjnych czterech baletnic, gdzie spódnice miękko tańczą i zakrywają go chmurą, jak puch ptaków przy podobnych czynnościach – chłopak omdlewa lub umiera – bezradność Giselle budzi chyba takie samo współczucie, jak i 160 lat temu, gdy wystawiono ją po raz pierwszy, bez ironii i groteski.
I trzecia część ” Never Mind” to już Cobain.
Rozpoczyna się wystrzałem z rewolweru i ten nieprzyjemny dźwięk bardzo głośny, przestraszający publiczność, powtórzy się jeszcze kilkakrotnie.
Żona Cobaina, Hole Courtney Love, jak na legendę przystało, to lafirynda pierwszej klasy, stuprocentowa kobieta, która tańcząc na szpilkach z dżinsowym, długowłosym blondynem, prezentuje cały wachlarz perwersji międzypłciowej.
Kurt czołga się, bije i jest bity, zatacza się, a przede wszystkim ciągle jest na ostatnich nogach fizycznych i psychicznych.
Faktycznie, taniec współczesny chyba jak żadne inne medium nie jest w stanie oddać tak dosadnie dzisiejszej degrengolady tak już zapętlonej i zdegradowanej osobowości.
Małżonkowie w scenach histerycznego drapania cyklicznie oddają się “braniom” heroiny, a rzygający w tle tłum równie histerycznych nastolatków stanowi idealne dopowiedzenie stanu ciała i ducha kochanków.
Bowiem, oprócz wiodącej pary, jest jeszcze trzeci bohater symbolizujący bądź członków zespołu, bądź fanów zespołu Nirvany.
To diabelski korowód wiecznie ruszających się – w kontraście do Cobaina, który ledwo się już rusza – młodzieży rozbrykanej, oszalałej we współczesnych, permanentnych bachanaliach.
Ale, gdy po którymś tam wystrzale rozbrzmiewa słynne Smells Like a Teen Spirit, świetlana postać męczennika końca XX wieku rośnie.
**
Donald Byrd, podobnie jak jego jazzowy imiennik, jest czarny, a jednak w swoim zespole nie zatrudnił ani jednego czarnego tancerza.
Jako choreograf i dyrektor, jak kot, snuje się w miękkim, czarnym kapeluszu i jego czarna postać pojawia się nagle w różnych miejscach.
Namawia nas na bankiet premierowy, a tam wszyscy gratulują odtwórcy Kurta Cobaina – Davidowi Alewine, dochodzącemu już trzydziestki głównemu tancerzowi Seattelskiego Baletu Tańca Nowoczesnego.
Piękny brunet opowiada o profesjonalnej peruce blond włosów Kurta Cobaina, którą precyzyjnie wplata się w głowę tak, by zamaskować jej początek na czole. Ale nie tylko akcesoria. Duch Cobaina nawiedzał go w czasie całej pracy nad spektaklem, a wczoraj nie potrafił sobie z nim poradzić.
I nic dziwnego. Właśnie pojawił się Donald Byrd i położył miękko dłoń na szyi scenicznego Cobaina przesuwając ją wzdłuż ramion. Muzyka, tym razem już nie tak agresywna jak spektaklowa, lekko akompaniowała nastrojowi półmroku teatralnych podziemi.
Barman nalewał alkohole, a z ogromnej tacy pełnej preparowanych migdałów, winogron, suszonych moreli i francuskich serów kilkudziesięciu gatunków korzystano sporadycznie.
Koreański młody doktor cierpliwie czekał na Cobaina, udzielając się towarzysko grzecznie i wylewnie.
Wyszliśmy w noc mimo, że deszczową, to ciepłą.
Światła ulic i reklam mieszały się ze szpalerem czerwonych rododendronów i kamelii. Migdałowce, magnolie i ozdobne wiśnie tworzyły baldachimy kwietnej koronki, a światło latarń rozjaśniało je, rzucając cienie na leżące u stóp płatki wokół obsadzonych wszędzie, gdzie była jeszcze ziemia, pierwiosnkami, tulipanami i narcyzami.
Wtedy podjechał mercedes w kolorze piasku pustyni i nas zabrał.
Koreańczyk był rozpromieniony, wiózł Cobaina w czerwonym podkoszulku, a jego uroda promieniowała.
Ale ulica Melrose była blisko i pożegnaliśmy się upewnieni, że szmer samochodowego radia i i liryczny nastrój nie ma nic wspólnego ani z katastroficznym przesłaniem spektaklu, ani ze słowami Cobaina : I hate myself and I want to die.