Lata sześćdziesiąte. Andrzej (17)

W „Kosmosie” wyświetlono „Strukturę kryształu” Zanussiego. Film przedstawiał losy dwóch absolwentów wydziału fizyki, którzy dokonali życiowych wyborów: jeden zaszył się na wsi z żoną rezygnując z kariery naukowej, drugi był właśnie w trakcie jej realizowania pozostając na uczelni. Film w klimacie dramatów Czechowa, podobał się całej ich paczce, która poszła na seans, ale wyszła z niego z niepokojem, bo w odróżnieniu od filmowych bohaterów oni nie mogli dokonywać żadnych wyborów, gdyż jedynym ich ruchem w nowej rzeczywistości, w której się znaleźli po wypadkach marcowych było zdanie jak najlepiej egzaminów i ukończenie studiów, w przeciwnym razie natychmiast szli do wojska. Zaraz po rozpoczęciu roku akademickiego znowelizowano ustawę o szkolnictwie wyższym, którą wcielono w życie w grudniu, dając akademickim nauczycielom wspieranym przez Partię tytuł docenta bez wymaganego dawniej doktoratu. Tym sposobem zostali adiunktami ci, po których takiej nobilitacji i awansu nikt się nie spodziewał, natomiast ich ulubionych profesorów już nie było. I tak na uczelniach pojawiły się nowe nie wiadomo skąd kadry naukowe tzw. marcowi docenci, niedokształceni nominaci partyjni.
Teraz przed nazwiskiem w indeksach figurowały: „doc. mgr lub „doc. dr” albo „doc. dr hab.” , a chodziły słuchy, że większość nauczycieli, których widzieli po raz pierwszy w życiu na uczelni nie miała nawet ukończonych studiów i tytułu magistra. Dla Andrzeja, jak i jego kolegów było to zupełnie nieważne, żałowali jedynie straconego czasu, gdyż oprócz urzędniczego stosunku do wpajanego materiału studentom i tak przecież skrzywdzonych niewielką bazą pomocy naukowych jak komputer, dostawali niewiele na nudnych zajęciach. Lokalne władze Katowic także nic nie robiły, by zatuszować niesmak i po reorganizacji uczelni na te zmiany poszły spore fundusze. Jak informowały propagandowe gazetki ścienne tablic holu Uniwersytetu, na Górnym Śląsku studiowało już 50 tysięcy studentów wyższych uczelni, a z planów architektonicznych miasta wynikało, że rozbudowa centralnej dzielnicy uniwersyteckiej UŚl z istniejącym już gmachem rektoratu i wydziału Prawa znajdującym się w stadium realizacji Studium Fizyki i projektowanym Kompleksem pawilonów Wydziału Matematyczno- Fizycznego się już rozpoczęła i nabrała rozpędu.
Nic to wszystko jednak Andrzeja nie obchodziło, a jego energia – młodego naukowca – powoli kierowała się ku górom.
Jeszcze w styczniu Zarząd Oddziału Międzyuczelnianego wydał mu oprawną w zielone płótno legitymację Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego, na mocy której mógł korzystać ze zniżkowych schronisk wysokogórskich. Polski Związek Narciarski IV Okręgu Śląskiego odznaczył go za sprawność zjazdową uchwałą Komisji Sportowej okręgu P.Z.N.
Andrzej dzięki uczelnianemu koledze, którego opuściła dziewczyna od sylwestra był już w jej miejsce na nartach w małym schronisku w Beskidzie Żywieckim, z okna widać było Babią Górę, a dalej Tatry. Śniegu w tym roku nie brakło nigdzie, tym bardziej w górach.
Andrzej cały sezon narciarski wykorzystywał na wypady tam, gdzie były orczykowe wyciągi narciarskie zmagając się również z uciążliwymi masami chętnych do zażycia – jak donosiła z entuzjazmem prasa – „białego szaleństwa”. Kto jeszcze nie jeździł na nartach zmuszony prestiżem i doskonałymi warunkami pogodowymi jechał do Szczyrku, nadwyrężając i tak ledwo zipiącą infrastrukturę zimowej turystyki.
