Nagle w końcówce lutego ktoś na przerwie wręczył Ewie białą kopertę i Ewa się przestraszyła, że to od Maćka, z którym podobno było już skończone. Tym razem koledzy z jego klasy zapraszali ją do jakiegoś zgromadzenia, którego Maciek był członkiem i sądząc po wyrysowanych, obwiedzionych srebrną farbą do kaloryferów emblematach z koroną, znać było jego rękę.
– Klub RCK Pandemonium z Bytomia i Zarząd RCK Pandemonium ma zaszczyt zaprosić Waćpannę na uroczystości związane z tegoż Klubem – wykaligrafowano na czerpanym papierze.
Mimo, że rzecz miała odbyć się nie w Bytomiu, a na Koszutce w mieszkaniu jednego z członków, Ewa nie poszła, nie chcąc poszerzać o dalszych kolegów z klasy Maćka i tak już straconych i nie rokujących znajomości, gdyż nie dał się przekonać na zwykłą przyjaźń czy koleżeństwo, co Ewie było najbardziej potrzebne.
Nie miała zresztą głowy na to, gdyż przygotowanie akademii szkolnej na Dzień Kobiet 8 marca wypadło na ich klasę przedmaturalną, a wychowawczyni wyznaczyła na prowadzenie akademii Ewę. Było to posunięcie niepojęte i sadystyczne, chociaż kwalifikowało się do niebywałego wyróżnienia. Ewa już na lekcjach, jak wstawała do odpowiedzi trzęsła się ze strachu, wszystkie nerwy jej twarzy napinały się i ruszały, i potem bezwiednie już cała twarz bez żadnej koordynacji i woli stawała się zupełnie od Ewy niezależnym bytem. Trzęsły się jej ręce, a potem niejednokrotnie, jak już usiadła w ławce, płakała. Wychowawczyni na wywiadówkach zwracała uwagę jej mamie, że boi się Ewę odpytywać. Na dodatek Ewa podobnie jak jej brat Andrzej grasejowała, jej „r” dla kogoś, kto jej nie znał na co dzień było zawsze zaskoczeniem, gdy ją usłyszał i mimo, że Kydryński też grasejował, to jednak w wypadku Ewy mogło być to tylko ośmieszeniem. Ewa bardzo dobrze wypowiadała się pisemnie, natomiast każdy publiczny występ był dla niej koszmarem. Najprawdopodobniej Maciek, który występował na każdej akademii ze swoimi skeczami i był jej zawsze najwyśmienitszą podporą w szkolnej nudzie, podszepnął taki pomysł wychowawczyni, która znając inercję swojej klasy chętnie wykorzystała Maćka z klasy niższej. A Maciek nie przypuszczał że Ewa, piątkowa uczennica, ma takie astronomiczne problemy z występami publicznymi.
Trzy dni przed akademią, kiedy bezsenne noce Ewa spędzała już w strachu, Maciek przysłał przez Dankę list:
Moja Ewo! Bardzo Cię przepraszam za tak długi bezkontakt ale przyczyną tego rozstania były fakty, które zaszły niezależnie ode mnie. Odeszła moja kochana babcia, która pozostawiła po sobie miłe wspomnienia wśród ludzi i ja stałem się dzięki niej bogatszy w jakimś stopniu, nie wiem. Nie mam też teraz ostatniego mojego dziadka, którego lubiłem za zawsze okazywane mi szczere serce. Pierwszy tydzień byłem trochę chory i teraz także jestem chory bo przeziębiłem się w “strasznie zimnej” (jak dla nas południowców) Warszawie. Mam zwolnienie do środy, na razie leżę w łóżku. Kiedy wyzdrowieję pójdziemy dalej? Między nami bez zmian (jak u mnie). A Ty? Napisz do mnie.
Życzliwy Maciek
Nadzieja była tylko w Maćku. Do udziału akademii zakwalifikował się też jej klasowy bluesowy zespół muzyczny, na pianinie w tym celu przetransportowanym do sali gimnastycznej miał grać Janusz, na kontrabasie Romek, na basie Tadziu. Ewa pragnęła ich zapowiedzieć jak najlepiej by się im podlizać.
– Naparsteczek koniaku – poradził Maciek na przerwie, gdy zwierzyła się mu z czekającej ją tremy. Ale w jej domu nie było alkoholu, tym bardziej koniaku.
Wszyscy, którzy traktowali akademię jako ulgę w przerwie lekcyjnej, czyli widzowie najprawdopodobniej byli absolutnie znieczuleni na to, co się na scenie działo, niemniej Ewa to przeżywała w sposób ostateczny. Szczególnie, że miała być kręgosłupem na której trzymała się cała misternie skomponowana mozaika bałwochwalczych utworów na cześć kobiety polskiej.
Wychodząc z goździkiem w dłoniach stanęła jak przerażone zwierzę przed tłumem. Nastała cisza i oczekiwanie, co za chwilę powie, a Ewa miała zupełną pustkę w mózgu. Stękała coś z najwyższym trudem jąkając się i przezwyciężając nagłą blokadę narządu mowy zapowiedziała nie tych, którzy szykowali się już do wyjścia na scenę.
Jakoś dobrnęła do końca dzięki tylko tym, którzy za kurtyną sami postanowili kolejno wychodzić na scenę zagłuszając stękającą Ewę. Maciek dowcipny i inteligentny, który z komicznym kabaretem – najprawdopodobniej Klubem Pandemonium – wypadł fantastycznie. Nie ucząc się niczego na pamięć z absolutną swobodą improwizował na scenie, był olśniewający mimo choroby w świetnej formie, sala ryczała ze śmiechu, a jej klasowy zespół muzyczny dostał niekończące się brawa.
Nazajutrz przyszła kolejna koperta z Klubu Pandemonium, tym razem bez słowa. Były w niej wywołane w nocy zdjęcia z akademii na których Ewa stała tyłem, widoczne zrobione zza kulis. Dołączono też duże zdjęcia z Zamku w Przemyślu i ten anonimowy prezent bardzo ją podniósł na duchu po wczorajszej porażce.
Mama Ewy, Krystyna zaczęła od kwietnia jeździć tramwajem na kurs dziewiarski do Zakładu Doskonalenia Zawodowego na Krasińskiego 2 i zaczęła wyrysowywać na rozłożonych w pokoju kalkach żmudne wykresy. Ewa musiała więcej pomagać w domu przy zakupach i sprzątaniu, gdyż matka musiała przygotowywać się do zajęć i odrabiać zadania domowe.
