Mija niemal 10 lat od ekranizacji biograficznego filmu Lecha Majewskiego o poecie przeklętym. Czytając na sieciowej domowej stronie reżysera niesłychanie pozytywne recenzje z filmu i pochód nagród nie tylko polskich – co by świadczyło być może o kumoterstwie, ale właśnie zachodnioeuropejskich – zdumiewa fakt, że w książce, w „Wojaczku wielokrotnym” nie przeczytałam ani jednego pochlebnego słowa o tym filmie z ust świadków epoki. Nie wypowiedział się też o nim dobrze brat Rafała Wojaczka Andrzej, grający tam epizodyczną rolę, który, jak wynika z jego słów, natychmiast znikał z planu nie wykorzystany jako konsultant.
Nie będę się zastanawiać tutaj w tym moim blogowym maratonie wojaczkowym, co wolno, a czego nie wolno artyście. Z pewnością wolno mieć wolność, ale nie wiadomo, do czego ona ma prowadzić.
Autor nietrafnej biografii Wojaczka, jak zapewnia w wywiadzie, jest zobligowany wewnętrznie dać świadectwo jedynie kondycji duchowej artysty buntownika. Przywołuje tu analogicznych bohaterów amerykańskich („Znikający punkt”).
Przede wszystkim Majewski jest moim rówieśnikiem i nie wiadomo, dlaczego ilustruje swój obraz filmowy piosenkami modnymi w naszej podstawówce. Już w naszej szkole średniej była zupełnie inna konwencja sztuki rozrywkowej, używanej do ilustracji muzycznej z offu filmu „Wojaczek”. A, skoro pada tytuł ostatniego utworu Wojaczka, „Którego nie było”, rzecz dotyczy czasów studenckich. Nie ma się co tak odmładzać. Reżyser udaje, że niczego nie pamięta, o niczym nie wie. Chronologia jest paskudnie pomieszana bardzo nielojalnie wobec poety.
Nie dość, że poeta wychodzi na zarzyganego durnia, to, przy takiej narracji nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że Coś takiego może napisać Coś wartościowego.
Jest tam jeden moment, kiedy sikający Wojaczek recytuje z pamięci Tomasza Manna, „Doktora Faustusa”, ale i tak to jest podane w formie ekwilibrystyki, popisu, a nie prawdziwej pracy nad sobą, którą Wojaczek bezsprzecznie wykonał, by móc uwolnić ze swojego wnętrza tak genialne wiersze.
Żal. Scena w konfesjonale, gdzie ukochana podziwia, ale nie rozumie, a Wojaczek nie rozumie, ale recytuje, jest zarżnięciem statusu poety jako takiego. Nigdy Wojaczek by tak nie powiedział.
Dla Rafała Wojaczka poezja była najwyższą i jedyną miłością. Traktował ją śmiertelnie poważnie, stąd obsesja i oswajanie śmierci. Nie miał żadnych trudności z nauką, w szkole średniej wyprzedzał rówieśników, miał problemy, jak każdy nie mieszczący się w szkolnym zawężeniu, problemy z nauczycielami. Znał języki obce, we Wrocławiu dyskutował z największymi intelektualistami jak ewangeliczny Chrystus z Uczonymi w Piśmie.
Nie wytracał energii na oglądanie Tv z najemczynią sublokatorki. Było to niemożliwe. Pił z menelami, a nie z mieszczanami.
Bardzo to smutne, jeśli o wielkich piszą scenariusze tak mali, że nie wiedzą ani do czego służy poezja, ani nie wiedzą skąd przychodzi. Oczywiście, nikt tego nie wie, ale ci, którzy o niej piszą niefrasobliwie i ci którzy to niefrasobliwie filmują, wiedzą to najlepiej, gdyż nie wiedzą, że nie wiedzą.
Oczywiście można się zachwycać kadrami ála Béla Tarr, można tę skłamaną wizję nawet potraktować, jako dzieło sztuki. Smutne tylko, że się w dalszym ciągu używa Wojaczka, i jak tu się na Śląsku mówi, „mordę się nim wyciera”.
Ten obraz filmowy idealnie by pasował do każdego innego śląskiego poety.
I czemuż to reżyser Lech Majewski nie zatytułował tego filmu „Siwczyk”?
Te napisy na transparentach! Czy aby dowcipne? Przecież transparenty wtedy były tak sugestywne, że można było z nich wyczytać stopień propagandowego szczytowania. Jak się jechało poza Polskę do innych demoludów, to droga znaczona była jak, u harcerzy czerwonymi sloganami. W Rumuni było ich chyba najwięcej. Nie wiadomo, dlaczego Majewski zrobił z tego krainę niczyją. To tak wygląda surrealizm?
Widać, tak. Mnie to przypomniało „Nikifora” Krzysztofa Krauzego, gdzie użyto autentycznych transparentów i też to nic nie dało. Tak samo film był fałszywy i martwy. Tak samo scenariusz napisany przez osobę polegającą na jakiś zakłamanych opowieściach dobroczyńców Nikifora. Wiadomo, że ludzie kłamią w żywy kamień i koloryzują, jak opowiadają o swojej empatii. Bardziej prawdopodobna jest opcja Sancho Pansy, niż don Kichota.
Nie wiem też, dlaczego zrezygnowano z odwiecznej zasady portretu, gdzie się poszukuje nie podobieństwa zewnętrznego, a istoty. W filmie są realia ciut pozmieniane (transparenty), a istoty nie ma wcale.
Z Tarra w filmie Majewskiego jest tylko ála. Nie wiadomo dlaczego na początku filmu wpuszczany jest w każdy kadr jakiś bezpański kundel i tak przez dobre 5 minut on tam przebiega kędy chce reżyser poszczekiwując bezdomnie. Gdzie indziej widzimy fronton czynnego spożywczaka ucharakteryzowanego wielkim nakładem na totalną ruinę. Tak mogły wyglądać sklepy tuż po wojnie, ale w latach 60., ani tymbardziej w 70. takich się nie uświadczyło. To samo z głównym dworcem wrocławskim PKP. Byłem i widziałem go w tych czasach, nie był i nadal nie jest za bardzo czysty, ale czegoś podobnie obsranego i zdewastowanego co u Majewskiego nie było. I tak z całą wizualizacją Majewskiego. Zapijaczony abnegat z manią samobójczą na tle totalnego syfu. Jakże wrażliwa dusza może nie popełnić samobója w tych okolicznościach?
Oj, przesadził. Ale taki klozet to pamiętam jeszcze w latach osiemdziesiątych był na stacji Trzebinia. To chyba dobrze, że przesadził. Źle, że nie skontrastował z żadnym uwzniośleniem. Wszystko jest równe. A poezja wykwita mimo wszystko, a nie za przyczyną. Nie ma tam triumfu poezji. A u Béli Tarra jest. W „Harmoniach Werckmeistera” János Valuska to przecież poeta, nawet jak niczego nie napisał. A otoczenie też upiorne, rzygawiczne, komunistyczne.
Taki „Andriej Rublow” Tarkowskiego. Czarnobiały, straszny. Ale jest i magia i tajemnica i poezja.
Doszłam i tu, Ewo! Tez jest magia i tajemnica i poezja internetu…