Mamy z mężem pewnych bogatych znajomych, którzy w główne święta polskie wyjeżdżają do zagranicznych ośrodków wczasowych by się napawać podróżniczo swoją majętnością i nie trudzić się zbytnio. Mimo luksusu on wtedy cierpi (może z powodu zmiany gatunku wody) na biegunkę, ona na obstrukcję.
Wybrałam się czytelniczo w kosztowną czasowo podróż z Olgą Tokarczuk, zapewniona przez cenionych literacko polskich intelektualistów, że jesteśmy już tak artystycznie bogaci, że stać nas na największą polską pisarkę i żadna intelektualna biegunka nam nie grozi. Zapewnił to recenzją w „Tygodniku Powszechnym” Dariusz Nowacki. Potwierdzili na internetowych blogach – Jerzy Sosnowski, Agnieszka Wolny – Hamkało i Mariusz Sieniewicz.
Inni, mniej znani Internetowi blogowicze porównali jakość pisarstwa Olgi Tokarczuk do talentu Paulo Coelho, co pewnie też prawdą nie jest ze względu na rozmiar światowej sławy brazylijskiego pisarza.
„Bieguni” są powrotem Olgi Tokarczuk do metody pisarskiej swoich najlepszych opowiadań i z pewnością ten temperament i klimat psychiczny odnajduje w czytelnikach o podobnych preferencjach duchowych sprzymierzeńców. Trudno rozwikłać fenomen wielkiej dla pisarki czytelniczej sympatii, wierzę, autentycznej i nie powodowanej snobizmem i wmówieniem, że polska inteligencja powinna pokochać właśnie taką literaturę.
Pisarka puszcza kilkakrotnie oko do czytelnika i można przyjąć, że podróże narratorki są podróżami samej pisarki. Udaję się Olga Tokarczuk w podróż o wiele wygodniejszą niż pisarze o dwie dekady od niej starsi, również, gdy podróżowali – czterdziestoletni – którzy też wędrowali po świecie (np. Edward Stachura) i też dawali temu literacki wyraz.
Ale, czy wygoda, jak pisze autorka, obserwowania innych podróżujących wpływa na jakość literatury? Czy aby nie zawęża tej obserwacji do asortymentu bardzo wąskiego, turystycznego, z natury nieciekawego?
I co wtedy można zrobić? Trzeba uruchomić fantazję. Pisarka więc fantazjuje.
Przypomina to malowanie z pamięci, z kapelusza, gdy malarz ma wykonać pracę, ale nie ma modela, ani też myśli z domu wychodzić. Wtedy jego obrazy są złożone z domniemań i wyobrażeń, czyli z tego, co my wszyscy mniej więcej na przestrzeni lat pozyskaliśmy informacyjnie: ukochany wspina się…, Po czym? Po rynnie! Co moskiewskie kloszardki spożywają? Bliny! Jacy amerykańscy turyści są? Grubi! Kiedy mężczyzna ma erekcję mimowolną? Rano!
A więc lektura „Biegunów” z pewnością usatysfakcjonuje tych czytelników, których obserwacyjny poziom spotka się z poziomem pisarki i to intelektualne katharsis z pewnością go dowartościuje. I w tym tak zwanym zjawisku „z ust mi to wyjęłaś” nie byłoby nic złego, gdyż tonizowanie społecznych potrzeb psychicznych jest zawsze potrzebne i zbawienne, co czynią w tej materii telewizyjne seriale.
Najsmutniejsze jest to, że okrzyknięta największą polską pisarką Olga Tokarczuk stwarza wzorzec pomniejszając równocześnie nasze polskie wymagania. A więc już nie potrzebujemy artysty, nie potrzebujemy czułego oka, które podpatrzyłoby to, czego nie widzimy, finezyjnie penetrowałoby podskórnie ruchy naszej dwudziesto pierwszo wiecznej cywilizacji z cudowną możliwością przemieszczania i ogarniania zjawisk niepojętych. Potrzebujemy buchaltera, nekrofila i neo-Toniego Halika, by nam świat wytłumaczyć.
Najcenniejsze są w „Biegunach” historie mające swoje, jak w dobrych filmach („Na skróty” Roberta Altmana „Babel” Alejandra Gonzaleza Inarritu, czy „Noc na ziemi” Jima Jarmuscha) posiadające właściwe opowiadaniom pointy wynikłe z fabuły. Pomysł jest jak w scenariuszu filmowym rozpisywany konsekwentnie i klarownie bez na całe szczęście ambicji filozoficznych. Niestety, pojawiają się one natychmiast przy wstawkach o trupach zamkniętych w preparatach konserwujących i słojach, co od razu przesuwa tę egzaltację do najniższych i kompromitujących komercyjnych gustów. Mogę uwierzyć pisarce, że akurat jej pasja poznawcza poraziła właśnie ten obszar, dla mnie zupełnie niezrozumiały. Zawsze myślałam, że artysta odważający się na publiczną ekspansję już jest na takich wyżynach rozwoju duchowego, że jarmarczność zjawisk może traktować jedynie jako barwne tworzywo, a nie jako cenny kruszec. Niestety, z niepokojem obserwuję u Tokarczuk wampiryczne zakusy na martwotę materii i poetycką masturbację, a więc wszystkich sympatyków egipskich mumii, które ożyły, ma pisarka w kieszeni. Bardzo to niepokojące, gdyż filozoficzne wywody psychologiczno – antropologiczne, poparte uniwersyteckim wykształceniem w tej dziedzinie pisarki, brzmią całkiem wiarygodnie.