Wiosna nadchodziła z pokusami, a w katowickich parkach odbywały się festyny. W Hali Parkowej w parku Kościuszki grały zespoły bigbitowe „Kaskady” przy klubie Hydrobudowa 3 w Katowicach, zespół „Bizony” i zespół „Skaldowie”. Dziewczyny z klasy jechały na nie pociągami i były zachwycone.
Ewa umówiła się z jakimś przypadkowym chłopakiem na tańce do Parku Kultury, ale nic z tego praktycznie nie wyszło. On był sztywny i ona sztywna, jechali w zatłoczonym tramwaju, potem szli nad jezioro, gdzie grał też jakiś sławny zespół bigbitowy i był krąg taneczny, ale ścisk był tak potworny, a Ewa bała się tłumu W powietrzu unosił się zamiast wiosny zapach smażonych krupnioków i piwa. Ewa przy całej swojej empatii do chłopca, który oddał jej ten sobotni wieczór, ani nie potrafiła się bawić, ani udać, że się bawi.
Rano idąc do szkoły Ewa pod Rondem zobaczyła wybite szyby witryn, w których prezentowały się Zakłady Pracy pokazując swoje najlepsze wyroby. Jak się okazało, zabrano trzy odbiorniki „Sylwia” wystawione w oknie przez ZURiT i Ewie żal się zrobiło tych witryn, które tak lubiła codziennie oglądać. Szła do szkoły zawsze w stresie, z ciężką torbą na ramieniu, z dziennikami zabranymi z mieszkania wychowawczyni, które się do torby już nie mieściły powtarzając cały czas idąc i w tramwaju niepotrzebne nikomu formułki z chemii czy biologii.
Ale szło już ku latu i upragnionym wakacjom mimo, że ledwo rozpoczęła się wiosna. Pod Rondem pachniało wokół kwiaciarni, na ladzie rozczulały ją bukieciki fiołków, ale żaden adorator nie dawał jej kwiatów. Co to za prezent?, pomyślała o obrazku z kopulującą parą rzeźby Rodina od Maćka. Ale i tak Maciek dał jej przynajmniej ten „Zielnik” Wyspiańskiego, przepiękny. I jeszcze podarował jej kawałki pasteli po jakiejś jego krakowskiej ciotce, która miała sztalugi na kółkach. Ach, jak ona cieszyła się z tych pasteli, nigdy w życiu nie widziała suchych pasteli, a tym bardziej nimi nigdy nie malowała.
Czasami nie wiedzieć jak, wyrastał nagle przy niej Edek i tak razem szli kawałek, ona na przystanki wychodząc spod Ronda na powierzchnię, on dalej podziemiami pod Pomnik Powstańców i stamtąd na Akademię Ekonomiczną. Raz zaprosił ją na przejażdżkę Syrenką, a ona się zgodziła.
Była sobota majowa i wsiadła do Syrenki ojca Edka, niedawno kupiona stała przed ich domem na specjalnie położonych dla niej na trawniku płytach chodnikowych. Syrenka była używana jeśli tak można powiedzieć o wraku samochodowym. Jadąc do Siewierza do lasu, gdyż Edek wymyślił, że będziemy zbierać wiosenne grzyby, psuła się kilkakrotnie, ale jakoś dojechali do lasu i wypełnili wszystkie plany. Edek coś znajdował, Ewa nic, ale rozkoszowała się przyrodą i była bardzo zadowolona. Niestety z powrotem było coraz trudniej, a oszalałą z niepokoju Krystynę po powrocie trudno było uspokoić. Choć powierzenie córki Edziowi było dla niej sprawą zupełnie naturalną i bezpieczną, to wpadła w panikę, z której się tłumaczyła: – ależ panie Edziu, ja wiedziałam, że wrócicie, ale czemu tak późno?
Wiosna minęła bardzo szybko. Heniek nie wiadomo jak dokonał takiego wyczynu: w lipcu Ewa miała jechać z Danką do Łodzi wraz z czterema chłopakami, którzy w tym samym czasie też będą w Łodzi, ale w innym zakładzie produkcji zabawek. Wśród nich był Heniek i Janusz. Ewie wystarczyło właściwie oddychać tym samym powietrzem co Janusz, a tym razem będzie to powietrze łódzkie.
Heniek już od dłuższego czasu nie tracił żadnej okazji by usidlić Dankę dając jej kosztowne prezenty, a ona coraz mniej się temu opierała i jeszcze ta ustawka w Łodzi. Słowem, Ewa która bardzo się ucieszyła, że Janusz będzie w tym samym mieście co ona na nic już nie liczyła, a wszelka obojętność z jego strony jeszcze bardziej ją bolała. Na dodatek Janusz po wygraniu międzynarodowego konkursu na plakat UNICEF-u w nagrodę po praktyce pojechał do Koszęcina, gdzie miał w siedzibie Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk” – pięknym pałacu – międzynarodowy obóz języka angielskiego który kosztował 1000 zł, tyle, ile wynosiła nagroda. Janusz chciał pieniądze, ale szkoła zadecydowała inaczej.
Nazajutrz po otrzymaniu świadectwa z bardzo dobrymi ocenami Ewa pojechała na tydzień do babci do Przemyśla i jak Heniek zarządził, 1 lipca stanęła pod nowym dworcowym zegarem tam, gdzie się umówili. Czekał już Heniek, aż Danka przyjedzie z Sosnowca i dojedzie pociąg z Zabrza z Januszem i jeszcze jednym okazałym chłopakiem który uprawiał kulturystykę, ale Ewa nie znała nawet jego imienia, gdyż dołączył do klasy niedawno. Romek mieszkał blisko na Moniuszki i jak zwykle uśmiechnięty zaraz się też pojawił.
Kiedy cała ich szóstka wreszcie była w komplecie, poszli na peron i udało im się zająć cały przedział, gdyż nie był to kierunek wakacyjny, a wszelkie delegacje pracownicze jeździły wcześnie rano. Siedziały z Heńkiem naprzeciwko trzech chłopaków, którzy przez cztery godziny jazdy do Łodzi Fabrycznej wyśmiewali się z VII festiwalu w Opolu, gdzie były utwory zaangażowane, pełne folkloru, patriotyzmu, wzmożone przy zbliżającej się pierwszej rocznicy inwazji na Czechosłowację. Uznawali tylko Johna Mayall’a, wyśmiewali Trubadurów, Skaldów, Czerwone Gitary, Breakoutów, z ich wąsów i podskakiwań, a one z Danką nieśmiałe, nic nie mówiły.
