Rudek przykładnie wstawał o szóstej rano, wychodził z pokoju do kuchni, którego nienawidził, gdyż zabrano mu gabinet w czasie gdy był na Kubie, by zamieszkały tam dzieci. Duży pokój był od strony zachodniej i nie witało go poranne słońce, toteż wstawał w złym humorze.
Zjadał śniadanie przygotowane przez Krystynę, wstawała trochę wcześniej niż on, pakował do skórzanej teczki przygotowaną kanapkę, suwak i wieczorne obliczenia, oraz plany odbite w pracowni żelograficznej, na których naniósł własne poprawki. Szedł wzdłuż bloku, skręcał na Zawadzkiego, przekraczał wiadukt nad ulicą Dzierżyńskiego i już widać było biuro Energoprojektu, które też nienawidził. Dostał dzięki poręczeniu Adama, przyjaciela ze studiów, samodzielny pokój jako główny specjalista do spraw budowlanych, ale ciągle go w nim nie było, gdyż zespoły projektujące wzywały go na salę, lub sam chodził do nich konsultować na deskach kreślarskich projekty, które miał potem zatwierdzić. Kończyło się to zazwyczaj kłótnią, co łagodziły jedynie kreślarki przypominjące mu ciepłe, urodziwe i pełne temperamentu kubańskie kreślarki z Ministerio de Construction. Nie mógł się przyzwyczaić ani do plugawej najczęściej, deszczowej pogody, ani do takiego stylu pracy, gdyż zdążył już odwyknąć i przyzwyczaić się do przyjemnych, radosnych kontaktów międzyludzkich.
Na jego biurku leżały zawsze przydziałowa 30 cm linijka-skalówka o przekroju trójkąta, drewniana, biała z paskiem biegnącym wzdłuż w trzech kolorach: czerwonym, zielonym i granatowym oraz ołówki ze znacjonalizowanej czechosłowackiej fabryki firmy Koh-I-Noor, które pamiętał z przed wojny. Zaopatrzeniowiec kubański dostarczał im tylko biurowe przybory wyprodukowane w Chinach równie dobre jak te, które teraz z przyjemnością ostrzył, gdyż lubił mieć, jak i kredki, zawsze zaostrzone i czekające w pogotowiu oraz kilka gumek do mazania. Ale zawsze w pracy mu przeszkadzano, toteż musiał zabierać ją do domu, by w spokoju zastanowić się nad problemem, tutaj czekały go tylko kolejne imienny, urodziny, telefony wzywające do działu administracji, by odebrał darmowe bilety na imprezy. W karnawale rozdawano dużo biletów, był skłócony z Krystyną, sam iść nie chciał i nie chciał też iść z zawsze chętnymi kreślarkami, toteż pogrążał się coraz bardziej w codziennej frustracji i nudzie biurowej. Jak się później zorientował, na pewne rzeczy należało pójść mimo wszystko, tak jak było z najnowszym filmem radzieckim. Na film „6 lipca” na plac Wolności do kina „Przyjaźń” poszedł z kreślarką. Filmowym postaciom głosów polskich takich jak Dzierżyńskiemu udzielili sławni aktorzy. Lenin ożył, był identyczny jak wszystkie jego zawsze perfekcyjne wizerunki. Film był wytłumaczeniem, dlaczego trwająca w Czechosłowacji cały ubiegły rok rewolucja nie mogła się udać. W konsekwencji filmowa liderka rewolucyjnej opozycji dostała karę śmierci, a reżim jeszcze bardziej się umocnił dzięki tajnej policji, która robiła to, co później KGB. Rudek wyczytał z filmu powstałego na setną rocznicę urodzin Lenina nie tylko pogróżkę, ale i przypieczętowanie czechosłowackiej klęski.
Dogorywający, wolnościowy zryw czeski Rudek śledził z wielką uwagą nasłuchując Wolnej Europy.
11 stycznia 1969 przeciwko okupacji sowieckiej podpalił się przed Muzeum Narodowym na placu Wacława w Pradze jako „pierwsza pochodnia” student Jan Palach. Zmarł trzy dni później zostawiając wiadomość, że nastąpią dalsze samospalenia. Wolna Europa informację podała za prasą czechosłowacką i telewizją, podczas gdy w Polsce nie było o tym ani słowa. Rudek, który nigdy nie sięgał po gazety podsuwane pracownikom do obowiązkowego czytania nagle się nimi zainteresował. W żadnej – prócz tego jak Gomułka z rządem Cyrankiewicza bawili się na sylwestrowe zabawie w Komitecie Centralnym PZPR na Nowym Świecie – niczego na ten temat nie było. W dalszych dniach Wolna Europa donosiła o prześladowaniach przez Státní bezpečnost licznych demonstrantów próbujących bohaterski czyn rozpropagować i zdementować bezskutecznie skłamane doniesienia StB jakoby w wyniku śledztwa wyszło na jaw, że Jan Palach działał na zlecenie wrogich, obcych mocarstw, był zwykłym szpiegiem i zdrajcą.
