Jednak da się połączyć postmodernistyczne środki literackie z logicznym prowadzeniem konsekwentnego wywodu na konkretny temat i podporządkować je służbie temu celowi. Wtedy malowniczy lot dziewczynki z płonącymi włosami z palącej się kamienicy i wszystko, co się wydarza nadnaturalnego i surrealistycznego jest na miejscu i jak najbardziej prawdziwe.
Powieść Janusza Rudnickiego rozpoczyna się żartobliwie i prześmiewczo, bohater maluje sobie dla jaj, dla dowcipu, twarz czarną pastą do butów i właściwie ten ton żartobliwy, pomijając wstawki czysto dokumentalne, utrzymany jest wisielczo do końca bezradność czyniąc jeszcze bardziej drastyczną.
Dla mnie bohaterem powieści jest ludzka głupota pokazana w aspekcie historycznym i dnia codziennego, jednak pokazana z pozycji ofiary i przez to tak bardzo ludzka i nieodłączna.
Ludzie, uwikłani w splot jak najbardziej nie losowych, a wypadków wynikłych z głupoty i zaniedbania innych ludzi, podlegają nawet, jako ofiary tym mechanizmom otumanienia ogólnoludzkiego, który osiada na ludziach jak kurz, jak amok.
Końcowa scena, gdzie dziecko zabija swojego ojca uruchamiając przypadkowo ciężarówkę, którą właśnie naprawia jego ojciec leżąc pod nią, jest klamrą, łączącą wszystkio jak dziecięce, niedojrzałe decyzje, które beztrosko podejmują ludzie.
Najdrastyczniejszy jest, spisany z prawdziwych zapisków beztroski, pisany w pierwszej osobie pamiętnikarski wspominek chłopaka, który na ziemiach odzyskanych dostał odpowiedzialną pracę komendanta obozu w Łambinowicach.
Ten straszny, pełen bezwzględnego okrucieństwa dokument, obfitujący w bestialstwo przekraczające normy niemieckich obozów koncentracyjnych pisany jest z pozycji dobrze spełnionego, patriotycznego obowiązku. Jego autor, milicjant o wysokiej pensji, pózniej emeryturze, nigdy nie uświadomił sobie, że robił coś złego.
Takich, już nie tak potwornych (zabicie własnego psa przez stróża nocnego), momentów w książce jest bardzo dużo, podanych mimochodem i z jakąś oczywistością i bez złudzeń, co do możliwości natury ludzkiej.
Są tu echa nie tylko beckettowskiej beznadziei, ale i jakiegoś całkiem osobistego opuszczenia, rejestracja odautorskiej melancholii powrotu z emigracji do miejsca drogiego i w końcu własnego. Bohater rodzi się z przypadku, mieszka w przypadkowym miasteczku, jakie dane mu było w czasie powojennych wędrówek ludów, ale przecież to wszystko staje się jego własnym losem, jest napiętnowany nim i na niego skazany, a wszelkie sentymenty i hrabalowskie pogodzenia nie mają tu miejsca.
Ta bezwzględność w wystawaniu rachunku czasów, których komunistyczny reżim w serialach telewizyjnych i pieśniach patriotycznych (Szli na zachód osadnicy) i filmach propagandowych starał się zamydlić i zakłamać, utwór Janusza Rudnickiego jest na tle ogólnego literackiego bełkotu pisania o niczym dowodem na to, że są sprawy, które ciągle trzeba przypominać i do nich boleśnie wracać. Brawo!
To dopiero drugi pozytywny wpis o NIKE.
Czytałam tylko „Mój Wehrmacht” W.A.B., Warszawa 2004. Bardzo mi się podobała.
Oj, ja też czytałam, bardzo dobre! Szczególnie esej o kobietach Brechta na podstawie wydanej niedawno biografii o nim. Bardzo śmieszne, samiec Brecht zdumiewający! Taki prześmiewczy styl w pisaniu o rzeczach strasznych (kobiety Hitlera) wyśmienity! To lubię.
I takiego świetnego Rudnickiego sobie jury odpuściło… Ech…
Ale pisałam tu tez bardzo dobrze o „Nagrobku” Krzysztofa Vargi, cieszę się, że przeszedł i bardzo bym chciała, by wygrał. Bo takie pisanie o Tuwimie to jest jednak odtwórcze w wypadku Matywieckiego, a Varga jest wizjonerem.