Ewa rozmyślała o swojej ulubionej lekturze z podstawówki „Czerwone węże” Heleny Boguszewskiej. Tam, przed wojną dziewczynka ze Śląska, gdzie trwał strajk, i skutkiem ogólnopolskiej organizacji pomocy robotnikom jedzie do Łodzi i na dworcu czeka na nią rodzina zastępcza. Na czas strajku w Hucie Królewskiej zostaje przekazana rodzinie łódzkich włókniarzy. Znajduje tam troskliwą domową opiekę, przyjaźń dzieci, prezenty dla głodującej rodziny. Ewa nie miała pojęcia, co czeka ją w Łodzi, ale w każdym razie żadne ciepło. Janusz przez całą ich wspólną podróż ani razu się do niej nie odezwał ani nie popatrzył, Heniek zwracał się tylko do Danki i reszta mówiła tak ogólnie, że Ewy mogło tam nie być.
Na dworcu Łodzi Fabrycznej chłopcy wsiedli do PKS-u, gdyż ich zakład produkcji drewnianych zabawek był na jakiejś łódzkiej wsi o niemal godzinę jazdy autobusem, Ewa z Danką poszły do pętli autobusów miejskiej komunikacji, by dotrzeć do Łódzkich Zakładów Zabawkarskich „Spójnia”. Spółdzielnia Pracy w Łodzi przy ulicy Rewolucji 1905 r. 59. Były to niewielkie cztery budynki z szarym tynkiem dwu i trzy kondygnacyjne otoczone szarym betonowym murem. Jak się na portierni okazało, przydzielono im młodego mężczyznę, który napisał im na kartce, gdzie będą mieszkać, wydał im też miesięczny bilet na autobus. Wszystko na całe szczęście było na Bałutach, więc jazda do Stadionu z pracy nie trwała długo.
Dwie ostanie klasy ich szkoły rozjeżdżały się w dwóch miesiącach letnich – lipcu i sierpniu no rozsianych po całej Polsce fabryk zabawek, które niedawno oddzieliły się od Cepelii i skutkiem reorganizacji i gospodarczych posunięć stanowiły oddzielne jednostki gospodarcze bazujące na przedwojennych tradycjach regionu, bądź wręcz przewyższały produkcją upaństwowionych po wojnie fabryk. Ewa z Danką były w ubiegłym roku w specjalizującej się w pojazdach z różnych tworzyw Spółdzielni „Palart” z Wrocławia. Uczniowie jechali do Częstochowskich Zakładów Zabawkarskich „Postęp” gdzie produkowano zabawki blaszane, samochody, pistolety z mechanizmami wprawiającymi je w ruch. Metalowe zabawki produkowano też w Spółdzielni Pracy Zabawkarsko-Metalowej „Precyzja” w Kielcach, a plastikowe pojazdy w Spółdzielni Pracy Zabawkarsko-Kaletniczej w Warszawie. Nowoczesne lalki nie z celuloidu, jak przed wojną, a z polichlorku winylu produkowała Chemiczna Spółdzielnia Pracy „Pomoc” z Krakowa i też Spółdzielnia Pracy „Miś” z Siedlec i Włocławka Spółdzielnia Pracy „1 Maja”. Szmacianki szyła Spółdzielnia Pracy „Świętokrzyska” z Kielc, zabawki drewniane jak klocki, meble dla lalek głównie na eksport robiła Spółdzielnia Pracy „Gromada” też z Kielc.
W tym roku dwóm łódzkim fabrykom zabawek przydzielono czterech chłopaków do małej manufaktury po Łodzią, gdzie toczono patyki do pędzli i robiono drewniane skrzynki, skarbonki, domki, i dwie dziewczyny do większej Spółdzielni Pracy „Spójnia”, gdzie oprócz gumowych piszczków i plastikowych zwierzątek z harmonijką, powstawały lalki z miękkiego plastiku. Ich zakwaterowano na Starym Mieście w pustym podczas wakacji akademiku, Ewę i Dankę w hotelu sportowym.
Wszystko potoczyło się bardzo szybko zaraz w dniu przyjazdu. Hotel był pełen młodych piłkarzy i im przydzielono ogromną salę numer 3 na dwadzieścia łóżek. Zajęły dwa łóżka blisko balkonu, który wychodził na boisko i stamtąd można było oglądać jak trenują. Ponieważ były głodne po podróży, przyjęły zaproszenie dwóch grubo starszych od nich piłkarzy. Jeden był niższy i bardziej drobny i ten przypadł Dance. Wyższy mięśniak ku Ewie. To on przewodził ich czwórce, która wsiadła do jego zagranicznego samochodu. Ewa nawet nie miała pojęcia co to za marka. Pojechali do jakiejś drogiej restauracji. Ani Ewa, ani Danka nie były nigdy w tak dużym lokalu gdzie szykowano się już do dansingu i grała cały czas orkiestra, a sportowcy zachęcali, by zamawiały co tylko chcą. W oparach dymu papierosowego przy krygowaniu się i odmawianiu, wyższy sportowiec wziął kartę i zamówił im smażone pieczarki, co było niesłychanym luksusem. W domu Ewy pieczarek nigdy się nie jadło, były droższe od leśnych grzybów kupowanych na straganach, a tutaj jeszcze w takich ilościach, całe, z zarumienionymi na maśle złotymi kapeluszami. Mężczyźni zamawiali jakieś napoje, ale one nie brały niczego alkoholowego do ust, tańczyć też specjalnie nie umiały, niemniej sportowcy byli ich odczepnością niezmiennie zachwycenie i ich witalność udzielała się im, skrępowanym i zasznurowanym dziewczynkom.