Jednak to nie wieś górska, jak sugerował Zanussi swym filmem była obiektem marzeń Andrzeja i jego kolegów z roku, jako świata alternatywnego. Był i mamił wyidealizowany Zachód. Za żelazną kurtyną wszystko zdawało się osiągalne na wyciagnięcie ręki, a filmy francuskie, gdzie aktorki ubrane w jaskrawe lub pastelowe stroje narciarskie z obłędnego, uwydatniającego kształty elastiku były takim kontrastem do tłumu stojącego w kolejce do wyciągu, ubranego przecież w swoje najlepsze zdobyte trudem ciuchy. Był w Polsce ruch hipisowski, dzięki któremu jego wrocławski kuzyn Witek umknął wojsku. Ale to wszystko z perspektywy gór, te małe przyziemne potrzeby się nie liczyło. Tam na wierzchołkach zawsze białych, otoczonych podobnymi wierzchołkami niczym eskorta izolacji, tam Andrzej czuł nareszcie spokój i wyzwolenie.
W maju Andrzej śledził wschodzącą gwiazdę polskiego kolarstwa. Już nie musiał z siostrą wychodzić tam gdzie kończyła się „Diablina” i przy Dzierżyńskiego stał godzinami tłum wypatrujący nadjeżdżającego Wyścigu Pokoju.
Teraz w telewizorze wprawdzie nie widział, że koszulka o trzy lata starszego od niego Szurkowskiego jest naprawdę żółta, ale mógł obserwować, jak przez tunel na Stadionie Dziesięciolecia wjeżdża polski kolarz o włos tylko później niż Francuz Jean-Pierre Danguillaume.

Szło lato i „Zenit” oferował płócienne namioty Sawa, Wilga, Wawel produkowane przez Mazowieckie Zakłady Tkanin Technicznych w Legionowie, materace dmuchane z zakładu przemysłu gumowego w Grudziądzu, do dmuchania mieszki, śpiwory z Legionowa. Z Zakładów Odzieży Sportowej w Łodzi były stroje sportowe z anilany i steelonu. Andrzej nic nie kupił, natomiast w MHD zapłacił 100 zł za składający się z pięciu gum ekspander wyprodukowany przez zakłady sprzętu sportowego.
Od roku należał do Koła Śląskiego Klubu Wysokogórskiego Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w Katowicach i jak tylko zdał ostatnie, jak zwykle z najwyższą lokatą egzaminy, pociągiem ciągniętym przez lokomotywę wysiadł na stacji Zakopane i PKS-em dotarł do Palenicy, a stamtąd piechotą objuczony ciężkim plecakiem do schroniska PTTK w Morskim Oku.
Schronisko było nabite ludźmi w swetrach, z długimi włosami, niejednokrotnie brodatych i wąsatych nic nie mających wspólnego z marcowymi docentami na jego uczelni. Było tu zawsze dużo dymu papierosowego. Andrzej w dalszym ciągu nie palił, ale lubił z kolegami wypić jakiś czeski alkohol przywożony w plecakach, gdyż tu granicy z Czechosłowacją nie było.
Andrzej miał bardzo dobre warunki wspinaczkowe, miał wzrost 170 ważył 62 kg i był krótkowidzem, – 5,5 dioptrii, ale większość przebywających tu taterników była w okularach.
Rano schronisko pustoszało i wieczorem wszyscy zmęczeni albo siedzieli na werandzie przy gitarze, albo tłoczyli się przy surowych, drewnianych stołach wśród gęstego dymu papierosowego i oparów alkoholu i opowiadali jak zdobywali poszczególne trasy i co chcą jeszcze zdobyć.
Wapienną, od Doliny Kościeliskiej Raptawicką Turnię zdobyto w dwie i pół godziny w listopadzie ubiegłego roku i trzech kolegów przekrzykując się opowiadało. Wąska, południowo-wschodnia ściana Raptawickiej Turni spada do dużego kotła, ścianę przecina komin, który w dole ma kruche zacięcie potem znów kominem pod dużą przewieszką. Podejście, potem kilka metrów w górę do kotła pod ścianą i dalej do nyży, kominem w górę 15 metrów i tak dalej, dwa wyciągi i na grań.
Zadnią Garajową Turnię z południowo-wschodniego filara z Doliny Hlińskiej zdobyło trzech kolegów w kwietniu, kiedy jeszcze było dużo ciężkiego śniegu i mokrego lodu. Musieli zanocować w nawisie śnieżnym i dopiero następnego dnia zdobyli wierzchołek.
Mała Wołowa Szczerbina została zdobyta w sierpniu trzy lata temu, Żabi Szczyt Niżni pięć lat temu we wrześniu, w zaledwie dwie godziny, a potem ubiegłego roku w sierpniu.
Nawiesistą Turnię chłopcy zrobili w marcu tego roku w 19 godzin, droga o tyle trudna, że mimo rosnących traw są gołe granitowe płyty co jakiś czas naprzemiennie z porosłymi limbami i kosówkami skałami.