W kwietniu Wolna Europa doniosła, że w Polsce też miał miejsce wypadek samospalenia przeciwko udziałowi Wojska Polskiego w inwazji na Czechosłowację. 8 września 1968 roku w czasie dożynek na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia oblał się benzyną i podpalił Ryszard Siwiec, księgowy z Przemyśla mający prawie tyle lat co Rudek. Rudek nie mógł się otrząsnąć ze zdumienia. Na oczach ludzi, wśród tylu widzów i nic w polskiej prasie i nawet Wolna Europa nic o tym nie wiedziała? Taki bohaterski czyn i żadnej wzmianki?
Prasa tymczasem rozpisała się przez tydzień o katastrofie samolotu LOT-u, który nie wiedzieć czemu runął w okolicach Babiej Góry. 2 kwietnia w Beskidzie Żywieckim zginęło pół setki ludzi. Mimo, że Rudek tęsknił za Kubą, to na tę makabryczną wieść odetchnął. Ani on, ani jego rodzina nigdzie się samolotem nie wybierają. Poszkodowanym rodzinom dawano 200 tysięcy na jednego pasażera, 400 zł za każdy kilogram bagażu i 8 tysięcy złotych za przedmioty osobiste.
Jednak wszystkie wiadomości o Kubie chłonął z dużą uwagą. Powitał z radością doniesienie o tym, że kombajny do cięcia trzciny cukrowej pojawiły się nareszcie w Matanzas, gdyż wiedział, że cięcie trzciny maczetą to najcięższa praca w tropikach. Nie dowierzał ubiegłorocznym doniesieniem z sierpnia, jakby Castro zaraz po Gomułce i Ulbrichcie jako jedni z pierwszych polityków wsparł inwazję na Czechosłowację. Musiał być zmuszony przez Chruszczowa, pewnie nie miał innego wyjścia, rozmyślał Rudek.
W „Trybunie Robotniczej” pojawiła się notka jakiegoś reportera o nazwisku Ryszard Kapuściński. W Hawanie nigdy o nim nie słyszał. Donosił on, że 11 października 1967 roku zwłoki Ernsta Che Guevary wystawione na kilka godzin na widok publiczny w pralni szpitala Vallegrande zniknęły w tajemniczych okolicznościach o świcie. Nie chciano, by grób Che stał się miejscem pielgrzymek i CIA podawała wykrętne tłumaczenia jakoby został spopielony, wrzucony do Amazonki. Kapuściński powoływał się na korespondenta meksykańskiego, José Natividad Rosales, który właśnie po wielu miesiącach poszukiwań ustalił, że grób Che znajduje się w ośrodku szkoleniowym CIA „La Esperanza” 100 km na północ od Santa Cruz w Boliwii. Ośrodek założyli Amerykanie na terenie opustoszałej cukrowni w 1967 roku. Ich dowódcą jest Ralph Shelton. Po szkoleniu Rangersów i Airbornesów, wstąpił do sił specjalnych. Jego żołnierze spędzili większość czasu za liniami wroga, aby szkolić mieszkańców innych krajów do walki z rebeliantami na całym świecie. Walczyli z laotańskimi powstańcami w Azji Południowo-Wschodniej zanim zostali przydzieleni w 1967 do szkolenia boliwijskich żołnierzy w celu pokonania Guevary. Che został pochowany w pobliżu baraku kwatery głównej gdzie rośnie kilka drzew. Następnie redaktor Kapuściński donosił, że kopie „El Diario del Che”, który po śmierci Guevary trafił do boliwijskiej junty wojskowej ukazały się w Hawanie drukiem w czerwcu 1968 i zostały rozpowszechnione w całej Ameryce Łacińskiej. Natrafił na nie Kapuściński przebywając w Chile jako korespondent Polskiej Agencji Prasowej, wtedy drukowała dziennik Che chilijska gazeta codzienna w odcinkach i postanowił przetłumaczyć go dla polskiego czytelnika, ale jeszcze się nie ukazała. Rudek bardzo chciałby mieć tę książkę, rozmawiał z Guevarą w Ministerio de Construcion i bardzo był jej ciekawy. Ale pewnie nie będzie się dało kupić.
Jednak o Kubie w gazetach było sporadycznie. We wszystkich gazetach codziennych dominowały doniesienia o lotach w kosmos. Rosjanie zaklinali się, że żadnej rywalizacji ani wyścigu z Amerykanami nie ma, że skupi się na badaniu planet, a nie Księżyca. To Kennedy przed śmiercią zmusił swoich rodaków by wydali 25 miliardów dolarów i wygrali ten wyścig. Jednak Sonda Łuna 16 wystartowała, sputniki radzieckie krążyły wokół Ziemi, o nich to donoszono na pierwej stronie gazety, ale i tak najważniejszy był statek kosmiczny Apollo 11 z trzema astronautami który już leciał, który planował wylądowanie na Księżycu w lipcu.