Późną nocą wrócili do hotelu i na korytarzu zaczęła się szamotanina, sportowcy koniecznie chcieli wciągnąć je do swoich pokoi i nie dopuścić, by uciekły do swojego. Wreszcie jakoś się uspokoiły, dały się całować i obmacywać, ale jak stracili czujność nagle się wyrwały i zamknęły za sobą drzwi na klucz. Rozdygotane postanowiły, że już nigdy nie dadzą się namówić, ale nie było już takiej potrzeby. Nazajutrz cały hotel opustoszał, piłkarze wyjechali i zrobiło się jeszcze straszniej.
W fabryce wczorajszy miły mężczyzna oprowadził je po zakładzie, gdzie obserwowały, jak z wtryskarki wyskakują gumowe, jeszcze ciepłe piszczaczki i było to fascynujące. Po odcięciu ich z ostatniego maszynowego zaczepu wydawały pierwszy poporodowy pisk. Kosz ciepłych zabawek nosiło się do sąsiedniego pomieszczenia, by poobcinać, czyli ogradować pozostawione przez maszynę spawy. Posadzono je na stołkach, dano do ręki nożyki i na śmierć o nas zapomniano. Brygadzistka potraktowała nas jako dodatkową siłę roboczą. Podobnie duże czarne jamniki składające się dziesięciu części wychodziły pokawałkowane, tylko ogon z maszyny wychodził zawsze jędrny i sprężysty. Wszystko, co wychodziło z maszyn wymagało gradowania i były przygotowane, że podobnie jak we Wrocławiu, będą tutaj tylko gradować.
Już w pierwszym dniu po pracy zjawił się Heniek, ku zadowoleniu Ewy nie za wcześnie, gdyż oni musieli ze swojego zakwaterowania jechać 45 minut na wieś, więc nim wrócił do siebie, robiła się już szósta. Nie mógł być u nich długo, bo musiał jeszcze wrócić i przed robieniem patyczków do pędzelków się wyspać, gdyż toczyli je na akord.
Niemniej Heniek zawsze coś podejrzewający zaraz rozglądnął się po dużej sali, czy nie ma tu śladu po piłkarzach mimo, że żadna z nich słowem się o nich nie zająknęła, to natychmiast wyczuł jakieś zagrożenie. Przez Romka przekazał Ewie, czy chciałaby z nim pójść w sobotę do kina. Być może Heniek poprosił Romka o tę usługę by z Danką być sam na sam. Danka niczego mu nie ułatwiała, a nawet chętnie wykorzystywała Ewę, by z nim sama nie być. Ewa się zgodziła, gdyż pójście na „Wszystko na sprzedaż” Wajdy nie powiodło się z Maćkiem, a właśnie grano ten film w łódzkim kinie.
Tymczasem zostawiała Dankę na pastwę Heńkowi wstawiając na balkon stolik, na którym postawiła słoik z białymi liliami, które kupiła od łódzkiej przekupki wracając do domu. I tak izolując się od wielkiej sali i czerpiąc jedynie z niej światło oddawała się wieczorami swojemu ulubionemu zajęciu, czyli pisaniu pocztówek i listów.
Już po tygodniu napisał Edek, który całe studia brał stypendium z Polskich Kolei Państwowych i teraz przygotowywał się do pracy u sponsora na praktyce studenckiej:
Ewo! Bardzo Ci dziękuję za kartkę. Ja jak wiesz, odbywam praktykę w DOKP – trochę nudno, ale można wytrzymać. Zaczynam o 7.30 kończę o 14.30, ale faktycznie dużo wcześniej (10 – 12). Pogoda niezbyt piękna, jak nie pada to jeżdżę na grzyby. Teraz mam nieco pojeździć po Polsce żeby poznać lepiej pracę PKP. Napisz kiedy wracasz do Katowic. Edek
Po nim przyszedł list z Przemyśla, który Ewę zawstydził i zakłopotał. Staszek pisał:
Ewuniu! Szczerze jestem wzruszony tą małą, a zarazem tak wiele dla mnie znaczącą kartką. Nie wyobrażasz sobie z jaką niecierpliwością czekałem na sygnał od Ciebie. Po prostu co dziennie zaglądałem do skrzynki pocztowej, a także nagabywałem listonosza, mając przeświadczenie, że coś otrzymam. Tak też się stało. Tłumaczysz się w tekście, że tak późno do mnie napisałaś, a ja przypuszczam co mogło być przyczyną tego opóźnienia. Mianowice wg. mego mniemania byłaś na tyle wspaniałomyślna i nie chciałaś przeszkadzać mi w egzaminach. A propos egzaminów, to zakończyły się one zupełnym fiaskiem – zostałem oblany na matmy (bezboleśnie). Mimo to mam jednak nadzieję i głęboko w to wieże, że dostanę się do jakiejś szkoły. A teraz pragnąłbym przejść do tematów bardziej poważnych (właściwie do jednego tematu).
Po Twoim wyjeździe poczułem się strasznie samotny i jak do tej pory czegoś mi brakuje. Ciągle odczuwam tęsknotę, tęsknotę za Tobą. Stałaś mi się bardzo bliska, a zarazem odległa. Nie mogę zapomnieć i nigdy nie zapomnę tych ostatnich dni czerwca. Pragnę znowu mieć Cię przy boku, patrzeć w Twoje oczy i w ogóle być z Tobą razem. Twoje ostatnie zdanie jest tak piękne i taką treść zawiera, że wierzę głęboko w Ciebie, w Twoją przyjaźń i serdeczność do mnie. Ze swej strony zapewniam Cię, że będę ufał każdemu Twemu słowu dotychczas ufałem a Ty wierz moim. Czerwiec naprawdę był piękny i na zawsze pozostanie w mej pamięci, gdyż w nim zrodziła się we mnie miłość, miłość czysta i gorąca. Nagłówek listu jest ogólnikowy, ale w treści swej list zawiera to czego nie da się umieścić w prostym zwrocie. Jeszcze raz zapewniam, że bardzo Cię kocham – słowa tego nie umiałem wypowiedzieć otwarcie, albowiem bałem się go – pragnąc widzieć taką, jaką widziałem przed tygodniem. Proszę usilnie ażebyś przyjechała. Staszek.