Turnia nad Polaną była niesłychanie trudna, robili ją w kwietniu tego roku. Trudna, gdyż skały kruszyły się, dolne progi żlebu pokryte były lodem, idąc żlebem trzeba było iść w dół komina, a potem na wierzchołek.
W połowie lipca do schroniska popołudniową porą, kiedy zmęczeni taternicy odpoczywali opalając się na leżakach, przyszła na piechotę z Zakopanego i odszukała Andrzeja niewysoka, krępa dziewczynka o imieniu Irena podobna do chłopca z bardzo krótko obciętymi włosami. Miała na sobie kraciastą flanelową koszulę, harcerskie spodnie i skórzane górskie buty. Okazało się, że ich ojcowie razem pracują w Energoprojekcie i ponieważ ojciec Andrzeja nie mógł się do schroniska dodzwonić, poprosił ją by zawiadomiła, że jutro przyjeżdża z Katowic ze swoją bratową i bratanicą na zwiedzanie Zakopanego i prosi Andrzeja jak i Irenę by mu w tym pomogli. Irena przebywa w Zakopanem od rozdania świadectw w drugiej klasie Liceum Plastycznego w Katowicach i Amerykanki wraz z kolegą z pracy, panem Rudkiem zamieszają w tym samym domu, w którym one wynajmują pokój. Niestety w Domu Wczasowym Energoprojektu w sezonie nie ma co marzyć o jakimś zakwaterowaniu, a tu chodzi zaledwie o dwa dni.
– Jadzi trzeba pokazać kilka zakopiańskich ciekawostek – relacjonowała Irena zdumionemu Andrzejowi, który nagle miał porzucić wszystko i chodzić z ceprami po Zakopcu.
– Proponuję, byś jutro nie wychodził na żadne trasy i na nas czekał, ja je tutaj przyprowadzę i razem pójdziemy do Doliny Pięciu Stawów i Wodogrzmotów Mickiewicza. Pan Rudek obiecał, że tam gdzie się będzie dało podwiezie je swoim fiatem.
Andrzej jednak zadecydował, że rano sam przyjdzie do domu gdzie zakwaterowały się Irena z matką i gdzie nie wiadomo o której dotrą Amerykanki z jego tatą, ale nie jutro, a pojutrze, bo nie będzie na nie czekał, nich się wyśpią, a tę końcówkę dnia niech je Irena oprowadzi po Krupówkach i jak zostanie czas, pojedzie z nimi kolejką na Gubałówkę.

Nazajutrz koło południa zajechał białym fiatem Rudek ubrany dziwacznie w amerykańską kraciastą marynarkę z wiskozy. Wysiadła też bratowa Rudka, szczupła szatynka, której skryte pod przezroczystą różową chustką włosy wydały się Irenie mocno podejrzane. Miała na sobie kostium z różowej krempliny i tego samego koloru elastyczny sweterek, który w komisie kosztowałby, jak wyceniła Irena, ze dwie pensje. Na nogach cienkie pończochy bez szwa i delikatne, czarne czółenka na małym słupku, tzw. kaczuszce. Nie mniejszym zaskoczeniem jak wygląd turystek, które zobowiązała się na prośbę swojego ojca oprowadzać po Zakopanem była jej córka Jadzia, już nie tak szczupła jak matka, mówiąca bardzo słabo po polsku co nawet Irenie się spodobało, gdyż mogła zaimponować jej tymi kilkoma zwrotami, które udało się jej cudem na lekcjach angielskiego przyswoić.
Jadzia ubrana była w spodnie dzwony firmy Wrangler w kolorze turkusowym i miała akrylową bluzkę w fosforyzujące paski oraz szałowy płaszcz biały w poprzeczne czarne pasy z pomarańczowymi plamami imitującymi wzór futra drapieżnego zwierzęcia. Był ze sztucznego jedwabiu podklejony gąbką tak, że był sztywny, nie miął się i był niesłychanie lekki. To nawet zgrzebnej i praktycznej Irenie przypadło do gustu jako powiew luksusu, do którego ani ją nie ciągnęło, ani go potrzebowała, jednak jako osoba niesłychanie żywa i ciekawa świata, przyjęła jako miłą, egzotyczną niespodziankę.
Zaraz wyszły na Krupówki, jej matka z panem Rudkiem zniknęły z walizą w willi, która w kontraście do drewnianej przeważnie zabudowy Zakopanego była postawiona niedawno w brzydkim stylu gomułkowskim z otynkowanej cegły i betonu.