Z wiosną Rudek zacieśnił kontakty z rodzinną wsią skutkiem ochłodzenia związku z Krystyną. Był złakniony rodzinnych uczuć, od dzieci się odzwyczaił i nie miał z nimi kontaktu, poszukiwał ocieplenia poza domem. Dumny jeździł tam fiatem 125p, ale raz zabrał Krystynę i Ewę do swojego kuzyna Pietrka by nie wyglądało, że jego rodzina jest w rozkładzie, gdyż tak nie było. Żona Pietrka, otyła Zosia, młodsza o dziesięć lat od Krystyny ugościła ich niedzielnie zabitym kogutem, a ich córeczka, mała Terenia, najstarsza z rodzeństwa wyczyściła im miotłą samochód, by taksówka była czysta. Jednak wolał jechać tam sam, witany serdecznie w różnych domach u różnych kuzynów i ich żon, dumnych z jego fiata, gdyż było tak mało takich samochodów, że budził wszędzie sensację, a co dopiero na wsi.
Korespondencja z mieszkającym w Cleveland bratem skutkiem kubańskiej blokady ucierpiała, teraz po powrocie Rudka do Polski rozkwitła z całą intensywnością. Zadecydowali, że do Polski przyleci tylko szwagierka Lutka z córką Jadzią o dwa lata starszą od Ewy. Warto by poszukać w Polsce jakiegoś chłopaka – sugerował brat Marian. Do Polski nie przyjedzie, musi pilnować pracy. W razie nieobecności zajmą jego stanowisko.
Rudek zaczął już przygotowywać się do przyjazdu amerykańskiej rodziny. Krystyna zapowiedziała, że widzieć ich nie chce i na czas wakacji pojedzie do matki do Przemyśla. Z uwagi na ciasnotę to przecież najlepsze rozwiązanie, będą miały gdzie spać.
Rudek słał znowu bratu kryształy, tym razem kupując je za bony towarowe w sklepie PKO na Morcinka sądząc, że brat je sprzedaje z zyskiem i że są poszukiwane na amerykańskim rynku, że chociaż on i jego rodzina korzysta z tej bardzo przecież kosztownej przesyłki, bo trzeba było zapłacić cło, kryształy były ciężkie, poczta zabierała niemało. Krystyna zauważywszy, że wysłał wazon przedwojenny przywieziony z Przemyśla wściekła się i po piekielnej awanturze już kryształów rodowych Krystyny nie dotykał, kupując i śląc potajemnie.
Ale w to lato bratanica powinna przywieźć do Stanów pamiątki z Katowic, by obdarować swoich przyjaciół i pochwalić się polskimi upominkami. Jadzia studiowała już w pielęgniarskiej szkole i pewnie będzie potrzebowała wielu takich pamiątek ze Śląska, a wiadomo, na wszystko w sklepach trzeba polować.
Poszedł zaraz po pracy w kierunku Rynku, koło Supersamu wielki plac budowy utrudnił mu przejście do Zenitu. W miejscu zburzonej Hali Mięsnej wzrastał luksusowy Hotel Orbis na 260 miejsc. Już stał w stanie surowym. Żelbetonowy szkielet 10-kondygnacyjny w formie prostopadłościanu czekał na przykrycie go dachem.
Był maj i właśnie otwarto nowy sklep dla mężczyzn „Adam” na rogu Dyrekcyjnej i Warszawskiej, a Rudek właściwie miał same znoszone i niemodne rzeczy. Rudek pooglądał wszystkie płaszcze męskie. Jak przeczytał na metce, były uszyte z diolenu. Nie miał pojęcia co to jest. Płaszcze były eleganckie z odpinanymi na guziki podpinkami. Dalej wisiały garnitury z wysokoprocentowej wełny. Na półkach koszule produkcji krajowej i zagranicznej, białe, niebieskie, w pasy, krawaty, parasole męskie produkcji CSRS, zagraniczne skarpetki męskie, półgolfy. Golfów nie trawił, zresztą niczego bez Krystyny nie odważyłby się kupić i szybko wyszedł ze sklepu.
Przepatrzył pamiątki w wielu sklepach i nic mu się nie podobało. Oferta z napisem „Katowice” była bardzo skromna. W „Zenicie” ekspedientka pokazała mu skórkowy bucik z napisem „Katowice”, albumik z fotografiami niektórych katowickich obiektów, inkrustowane szkatułki, breloczki do kluczy, z herbami, laleczki Ślązaczki i górnika, bryłę węgla na podstawce, fedrujących górników, słomkowe obrazki z widoczkami Katowic, Sosnowca i Chorzowa, gipsowe talerze z wyżłobionym Planetarium.
Wybrał srebrną łyżeczkę do cukiernicy z herbem Katowic.
Kiedy wracał, było już ciemno. Neony śródmieścia świeciły co drugą literę i nie mógł żadnego napisu przeczytać.