W niedzielę Ewa zaliczyła kino z Romkiem, film jej się bardzo podobał, był kolorowy i pokazał Bogumiła Kobielę który jeszcze żył i który tak pięknie mówił o śmierci swojego przyjaciela Cybulskiego, a ten już o jego śmierci nie powie. Film był głównie o śmierci i szastaniu się tych, którzy w tych ogromnych kożuchach jeszcze żyją i mają się bardzo dobrze, bo Ewa wiedziała, że posiadanie takiego kożucha to majątek, nie mówiąc o tych wszystkich sweterkach Czyżewskiej. Pochodzili trochę po ulicy Wojska Polskiego, Ewa nie bardzo była zachwycona Łodzią, mimo, że było lato i dużo zieleni maskowało rozpadające się drewniane chałupy i rumowiska z czerwonej cegły. Ewa wiedziała, że Romek startuje do jednej z Jadziek bez powodzenia, zaobserwowała to już w czasie, kiedy wspólnie robili prawo jazdy na starej Warszawie i Romek dużych szans nie miał. Jadźka była nadzwyczaj rozwiniętą już kobietą, miała swój świat w Sosnowcu i podobno nawet tam jakiegoś mężczyznę, któremu rozwaliła samochód.
Ewa przeczytała „Ziemię obiecaną” Reymonta i chciała chociażby zobaczyć Park Helenów gdzie Karol Borowiecki spotykał się z kochanką Lucy Zukerową. Ale i ona i Romek byli śmiertelnie zmęczeni, on po tygodniowym toczeniu trzonków do pędzli, ona po ośmiogodzinnym gradowaniu piszczaczków, a jutro trzeba wcześnie wstać, by się nie spóźnić. Odprowadził więc ją do bramy hotelu sportowego i podali sobie rękę.
W tygodniu przyszedł kolejny list od Staszka:
Ewuniu! Pomimo, że tak szczerze nie pozwalasz mi odpisywać z powodu moich zajęć nauką – ja odpisuję. Odpisuję dlatego, gdyż pragnę utrzymywać ciągle łączność z Tobą. Samo pisanie listu sprawia mi dużą przyjemność – dotychczas nie lubiłem pisywać – bo list piszę do Ciebie, a to rekompensuje w jakiś sposób trudne chwile rozstania. Jak już pisałem brak mi Ciebie i odczuwam to coraz głębiej. Dzisiaj np. siedziałem na ławce w Rynku, zapadający zmrok stwarzał bardzo miły i pogodny nastrój. Powoli zacząłem wybiegać myślami poza krąg zwykłych marzeń i w tym nowym pięknym świecie ujrzałem Ciebie. Moja wyobraźnia zaszła tak dalece, że odczuwałem prawie Twoją obecność przy mnie. Siedząc obok Twej istoty pogrążałem się jeszcze bardziej w tym nowym i romantycznym świecie nie pragnąc niczego poza ciszą i delikatną iluminacją neonu, stwarzającego fioletowe cienie na zielonych liściach lip rosnących opodal. Ewuniu – nie pomyśl sobie, że pragnę bawić się w romantyka. Przytoczone powyżej słowa świadczą o wielkiej i głębokiej tęsknocie, jaką odczuwam i myślę, że one nie pozostaną bez oddźwięku w Twoim sercu. Zaczynam sobie teraz uświadamiać, że słowo miłość, którego użyłem w poprzednim liście nie zamyka w pełni uczucia jakim darzę Ciebie. Jest to po prostu jakieś szczere i głębokie przywiązanie, jakaś chęć patrzenia na Cię i słuchania Twego głosu, a zarazem wszystkiego co jest z Twoją osobą związane. Pamiętam że użyłaś – kiedyś rozmawiając ze mną – jak gdyby ogródkowo słowa uwielbienie czy ubóstwianie, a ja, jak gdyby je zlekceważyłem. Proszę gorąco, napisz mi co miało ono oznaczać, jeśli nie wprost, to choć niech będzie podane takim samym tonem. Cieszę się, że mile i przyjemnie spędzasz czas, że masz jakieś zadowolenie ze swej pracy, bo Twoje zadowolenie jest zarazem i moim. Proszę Cię także o odrobinę sentymentu w Twoim przyszłym liście. Przepraszam równorzędnie za wymuszenie odpowiedzi i tych z powyższych zdań i tej listownej. Nie mam śmiałości prosić powtórnie o Twój przyjazd do Przemyśla, dla siebie zaś żywię nadzieję.
Teraz opowiem Ci jak spędzam “piękne” dni lipca. Od 9-tego zacząłem pracować – strasznie nudne zajęcie. Miesiąc nie jest wprawdzie upalny ale u nas w pracy nie można wytrzymać, okropnie duszno. Od czasu do czasu wpadam do MPiK-u ażeby rozwiązać jakąś krzyżówkę i to i owo przeczytać. Wiesz ten klub jest chyba dla mnie szczęśliwy, bo poznałem w nim bardzo fajnego chłopca z Gliwic. Strasznie równy i z charakterem podobnym do naszych – takie same zainteresowania. Ale wydaje mi się, że to woj. katowickie obfituje w tak serdecznych ludzi dla mnie. Dzisiaj byłem nad Sanem i San pociągnął mnie do pewnych refleksji – jak myślisz? Ponadto co nieco interesuję się fizyką i historią. Nie wiem dokładnie, gdzie jeszcze będę zdawał czy na WSP, czy na “Sorbonę” w Przemyślu. A poza tym mam bardzo ciekawy plan, o którym Ci kiedyś wspomnę. List Twój czytam w chwilach zapamiętania i ciągle noszę go przy sobie w marynarce. Piszesz, że lilie są Twymi ulubionymi kwiatami, a ja te trzy płatki włożyłem do koperty ażeby zrobić Ci przyjemność. Stały u mnie na stole, na którym pisałem list, nie są wprawdzie czerwone, ale w swej symbolice są też bardzo wymowne, symbolizują Ciebie. Wywody, myśli, marzenia, symbolika, wszystko na co mnie stać zamykają tę skromną epopeję. Myślę, że sprawi Ci ona przyjemność i skłoni do refleksji. Staszek
Nadeszły dwa listy z Katowic od rodziców i Ewa zaraz poznała że są pisane po piekielnej awanturze i dlatego piszą osobno. Mama pisała:
Kochana Ewuniu! W tych dniach miałam jechać do Wrocławia, ale postanowiłam, że zostaję w domu. Pogoda fatalna, a jedna burze więcej nic nie znaczy. Martwię się, że ciągle pada, a nie zabrałaś żadnych butów. Czy nie chodzisz w mokrych? Przykro mi, że w tej chwili nie mogę Ci posłać żadnej paczki, ale nie mam czasu na pieczenie. Może po niedzieli Ci wyślę. W domu duże zmiany, szyna już wisi, firanki i zasłony kupiłam bardzo ładne (razem 500 zł) ale pięknie wygląda. W kuchni też wszystko przemeblowane, kredens wreszcie wisi… Tylko kafelek w dalszym ciągu nie ma. Ale zawiesiłam maty i jakoś to wygląda. Stół na miejscu kredensu i bardzo duża kuchnia. Znaleźliśmy wreszcie stolarza, ale jeszcze nie przyszedł, m urlop to może wyjechał. Ojciec w tej chwili mówi, że może do Ciebie z gośćmi wstąpi, bo będzie jechał w sobotę z nimi autem – pamiętaj, że w aucie są Twoje “gnojce”. W każdym razie w sobotę popołudniu lub w niedzielę bądź podobna do ludzi, może w piątek idź do fryzjera. W sobotę nie wcześniej jak koło 6 wieczór. Jedzenie Ciebie nie obchodzi, niech Ciebie wezmą do restauracji, i tak Ojciec będzie płacił. Dbaj o siebie Ewuniu, jedz porządne obiady, lepiej zapłacić 20 zł za dobry obiad jak 10 i wstać głodnym.