Krupówki były pełne chodzących w kółko turystów, jadących dorożek i tubylców dziwacznie poubieranych w białe wełniane spodnie niczym rajtuzy, a na głowach mieli czarne kapelusze, gdzie w miejsce wstążki obowiązkowo musiały być nie wiedzieć czemu, morskie muszelki. Górale trzymali baty z pomponami i ta dla Ireny śmieszna cepelia dla turystów przestała być nawet dostrzegalna, ale Jadzia wściekle filmowała wszystko małą kamerą, która Irenę wprawiła w zachwyt i zazdrość. Tak doszli do białego niedźwiedzia, którego filmowaniu stojący opodal fotograf sprzeciwił się kategorycznie i zrobił im awanturę, toteż obie zgodziły się dla udobruchania zrobić Jadzi zdjęcie z niedźwiedziem, co kosztowało 50 złotych, czyli dla Ireny majątek. Ale większą cześć pieniędzy podarowanych chyba przez pana Rudka Jadzia zostawiła w obleganych przez kolonijne dzieci kioskach z pamiątkami, gdzie zakupiła złożone na całe szczęście zrobione z przypalanych nad ogniem deszczułek rozgałęziony kwiat ostu górskiego zwanego dziewięćsiłem, który po rozłożeniu można było powiesić na ścianie i zajmował metr kwadratowy powierzchni. Oprócz ciupagi i Japonki z parasolką, Jadzia zakupiła jeszcze kila oznak do przypinania z szarotką i logo Zakopanego, by podarować swoim przyjaciółkom w Cleveland.
Zadecydowano po ich powrocie, że razem z mamą Ireny w piątkę pojadą kolejką na Gubałówkę i tam w restauracji zjedzą kolację.
Wagonik jeździ po szynach dzięki napędowi linowemu kiedy jeden wjeżdżał na górę drugi zjeżdżał i Jadzia zdążyła w ciągu kilkuminutowej jazdy je sfilmować, jednak, jak zauważyła z niepokojem, Jadzia nie zwróciła najmniejszej uwagi na zachwycający widok otaczających gór na szczycie Gubałówki co Irenę, nawykłą przecież do tych widoków zawsze wprawiało w zachwyt i mrowienie.
Na tarasie widokowym było już mnóstwo ludzi, wagoniki woziły na górę za każdym razem po setce turystów. Stała tu dość obskurna tablica informująca, że restauracja „Gubałówka” czynna jest i organizuje podwieczorki taneczne oraz dansingi. Weszli do ogromnej restauracji z wysokim stropem całej zlanej słońcem, wschodząc minęli dwumetrową kobietę z wyciągniętą ręką, na której siedział rozskrzydlony orzeł odlany z brązu zwrócony w stronę Tatr z tabliczką, że jest to “Polonia Restituta” i Irena zawsze patrząc na tę rzeźbę myślała o ich profesorze Koziku, który taką rzeźbę by odrzucił jako zbyt mało syntetyczną.

Tak jak obiecał, Andrzej zjawił się w wilii zakopiańskiej gdzie mieszkała Irena z matką, a w drugim pokoju jego ojciec ze swoją szwagierką i bratanicą. O lepszym zakwaterowaniu mowy być nie mogło, Zakopane w sezonie pękało w szwach, zjeżdżali tu tak jak przed wojną artystyczne elity jak i członkowie rządu z rodzinami, a prywatne kwatery zamawiano rok wcześniej. Tylko dzięki usilnym prośbom Ireny właścicielka willi zgodziła się stłoczyć ze swoją dwójką małych dzieci w suterynie, całe szczęście jej mąż był pracownikiem GOPR-u i rzadko bywał w domu. Nazajutrz zmęczona Ludka po wczorajszym dancingu z Radkiem odmówiła jakiegokolwiek zwiedzania, szczególnie, że biletów na kolejkę na Kasprowy nie sposób było dostać i pozostawały tylko nogi. Rudek zaoferował się zawieźć ich trójkę fiatem do Palenicy Białczańskiej i przyjechać tam po nich po wycieczce, czyli, jak obliczyli po 8 godzinach. Jeszcze dwa lata temu można było podjechać samochodem pod samo schronisko Morskiego Oka, ale z uwagi na lawiny i ochronę przyrody której szkodził warkot silników i spaliny, można było jedynie dojechać do parkingu Palenicy.
Irena przezornie zabrała plecak z jedzeniem i piciem i go niosła nie ulegając Andrzejowi, by go jej zabrać przebierając też Jadzię w stare jej trampki za duże na nią, ale przynajmniej nie szła w balerinach o cienkich podeszwach.