Być może jest to ukłon w kierunku nadchodzących czasów obiegowo przez prasę kolorową nazwanych kultem materii, ciała, gdzie ubiegłowieczne priorytety mentalne zostały zastąpione tymi, którymi się wtedy pogardzało. Nic podobnego przecież nie zachodzi. Duchowa praca wielkich żyjących tego świata na całym globie ziemskim nieustająco trwa nadal, nikt, kto otrzymał boskie nakazy w tym kierunku w niej nie ustaje. Powstają, jak w każdej epoce arcydzieła i rodzą się geniusze. Jeśli wartościowi artyści wizualni podejmują badania w tej materii nie ma to absolutnie znamion ekshumacji zwłok.
To, że zdobycze technologiczne przyniosły nam wyzwolenie od chorób, pozwoliły na bezbolesne przemieszczanie się i udostępniły łatwy wgląd w dokonania naszych przodków nie świadczy wcale o tym, że barbarzyńsko mamy po tym świecie hasać, dziwować się i zachowywać się jak prowincjusz rozsiewający gdzie tylko się da swoje nawyki.
Nawyki intelektualne Olgi Tokarczuk to PRL- oskie jeszcze zaszłości, gdzie wybrani jeździli i pokazywali, a gawiedź z otwartymi ustami słuchała i podziwiała.
Z „Biegunów” bowiem, oprócz charakteru wstecznictwa i konserwatyzmu poglądów autorki nie dowiadujemy się niczego, co na wstępie o nomadyczności naszych czasów pisarka obiecuje powiedzieć.
Kolorowy tłum na lotniskach jest tak wieloraki, potrzeba odbywania lotów jest tak różna, że wszelkie uogólnienia akurat w tej materii są absurdalne. Podobna szachowej grze – symultance – struktura powieści, gdzie właściwie artystka tylko wyrywkowo skacze po nie wiadomo z jakiego klucza wybranych tematach nie dają absolutnie żadnych, poza prymitywną składanką głębszych wynurzeń lub wskazań, o co pisarce chodzi. Można by od biedy trzymać się tytułowych biegunów, ale przecież sekt religijnych w Rosji było setki, wariactwo ludzkie jak wiadomo nie miało nigdy granic, szczególnie w sferze religijnej. Dlaczego akurat ta sekta? Co ma wspólnego w dalszym ciągu nierealny dla kloszarda bilet samolotowy z jego potrzebą wolności? I czy rzeczywiście wielki społeczny problem bezdomnych bloku wschodniego jest wyrazem wolności? Jest sakralny?
Najbardziej niepokoi credo pisarki, na wstępie wyjawione i bezwstydnie ugruntowane i przynajmniej uczciwie i konsekwentnie literacko w powieści zrealizowane. To potrzeba wyartykułowania niepotrzebności.
Pisarka pisze:
“Mój zespół objawów polega na tym, że pociąga mnie wszystko, co popsute, niedoskonałe, ułomne, pęknięte. Interesują mnie formy byle jakie, pomyłki w dziele stworzenia, ślepe zaułki. To, co miało się rozwinąć, ale z jakichś względów pozostało niedorozwinięte; albo wręcz przeciwnie — przerosło plan.
Wszystko, co odstaje od normy, co jest za małe albo za duże, wybujałe lub niepełne, monstrualne i odrażające. Formy, które nie pilnują symetrii, które się multiplikują, przyrastają po bokach, pączkują, lub przeciwnie, redukują wielość do jedności. Nie interesują mnie wydarzenia powtarzalne, te, nad którymi z uwagą pochyla się statystyka, te, które wszyscy celebrują z zadowolonym, familiarnym uśmiechem na twarzach. Moja wrażliwość jest teratologiczna, monstrofilalna. Mam nieustanne i męczące przekonanie, że właśnie tutaj prawdziwy byt przebija się na powierzchnię i ujawnia swoją naturę.”
No tak. Kiedy inne kraje bloku wschodniego napawają się wreszcie polityczną wolnością, pracują intensywnie by nadrobić czas i odzyskać utraconą historyczną energię, największa polska pisarka postanowiła metodą wyśmianego przez Dostojewskiego w „Biesach” gubernatora lepić hobbistycznie swoją intelektualną kirchę.
Pogratulować tylko polskim krytykom aplauzu, glorii i obstrukcyjnemu wsparciu takiego kierunku rozwoju polskiej sztuki wysokiej.
A czytałaś zachwyty nad „Biegunami” na Nieszufladzie? Wątek o NIKE.
Nie wstyd Ci?
Tak, wstyd mi za Nieszufladę.
Żałuję, że nie zdążyłam przed ogłoszeniem tej siódemki napisać o wszystkich wcześniej nominowanych, będzie to tutaj wszystko opóźnione.
Zaraz wstawię Janusza Rudnickiego „Chodźcie, idziemy”.
Wielka szkoda, że odpadł na rzecz o wiele gorszych utworów.