Wiesz, że Ty nie możesz oszczędzać na jedzeniu i tak ledwo łazisz? A propos łażenia – czy nie za dużo łazicie i z kim? Jak lekcje angielskiego? Błagam Cię ucz się trochę! I koniecznie coś czytaj. Tu z egzaminami tragedia, 12 na jedno miejsce. Słyszałam, że Marzence fatalnie poszła matura, wszystko odwalała od Jolki. Ma się teraz Jolka czym chwalić. Napisz koniecznie jak przeszła wizyta i w ogóle. Na razie Całuję Cię bardzo, bardzo mocno, Matka.
W osobnej kopercie przyszedł list od ojca:
Kochana Ewuniu! Nie zdążyłem się dopisać do mamy listu, wprawdzie mama napisała, że chcemy Cię odwiedzić, ale jeszcze dodatkowo chciałbym Ci wyjaśnić, że bratowa z Jadzią przylatuje z Warszawy w sobotę o 15:00 więc wyjadę z Katowic rano, żeby być na lotnisku popołudniu. W drodze powrotnej chcielibyśmy być u Ciebie albo późnym wieczorem, albo w sobotę, albo popołudniu w niedzielę. Gdyby można było dostać miejsce w Łodzi, to przyjechalibyśmy w sobotę i zwiedzili Łódź. Ewuniu, rozejrzyj się w Łodzi za jakimś lokalem, bo oni chcą być w takim lokalu i poproś swoich kolegów, to pójdziemy razem. Muszę ich jakoś przyjąć, nie licz z kosztami, oni wszystko płacą. Ewuniu, ja Cię bardzo proszę postaraj się to dobrze zorganizować, ja ich odwożę do Zalasa, bo oni w Polsce będą dwa tygodnie i pojadą do Francji do swoich krewnych. Całuję cię! tato
Oczywiście to, co wypisywał ojciec było nierealne, koledzy Ewy z pewnością nie pójdą do żadnego lokalu z Jadzią, nawet im tego nie zaproponuje, szczególnie, że Janusz korzystając z darmowych biletów kolejowych – jego matka pracowała na kolei – wszystkie wolne dnie spędzał w Zabrzu wsiadając zaraz po pracy w sobotę w pociąg. I tak jak pisze mama, na pewno nie one, ale on będzie płacił. Nierealne też było wynajęcie hotelu w Łodzi nie mając żadnej pracowniczej delegacji, czegokolwiek, co dowodziłoby, że taki hotel się należy nawet Amerykankom, będącej przecież na wizie rodzinnej i rodzina ma je nocować. Ewa wywnioskowała, że najlepiej będzie, jak pojedzie z nimi samochodem do Katowic, a wieczorem w niedzielę wróci.
I tak zrobiła. Rojenia o znalezieniu dla Jadzi tutaj chłopaka spośród kolegów Ewy były zupełnie niepotrzebne, ani Ludka ubrana jak Jacqueline Kennedy w szpikach, ani Jadzia z monstrualnym kokiem na głowie nie paliły się do żadnego zwiedzania Łodzi, żadnej restauracji, były zmęczone podróżą i chciały tylko znaleźć się w domu i się wyspać.
Ewa pomogła rozłożyć w dużym pokoju wersalkę, a ojcu pościeliła w połówce pokoju Andrzeja, który miał łóżko – drewniana rama z siatką ogrodniczą zrobione przez Rudka – dzień wiszące na ścianie. Materace trzeba było wyciągnąć z jedynego fotela stojącego tam przy pulpicie wystającym z regału Kowalskiego. Niech nareszcie się dowie, jak się na tym śpi, pomyślała Ewa.
Jadzia miała super ciuchy, szczególnie podobały się Ewie sukienki zakończone spodenkami z lejącego się jerseyu, bardzo wygodne. Na wieczór przebrała się w szmaragdowy szyfonowy peniuar, który Ewę zachwycił, wyglądała, jakby wyskoczyła z kreskówek Disneya.
Ludka położyła na nakastliku stojak na perukę, włożyła sztuczne zęby do specjalnego pojemnika, a Jadzia wyjęła z oczu sztuczne soczewki, czego Ewa jej najbardziej zazdrościła, gdyż też była krótkowidzem i nie nosiła okularów, by ładniej wyglądać.
Nazajutrz poszli na obiad do „Alfy”, restauracji na Koszutce w pawilonie przy Niebieskich Blokach, bardzo drogiej, w której nigdy nie była i jak Ewa podejrzewała, Ludka ani myślała płacić.
Ewa dostała od nich w prezencie japońskie radio tranzystorowe mieszczące się w dłoni, którym bardzo się cieszyła.