Próbowali Jadzię na czas wycieczki trochę rozruszać dowcipkując i opowiadając różne historię, ale ona nie nadążała, z trudem klecąc polskie zadnia. Dowiedzieli się od niej, że była na przepięknym filmie w kinie w Cleveland, którego nie zapomni do końca życia. Z treści szybko Irena zorientowała się, ze Jadzia oglądała ekranizację „Romea i Juli” Szekspira, a Andrzej nawet wiedział, że była to ekranizacja Franco Zeffirelliego, gdyż był na tym filmie na Konfrontacjach Filmowych w „Kosmosie”.
Tak gawędząc doszli do Wodogrzmotów Mickiewicza i Irena myślała, że skoro ona taka wrażliwa na Szekspira to się zachwyci. Stąd było już widać Mięguszowieckie Szczyty i po prawej stronie charakterystyczną sylwetkę Mnicha. Ale Jadzia zachowywała się dziwnie, jakby wodospadu zupełnie nie zauważyła.
Stamtąd zdecydowali się zboczyć na szlak Pięciu Stawów, a wracać potem z Morskiego Oka drogą już bezpośrednią, by nie oglądać tego samego.
Szli po kamiennych schodach, ale tylko kawałek, dalej szli niemal płasko i Irena próbowała uczulić Jadzię na śpiewające ptaki i zupełnie inne powietrze niż jest w Zakopanem, a Andrzej opowiadał, że łysiny są po halnym. W maju ubiegłego roku, kiedy wiatr uszkodził 80 domów w Zakopanem i prądu nie było w pięciu tysiącach punktach, zniszczył przede wszystkim przyrodę i mieszkania zwierząt.
W Tatrach 500 hektarów lasu wyglądało jak, pobojowisko, ogromne stosy pni leżały pokotem. Musiały być okorowane i wywiezione gdyż pozostawienie groziło rozmnożeniem się kornika drukarza. W pustych miejscach nasadzono w reglu dolnym jodłę, buk i jawor, w górnym modrzew i świerk tatrzański.
Jednak tu gdzie byli, sosny były wysokie, a poszycie bujne, znajdowali się już w Dolinie Roztoki, a Irena znała tu niemal każdy kamień, ale rozkoszowała się tym, ze zaraz zobaczy taflę wody i umilkła zupełnie. W szczelinach skał wokół leżał śnieg, woda z potoków tworzyła niewielkie wodospady, w dali widniało Schronisko. Wiatr szumiał, grzało słońce i pachniało wodą i krystalicznym powietrzem. Skręcili w dolinę Świstówki Roztockiej i niebieskim szlakiem szli już w kierunku Morskiego Oka.
Andrzej przyprowadził je na werandę schroniska gdzie na leżakach wypoczywali turyści i w którym już od miesiąca spał na podłodze. Przyniósł im gorącą wodę w szklance, do której zapobiegliwa Irena wrzuciła garść piórek herbaty. Jadzia była oburzona. Jak można pić herbatę w taki upał.
Zjedli kanapki, Irena ciągnęła Jadzię by obejść wokół najpiękniejszego na świecie jeziora, ale Jadzia, czerwona i zziajana stanowczo odmówiła. Zjedli kanapki i trochę posiedzieli.

Na wyrywki pokazywali Jadzi Grań Żabich, Niżne Rysy i Rysy, Żabiego Konia, Żabią Turnię Mięguszowiecką, Wołową Turnię i Mięguszowieckie Szczyty: Czarny, Pośredni, Wielki, Cubrynę, i Szpiglasowy Wierch, Miedziane i Opalone, Mnicha i ciemną ścianę Kazalnicy.
Andrzej zabrał ze schroniska plecak i niezbędne rzeczy. Lądowanie na Księżycu miało być 20 lipca. A więc za dwa dni, postanowił zobaczyć je w domu w Katowicach, potem tu wróci.
Wracając fiatem Zakopianką bardziej się bał niż na górskich szczytach wisząc na linie nad przepaścią. Jego ojciec prowadził samochód fatalnie.
Siedząc koło Jadzi pogrążył się w rozmyślaniach. Zagraniczni taternicy w Moku mieli już supernowoczesne plecaki, nie takie jak on, z drelichu. Brązowe, stylonowe plecaki „Mont Blanc” o wysokości 50-70 cm z nadstawką i obwodzie 105 cm ważyły zaledwie 1,3 kg, a z przypiętymi kieszeniami 1,6 kg. Mieli też nie bawełniane, ale nylonowe pasy nośne z wkładkami gąbkowymi, idealnie przylegające do ciała i nie wrzynające się w barki.
We wrześniu skończy dwadzieścia lat. Alpiniście podobno najtrudniej dożyć czterdziestki. Potem już żyją długo.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2020, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *