Wszystko mi się w tej książce podobało: kompozycja, narracja trzymająca w napięciu i współczesna forma powieści – mieszanina różnych literackich gatunków niezapominająca o kręgosłupie głównego tematu.
Jest nim śmierć, odwieczny i przecież nie rozrywkowy problem, a jednak książkę przeczytałam z przyjemnością i uśmiałam się przy tym.
Przyczyną tak dobrego odbioru przeze mnie prozy Świderskiego jest być może podobne mojemu odczuwanie świata, a także ścieżki, którymi meandrycznie wikła się to pisarstwo po przestrzeni lat spędzonych przez autora w Polsce, lat, których też doświadczyłam.
Polska Świderskiego to marzec 68, to Chrystian Skrzyposzek, to Jakub Karpiński, to rzadko spotykane w literaturze bezwzględne podsumowanie moralne własnych rodziców. I emigracja. W jego wypadku – do Danii.
Dania, znana z goryczy filmów Larsa von Triera, widziana jest jeszcze radykalniej, Świderski nie ma żadnych wątpliwości, że źle się dzieje w Państwie Duńskim. Piętnuje obłudę i wygodę dzisiejszej cywilizacji, którą potomkowie Wikingów uprościli do faszystowskiej niemal ksenofobii. A wszystko, jak patron i specjalista od śmierci i jej choroby wiąże Soren Kierkegaard, o którego antysemityzmie Świderski napisał. Wprawdzie w polskim „Przeglądzie Politycznym”, czyli idąc słowami Alfreda Jarry’ego – „nigdzie”, ale jednak obraził wielkiego filozofa, świętość poszargał. Za to przez Duńczyków został ukarany pozbawieniem pracy, wyklęty i wyalienowany przydzieleniem nieprawdopodobnego zajęcia pozyskanego w Urzędzie Zatrudnienia, dla fabuły powieści zasadnego i wiarygodnego. Tak jak w ubiegłorocznej laureatce Nagrody NIKE – Myśliwskiego „Opowieści łuskaniu fasoli” – opowiadana historia życia jest pretekstem do jego ujawnienia. Świderski ten sam zabieg – tym razem asystowanie przy umieraniu – stosuje w swoim utworze, ale o wiele szczęśliwiej.
Opowieści narratora to nocne wynurzenia ambiwalentnej Szeherezady – gdyż patowa sytuacja intencji i finału są tak samo absurdalne, jak i zatrudnienie. Swoim opowiadaniem przy łóżku umierającego nieznajomego ma przedłużyć mu życie, co leży w interesie hospicjum -umieralni, na którą państwo łoży pieniądze i które dzięki istnieniu umierających dobrze finansowo prosperuje. Interesem Urzędu Zatrudnienia jest szybki zgon umierającego w umieralni, co jednoznacznie zawarte jest w umowie zleconej na tę pracę.
Narrator o imieniu i nazwisku autora, nie uchylając się od odpowiedzialności za słowa i zaklinając się, że funduje umierającemu, nazwanemu w powieści Leżący, najczystszą autobiografię, wychodzi poza swoją rolę, niejednokrotnie snując filozoficzne dywagacje pozornie bardzo odległe. Tkanką tych rozważań jest życie autora, życie godne najwyższej uwagi i jakby w zastępstwie nieobecności autobiografii tajemniczego Leżącego, o którym nic nie wiadomo, kim i skąd jest.
Jedynie Narrator i Leżący wiedzą, dokąd idą i nawet, jeśli płeć śmierci jest niewiadoma, to i tak się wkrótce przecież o niej przekonają. Ale tylko ziemskie przebywanie się teraz liczy i konieczne z nim rozliczenie.
Jeśli po przeczytaniu tych zapisków czytelnik zidentyfikuje się z jakimkolwiek z przytoczonych życiorysów, także i z tym, którego nie ma, z życiorysem Leżącego, to wspólnota czasu przeżytego, doświadczonego i danego równocześnie, niesie jakiś wielki, ożywczy optymizm gatunkowej wspólnoty mimo niewesołej Europy.
Dziedzictwo bowiem jest straszne, zarówno kolaborujących z Niemcami Duńczyków, jak i powojennych losów rodziców narratora: matki – gwałconej w Kazachstanie Żydówki i religijnie zafascynowanego komunizmem ojca. Bohater powieści, Bronek, jest cały czas – ratując swoje życie wewnętrzne – zbuntowany, kwestionujący, pokonujący nieludzkie wyzwania przy równoczesnym braku jakiejkolwiek stabilności i niemożności schronienia się pod opiekuńcze skrzydła autorytetu. Nie otrzymuje wsparcia nawet od matki wypalonej wewnętrznie, która po śmierci jego siostry bezceremonialnie mówi mu, że wolałaby by to on umarł:
„Dała mi polskie-arcypolskie imię nielubianego brata ojca. Nigdy mnie nie pocałowała, nigdy nie przytuliła.”