Wracała pociągiem do Łodzi jeszcze za dnia i popołudniowe słońce mocno grzało przez szyby. Usiadł koło niej chłopak z plecakiem, jechał na północ. Zwierzył jej się, że w Łodzi nie będzie miał noclegu i będzie musiał przenocować na dworcu, gdyż dalsza przesiadka jest dopiero nazajutrz i od słowa do słowa doszli do wniosku, że przecież cały hotel jest pusty i on może tę noc spędzić w jednym z osiemnastu łóżek ich pokoju. Chłopak miał koło 17 lat. Kiedy weszli do pokoju, gdzie siedział na łóżku Heniek bezskutecznie próbujący dobrać się do Danki, przedstawiła go jako swego kuzyna, który będzie tu nocował, a jutro z rana ma pociąg dalej, aż na samą granicę radziecką. Heniek niedowierzająco i kpiąco na nią popatrzył i niedługo potem się pożegnał. Dance oczywiście wyjaśniła wszystko i chłopak zmęczony podróżą zaraz usnął. Rano go już nie było.
Wracały do hotelu po ośmiogodzinnym gradowaniu i po przeszukaniu na furcie, czy aby misiów nie kradną wycieńczone i przewracające się ze zmęczenia. W miarę upływu dni powoli odsłaniało się im życie zakładu. Chcąc nie chcąc zaliczyły imieniny brygadzistki z obowiązkową wódeczką, uczestniczyły w tajnych reaktywacjach jakichś archaicznych form do produkcji kompromitujących gumowych figurek, najczęściej dzieci ze spuszczonymi majtkami tajnie produkowanymi wyłącznie dla pracowników zakładu. Zwiedzając inne działy, mieszczące produkcję zabawek na eksport, po konie na biegunach ze zdumieniem dowiadywały się, że bez problemu można wszystko wynosić z fabryki, nawet takiego dużego konia, przy codziennym rygorystycznym, dokładnym obmacywaniu przez strażników każdego wychodzącego.
Wreszcie zdobyły się na odwagę i poszły do kierownika produkcji, który o ich istnieniu chyba sobie dopiero na ich widok przypomniał i szybko umieszczono je w jakimś pokoju działu ostatniego kończącego produkcję gdzie sprawdzano jakość, pakowano i przybijano pieczątki. Bardzo miła kobieta powiedziała, że mogą malować piszczaczki jak długo chcą i jak chcą. Chodziły na salę produkcyjną i odlewały sobie farby, którymi szczegółowo zdobiły fartuszki Czerwonemu Kapturkowi, a zamiast produkcyjnych kropek malowały wyraźnie oczy z makijażem. Wkrótce ich kolekcja została pokazana głównemu plastykowi, który dobrotliwie pokiwał głową w aprobacie. Stos misiów i lalek, które aż do końca miesięcznej praktyki, dzień w dzień pokrywały jak pisanki farbami wymyślając różne wzory. Mimo, że praca była teraz przyjemna, to musiały siedzieć w niej codziennie osiem godzin.
W połowie lipca sytuacja w hotelu, w którym co noc przeżywały męki strachu, gdyż nie było nawet portiera, pojawił się ktoś w sąsiednim pokoju, a nawet usłyszały grający telewizor i płacz dziecka. Okazało się, że przyjechała dziewczyna jednego z piłkarzy z niemowlęciem i w tym hotelu postanowiła zaczekać na ojca swojego dziecka.
Nadszedł dzień, w którym cały świat zamarł przed telewizorem i nieśmiało do niej zapukały. Poprosiła je do środka niechętnie. Luksusowe staniki i majtki wisiały na poręczy łóżka, i cały pokój w okropnym nieładzie walących się wszędzie zachodnich, nieosiągalnych kobiecych ciuchów. Patrzyła na nie wrogo i pogardą, jakby co noc gwałciły we dwójkę jej piłkarza. Telewizora nie było nigdzie więcej, tylko tutaj, a jak wysłuchała Ewa przez swoje małe radyjko, Apollo 11 już właściwie na Księżycu wylądował i teraz telewizyjne szare i czarne płaszczyzny ekranu z równie niewyraźnym nieprawdopodobnie podekscytowanym i wzruszonym głosem spikera wymieniającym nazwiska kosmonautów świadczyły o tym.
Kobieta leżała w łóżku z dzieckiem i tępo wpatrywała się, jak Ewa z Danką w telewizor. Gdy wreszcie transmisja ustała, pełne podziękowań wyszły z pokoju. Kobieta nie ruszyła się, nie odezwała, pozostała w swoim niemym obrażeniu do końca.
Nastały wielkie upały, Ewa każde popołudnie spędzała na ławkach stadionu włączając radio i rysując coś w bloku, ale właściwie nic się po pracy nie chciało, mimo, że ich przemiła szefowa namawiała je do zobaczenia secesyjnych kamienic, to one nie miały już siły.
Wróciły do Katowic w tym samym składzie, Janusz już się szykował do wyjazdu na obóz językowy i był w pociągu myślami gdzieś indziej, nieobecny. Ewa wracała do bawienia Amerykanek, które wcale jak odgrażał się ojciec ani nie pojechały do Zalasa, ani tym bardziej do Francji, tylko pojechały na dwa dni do Zakopanego i potem uwielbiały siedzieć w mieszkaniu na Koszutce, do którego wróciła jeszcze z Przemysła jej mama. Byli obwożeni przez Rudka po wszystkich krewnych ze strony Ludki, czyli rodziny jej przyrodniego brata w Brzezińce, willi na której budowę szły pieniądze ze Stanów, ale nikt nie pomyślał, że przynajmniej za to mogliby partycypować w kosztach goszczenia Amerykanek w Polsce. Jadzia zdążyła się już pozbyć swoich pięknych ciuchów darując je kuzynkom z Brzezinki łącznie z kamerą filmową i polaroidem. Ewie postanowiła dać swoje turkusowe jeansy-dzwony i akrylową bluzkę w fosforyzujące paski oraz płaszcz laminowany naśladujący skórę tygrysa. Ewa była tym wszystkim zachwycona i wdzięczna. Pojechali jeszcze wszyscy razem z Krystyną do Krakowa, gdzie w Wierzynku zjedli obiad, a potem do Warszawy na pożegnalną kolację do restauracji Krokodyl, do której schodziło się w dół po schodach. Potem pojechali na Okęcie. Jadzia poszła do fryzjera przy lotnisku i wyszła z fryzurą upiętą wysoko niczym spikerka telewizyjna i Ewa zastanawiała się, jak ona zniesie w takich włosach z lakierem na głowie tyle godzin lotu.
