Szukając w polskiej prozie najnowszej głosu pozytywnego – na pewno się go nie usłyszy w ostatniej powieści Sławomira Shutego. Śledząc jego twórczość od początku – „Ruchy” są powieścią najbardziej robaczywą, najwyraźniej zepsutą i niestrawną.
Wątpię, by taka twórczość, zarówno w plastyce, zwana swego czasu gatunkiem metaforycznym, a istniejąca od wieków równolegle obok wytworów czystych, była symptomem czasów w których żyjemy, a nie tylko osobniczą przypadłością. Stawiam tezę, że robaczywość twórczości, która dochodzi do głosu w dziełach w różnych, czasami nawet niedostrzegalnych dawkach, jest przez artystę niezamierzona, jednak dla artystycznej roboty zawsze pejoratywna. Można oczywiście upierać się, że wizja artysty, wizja rodem z Hieronima Boscha i wszelkich surrealistycznych usiłowań odgrodzenia się od rzeczywistości, by ją lepiej zobaczyć – nosi prawdę podświadomości i w konsekwencji świat diagnozuje precyzyjniej i mówi nam o nim to, czego nie dostrzegamy.
Nie sądzę. Uważam, że świat kreowany i szyty z onirycznych plugastw jest wyrojeniem jedynie skrzywionej, nieżyczliwej mu osobowości twórcy.
Nie od razu to jest dzieło „złego demiurga”. Sławomir Shuty literacko penetruje dziury i podszewkę społecznego życia, która jak najbardziej ma swoje autentyczne, reporterskie odpowiedniki. Ale przecież tak było zawsze i nigdy z tej materii nie powstawała wielka literatura.
Bramowe świntuszenie w blokach osiedlowych, tym razem w proletariackiej kawiarni ustami dziewcząt jest przecież odwieczne i równie odwiecznie nieciekawe. Ktoś, kto pornografię chce użyć jako materię swojego dzieła artystycznego, zarówno plastycznego, muzycznego jak i poetyckiego, musi kunsztem artystycznym przewyższać proste przedstawienia, gdyż mocne i energetyczne danie w trakcie ważenia ulega szybko zepsuciu i gniciu. Tak dzieje się z ordynarnym językiem, nawet, jeśli autor stara się powymyślać nowe nazwania dla odwiecznie kłopotliwych brzmieniowo narządów płciowych lub użyć znanego już, barwnego hiphopowego nazewnictwa.
„Plaskacz”, wyraz zdałoby się niewinny, w tej prozie natychmiast zostaje porażony ordynarnością i tak już dzieje się do końca książki. Opisy przyrody, życia ptaszków, wiejskich zagród, których Eliza Orzeszkowa nie powstydziłaby się popisując się swoim przyrodniczym znawstwem, u Shutego przemieniają się nie z wody w wino poezji, ale w jak najczystszą gnojówkę.
Ale tematem „Ruchów” nie jest przyroda, a seks, a tytułowe ruchy ewidentnie są ruchami frykcyjnymi.
Nie wiem, dlaczego wszystko, co dotyczy sfery płci jest zwarzone i wyśmiane, nie wiem, dlaczego ulotniła się przyjemność i zachwyt dając w miejsce uciążliwej pracy gaszenia zwierzęcego płciowego popędu międzyludzką obrzydliwość w obu płciach, jakby już inny świat nie istniał, a to letnie zatracenie młodości w obrzydzeniu trwale miało być już stałą towarzyszącą gatunkowi ludzkiemu do końca świata.
Jeśli wierząc autorowi, to miejmy nadzieję, że powinowactwo duchowe, jakimi obdarzyło nas pokolenie wcześniejsze, jest winne wyrodzeniu się takiej, a nie innej progenitury i jest chwilowe:
„Ech, co by tu, kombinował Bulsza i po raz pierwszy w życiu poczuł żal do swych rodzicieli, którzy nie mieli w sobie wystarczającego sprytu i życiowego tupetu, żeby w czasach przeszłych, temu sprzyjających, nabrać pod siebie, ile się tylko da, jak to zresztą czynili wówczas bez wyjątku wszyscy, a potem żyć tylko z procentów. Miał za złe staremu ojcu, że zamiast pożyczać miliony, wynosił z zakładu pracy niewiele znaczące śrubki, uszczelki, kolanka, zawory, małe paczuszki cementu, czyli wszystko to, co może się zmieścić w wewnętrznej kieszeni kurtki, a do tak ograniczonej przestrzeni niewiele co wejdzie, błahostka, badziewie jeno tylko takie, które owszem, podczas remontu mieszkania czy drobnych reparacji urządzeń sanitarnych może się przydać, i na tym, zgadza się, człowiek parę groszy oszczędzi, ale cóż to tyle, wszak można było więcej, ze swojego wszyscy brali, po swoje ręce wyciągali, bo jak wszystko było wszystkich, czyje było wszystko, jak nie wszystkich, no nie tak było?
Ej, tatko, tatko, takiś mi los zgotował, z wianem marnym mnie puściłeś w świat! Ej, tatko, tatko, złym ci synem byłem, żeś mnie tak bezmaterialnie osierocił?”
Miejmy nadzieję, że kiedyś naturalną koleją rzeczy nastąpi biologiczne unicestwienie promieniowania duchowego spadku. Ale, pamiętając słynne z wiersza Baudelaire’a pomosty, przerzucane ponad epokami dzielną pracą artysty, zastanawia materia, jaką będzie następnemu pokoleniu dana przerzucona przez pokolenie Sławomira Shutego. Bo, jeśli po nas choćby potop, to owszem. Ale jeśli nie? Jeśli kwitnąca cywilizacja innych państw w afirmacji i pięknie nadchodzącego życia wskrzesi stare, antyczne piękno z jego wolnością i czystością, to co? Znowu polski palec w nocniku nocnego życia miłosnych klozetowych obłapek?
Zastanawiając się nad proweniencją języka pisarzy pokolenia moich dzieci mogę natrafić na trop niewybrednych komiksów, a w nich dowcipów okołonocnikowych, które to każdemu, kto z etapu analnego nie chce się wydostać i wydorośleć, jest miłe. Wszystkie te, zarówno w prozie Mariusza Sieniewicza, jak i Sławomira Shutego drobiazgowe opisy wydalania moczu, kału, wiatrów, krwi miesięcznej i spermy w nieproporcjonalnej do potrzeby narracji ilościach zaludniają karty powieści.
Jest jeszcze inny niszczący rys tej prozy, która toczy też omawianą wcześniej przeze mnie „Katonielę” Ewy Madeyskiej. To jest chyba wpływ cenionego w Polsce w latach siedemdziesiątych głosu kabaretowego. Ten jednak wartościowy, prześmiewczy ton ubiegłego wieku racjonalny i potrzebny, uległ przedawnieniu, zepsuciu i utracił teraz swoją potrzebną w tamtych czasach moc. Pozostał kamuflażem dla braków językowych, piękno języka, które przy nawet niewielkich artystycznych wysiłkach powinno się objawić – nie nadchodzi, a ironia i dystans autora do swojego dzieła zamieniają się w schemat.
I tak, trącając się łokciami, czytelnik z autorem za pan brat przez te kilkadziesiąt stron idą i tak sobie świntuszą, i tak sobie potem kaca moralnego po tym świntuszeniu kapłaństwem pisarstwa leczą.
Ale niech nikt na katharsis nie liczy, ani na win odpuszczenie.
Świetna krytyka.
Dziękuję!