Kwestionuje ojca, którego incydentalne zainteresowanie w dzieciństwie i jego zaangażowanie zawodowe i ideologiczne natychmiast zostaje przez syna odrzucone. A więc nie ma nauk dla Cezarego Baryki, nie ma miłości matczynej i nie na społecznej ideologii, gdyż jego szkoła jest przez matkę traktowana jako kolejne śmiertelnr zagrożenie, w której nie należy się wybijać ani przyznawać, że coś się umie.
Ta powojenna komunistyczna trauma, tak dobrze mi też znana z własnego dzieciństwa w książce opisana jest dowcipnie w bezradnej autoironii.
Rozważania i dywagacje około problemowe zataczają coraz to szersze kręgi przeplatając przyczyny ze skutkami, czas minionych urazów z narosłymi już nowymi problemami. Jednym z nich, wszakże nie nowym, wręcz odwiecznym jest problem polskiej megalomanii. Polak w swej neurotycznej wyższości kultury i chwały postrzegany jest jako mieszkaniec rzadko komu znanemu i chcącego znać trzeciego świata, a może jedynie zaistnieć na fali mody na literaturę postkolonialną, gdyż Gombrowicz „zmarł bezdzietnie”.
Obszerne, często skomplikowane wywody filozoficzne są w swej skromności jedynie potrzebą wyartykułowania, wykrzyczenia krzywdy, a nie wysmakowaną artystycznie kreacją.
A jednak żywość i żarliwość książki, skazanej z założenia na sympatyzujących z taką tematyką czytelników, nie tylko prowadzi w konsekwencji do głównego przesłania, że ścieżki ludzkości wiodą na manowce powtarzając swoje ubiegłowieczne błędy poprzez wrogość do Obcego, wskazuje też na wyrodzenie się intymności i prywatności. To, co u Irwinga Shawa w powieści „Świat według Garppa” było incydentalną koniecznością, staje się w przedstawieniu salowej hospicjum Katriny usiłującej zajść w ciążę z kimkolwiek z umierających mężczyzn, cywilizacyjną normą biedoty, którą nie stać na zapłodnienie in vitro:
„Pisano nawet o kobiecych gwałtach na mężczyznach, o ściąganiu męskich prezerwatyw w czasie orgazmu, a nawet o tym, że niektóre kobiety przechowywały kondomy w lodówkach i po wyjściu partnerów próbowały zapędzić niechętne, rozbiegane plemniki do swojego niecierpliwego ciała.”
Z wielości wątków i problemów „Asystenta śmierci” warto zapamiętać tę dość histeryczną, jednak w sensie pozytywnym, intencję mówienia o problemach, a nie przedawniania ich, zamazywania, przemilczania.
Stąd jednoznaczne opowiadanie się za dobroczynnością Listy Wildsteina, stąd ekshibicjonizm autobiografii i symboliczne, oczyszczające działanie duńskiej psychoterapii, wskutek której pacjent–Narrator wykrzyczał takie słowa dotyczących kolebki swojego duchowego dziedzictwa:
„- O, wy kurwy, potwory jedne, wojny robiliście, po ordery chodziliście, nad innymi górowaliście, a o mnie, małym, bezbronnym chłopcu zupełnie zapomnieliście! Gdzie teraz jesteście, śmiecie, jednocześnie mordercy i ofiary, o, ładne towarzystwo, on morderca, ona ofiara – czy mogłem być z wami normalny?
O, wy przeklęte szuje polityczne i wojskowe, żądne siły i władzy, gnijecie teraz na cmentarzu, dobrze wam tak, to za mój los, za to, że mam życie szare, bez kolorów i radości!”
Tematem książki jest też niepokój o kierkegaardowskie „Powtórzenie”.
Powtórzenie niechęci do innych nacji, powtórzenie piekła, w którym Europa w dalszym ciągu tkwi, hodując w najlepsze swoje choroby.
Na końcu książki Mette – kierowniczka Urzędu Zatrudnienia w surrealistycznym zapędzie morduje poduszką Leżącego. Zleceniodawczyni upiornej pracy Narratora w czasie świąt Bożego Narodzenia w chrześcijańskiej trosce wybiera racjonalizm:
„Przecież, o czym zresztą wcale nie wiedziała, jedyny Duńczyk, który przekonywająco mówił o potrzebie indywidualnej refleksji, o tym, że tylko jednostka może poznać prawdę i fałsz i że nigdy nie jest do tego zdolny kolektyw, nigdy naród, nigdy związek ogrodników lub profesorów uniwersytetu – ten Duńczyk, autor zalecanej przez nią „Choroby na śmierć”, sprawiał jednocześnie, że mocno zasypiała po szybkim przewróceniu dwóch-, trzech kartek jego dzieła.”