Po wakacjach całą szkołę mocą jakiś ustaw przywracania budynków ich pierwotnemu właścicielowi – a w ich wypadku było to wybudowane przed wojną seminarium duchowne – przeniesiono na ruchliwą ulicę 1 Maja do przedwojennego budynku wybudowanego w modernistycznym stylu, ale ich szkołę dali do szpetnej przybudówki przyklejonej już po wojnie.
Ewa chodziła teraz na piechotę wzdłuż Rawy, ceniła sobie jej dzikie zarośla, ale po spotkaniu onanizującego się mężczyznę szybko wróciła do dwóch tramwajów i jej podróż do domu niewiele się zmieniła. Teraz jechała nie na południe Katowic, ale na wschód.
Dołączyła do ich klasy kolejna porcja uczniów drugorocznych. Ponieważ klasa Ewy od początku niezwykle liczna, dochodząca do pół setki pozbyła się części przez wyrzucenie ze szkoły, bądź nie dopuszczając do matury pozostawiając w tej samej klasie na przyszły rok, nie przekroczyła tym razem liczby czterdziestu uczniów przygotowujących się do matury ciekawie spoglądających na nowych z nadzieją, że wniosą w ich nudę coś nowego. Jak zwykle ci, którzy powtarzali rok odznaczali się cenionymi cechami anarchii i odwagi, bo tylko tacy mogli sobie pozwolić na zimowanie w szkole, którą trzeba było szybko skończyć i się od niej raz na zawsze uwolnić.
Chłopcy zajęli jeden rząd pod oknem, co umożliwiało im swobodne palenie papierosów na lekcji i zapewniało wszystkie przywileje, których dziewczyny, stłoczone w dwóch rzędach od drzwi wejściowych pełniących rolę buforu i wentylu bezpieczeństwa dla wszystkich pedagogicznych niebezpieczeństw, były pozbawione.
Mniejszość płciowa, czyli chłopcy, stanowiąca jedną trzecią uczniów miała teraz w klasie maturalnej trzy obiekty pragnień: wychowawczynię, Brylską i Kobietę Felliniego.
Wychowawczyni była młodą blondynką i część chłopców była w niej autentycznie śmiertelnie zakochana. Drugim była aktorka Barbara Brylska. Jej fotosy mogli bez zawstydzenia oficjalnie przypinać pineskami między oknami. Trzecim, już tajnym obiektem pragnień była właśnie zobaczona dzięki telewizyjnej emisji „Osiem i pół” olbrzymka Saraghina. Kobieta archetypiczna, o ogromnych piersiach, dzika, diabelska, syntetyczna matka matek, kochanka kochanek.
Ewa rozpoczęła rok szkolny z jakąś nie dającą się przezwyciężyć depresją. Odczuwała ogólne osłabienie organizmu i brak energii próbowała się więc ratować nawiązując na przerwie kontakt z o dwie klasy niżej chodzącą Ireną, której nigdy wcześniej nie znała i nie poznałby, gdyby nie jej pomoc w oprowadzaniu z Andrzejem po Zakopanem Amerykanek. Irena, o cechach chłopca, była bardzo witalna i radosna, o wiele dojrzalsza od Ewy u której wyczuła zagubienie, smutek i bezradność. Dostawała na przerwie od niej pocieszające listy:
Cześć Ewa! słyszałam, że jesteś chora. Bardzo to przykre, ale nie łatwo jest temu zaradzić. Wiesz, nie mam chwili czasu, żeby się z Tobą spotkać, dlatego zdecydowałam się złożyć Ci relacje na piśmie. Ta choroba, która Cię teraz nęka jest okropna. Miałam już przyjemność zetknięcia się z nią. Było to chyba pięć lat temu, gdy spędzałam wakacje w Ustroniu. Rozchorowałam się wtedy na zapalenie płuc, potem na zapalenie jamy ustnej, a potem na zapalenie przewodów słuchowych. Tak często byłam w stanie zapalnym, ale na szczęście nie spaliłam się całkowicie. Myślę, że i Ty szybko wyzdrowiejesz i będzie wszystko w porządku. Szczerze Ci tego życzę. U mnie urwanie głowy. Wszyscy (tj. uczniowie) spodziewaliśmy się, że w trzeciej klasie będzie trochę wytchnienia ale nic się nie zmieniło – orzemy jak dawniej. Mnie udało się już dobrze wystartować z kilku przedmiotów. Ostatnio na lekcji geometrii niewiele brakowało, żeby cała nasza klasa wybuchła śmiechem, w chwili gdy profesorka powiedziała pewną niedorzeczną rozprawkę matematyczną. Chciała nas zagiąć pewnie według niej bardzo mądrym stwierdzeniem. Nie wytrzymałam. Wstałam i uświadomiłam ją, jaka jest prawda. Wierz mi, nie miała racji, musiałam wyprowadzić ją z błędu. Pokiwała więc głową, przyznała mi rację. Z geometrii wiedza tej profesorki jest bardzo ograniczona, natomiast w algebrze orientuje się dość dobrze. Ostatnio prowadziliśmy ostrą kampanię przeciwko Ruzi, która ciągle wtrąca się do nie swoich spraw. Przetrzymuje nas na korytarzu nie chcąc dać nam klucza do szatni, konfiskuje nasze tasiemki od firanek, utrzymuje, że należą one do niej. Na ostatnich rysunkach panował miły nastrój! Dzięciołek zlecił nam zaprojektowanie plakatu związanego z bezpieczeństwem i higieną młodzieży szkolnej. Zaczęło się od połamanych nóg, potem rysowaliśmy głowy z oczami nabitymi na cyrkle, następnie pojawili się uczniowie porąbani siekierkami, aż w końcu podłożyliśmy ich pod walce ugniatające w czasie robót remontowych boisko szkolne. Danka cały arkusz papieru zasmarowała tymi okropnościami. Wszystko to było odpowiednio komentowane tak, że osoby wrażliwe na tego rodzaju rzeczy powoli się od nas odsuwały, ale były i takie, które podsuwały nam nowe, makabryczne projekty. Mnie udało się wymyśleć jakiś normalny plakat, to jeszcze muszę go rozpracować. Planujemy bigiel u jednej z koleżanek. Mamy do dyspozycji cały dom. Obawiamy się tylko poniedziałku, bo tego dnia ma przyjechać jakaś komisja z Warszawy na pokazową lekcję malarstwa. Życzę Ci abyś szybko pozbyła się tego nastroju. No to cześć. Irena