Pół wieku temu Hermann Hesse w „Grze szklanych paciorków” pastwił się na „epoce felietonów”, czyli na upadku sztuki i dobrego smaku, dowodząc, że taka forma literacka może być jedynie zapowiedzią zmierzchu literatury.
I dzisiaj jak gdyby nigdy nic, Jerzy Pilch startuje felietonami do wyścigu o laur najlepszego utworu literackiego języka polskiego. A więc felieton, nie jako konieczność zarobkowania – żyć z czegoś trzeba – ale jako docelowa autokreacja.
Najprawdopodobniej felietonem nie da się osiągnąć swobody wypowiedzi takiej, jaką swobodnie osiągają – przechadzając się po nieprawdopodobnie z pozoru odległych wiodącemu tematowi skojarzeniach –eseiści. Najprawdopodobniej też temperament literacki Jerzego Pilcha nie sięgnie nigdy po rzeczy pogłębione i odkrywcze, zawsze będzie pisarz snuł swoje dywagacje po powierzchni, żeglując swobodnie i prowadząc czytelnika na jedynie wycieczkę, a nie w podróż. Wyjściem zawsze jest ten sam port i powrotem jednocześnie, podróż ta bowiem nie ma – mimo przeróżności tematów – żadnego celu ani brzegu. Wracamy więc po lekturze do tego samego relatywnego punktu mentalnego, który nazywa się „na dwoje babka wróżyła”.
Na czym polega ów niedosyt, owo rozczarowanie, po którym nie smakujemy wieszcza, nie otrzymujemy żadnych odpowiedzi, które autor jednak obiecuje dać, nie wracamy mądrzejsi?
Pilch próbuje rzeczywistość otwierać trzema, może czterema wytrychami. Nie są to klucze, a właśnie wytrychy. Pilch włamuje się do obszarów nie swoich, kluczy nie posiada i przez to nie dociera do żadnej prawdy, jedynie jej pozoru. Cokolwiek powie się o prawdzie, zakwestionuje i filozoficznie jej brak udowodni, dla mnie, czytelnika poszukującego prawdy artystycznej w utworach literackich, a nie tylko miłych i inteligentnych pogaduszek, jest priorytetowa.
Pierwszy wytrych to protestanckie dzieciństwo i młodość – legendarna kraina rodzinnego domu w Wiśle. Zawsze jako dyspozycyjna wyrocznia i usprawiedliwienie, zawsze panaceum neurotyczne na wszystko, co zdiagnozuje tą soczewką przez którą ogląda problem. Ten lisi wybieg, wciskający czytelnikowi najbardziej nieprawdopodobne i nie do obronienia anomalie życia próbuje autor zbagatelizować, strywializować, rzeczy nie do obronienia obronić, zamazać i zaakceptować.
Jest coś w tym z upiornego sposobu bycia życiowego partnera, niereformowalnego, który w życiu codziennym kurczowo trzyma się uciążliwych i absurdalnych zwyczajów tylko dlatego, że „tak to robi moja mamusia”. Obsesyjny konserwatyzm, wbrew wszystkiemu, co zostaje potem zdroworozsądkowo w felietonie napisane, pozornie nie szkodzi, pozornie jest tylko literackim ozdobnikiem i kolorem. Pozornie, gdyż promieniuje na całą felietonową wypowiedź. Autor, przyznając sobie różne słabostki i przywary, pokazuje, jak przepraszający pies brzuszek i z dobrodusznością grzesznika kokieteryjnie mówi: wybaczcie, taki jestem, ale z moich wad jestem rad!
Ponieważ równolegle z książką Pilcha czytałam Filipa Rotha “Konające zwierzę” i napotkałam tam identyczny problem jednego z felietonów tego wyboru („Miłość zmysłowa w Bibliotece”), mogę analizę zjawiska pozorności Pilcha udowodnić. Roth, pisząc o ewolucji obyczajowości w Ameryce pisze o uprawianiu miłości w amerykańskich bibliotekach jako wyraz kontestacji i wolności. Roth pisze:
„Na studiach Carolyn dzieliła pokój z jedną z największych numerantek kampusu, niejaką Janie Wyatt, charyzmatyczną aktywistką lat sześćdziesiątych w stylu Abbie Hoffman, dziewczyną z Manhasset, która napisała u mnie uroczą pracę dyplomową pod tytułem „Sto sposobów perwersyjnych zachowań w bibliotece”. Zacytuję pierwsze zdanie:
„Spółkowanie w bibliotece to sama istota rzeczy, występek usankcjonowany, kampusowa czarna msza”. Janie ważyła najwyżej pięćdziesiąt kilo, mierzyła góra metr sześćdziesiąt, albo i to nie – i właśnie ta malutka blondyneczka, którą można było, zda się, podnieść i podrzucić jedną ręką, właśnie ona była uczelnianą królową świntuchów. (…) Za to Janie – pozwolę sobie jeszcze na chwilę dygresji o Janie, gdyż to ona swymi skromnymi środkami odegrała rolę Simona Bolivara wobec Consueli Castillo. Tak, była to wielka rewolucyjna przywódczyni, na wzór południowoamerykańskiego Bolivara, którego armie zniszczyły potęgę kolonialnej Hiszpanii – insurekcjonistka, która nie bała się porwać na przeważające siły, „libertadorka”, która godziła w panującą uczelnianą moralność i ostatecznie starła w proch autorytet administracji.”
Pilch, przytaczając słowami studentki germanistyki zwierzenia w „Gazecie stołecznej” jedynie porozumiewawczo puszcza oko reagując na to obyczajowe novum:
„Dla mnie to miejsce (Biblioteka – JP) odreagowania i kochania. Dosłownie. Spotykam się ze swoim chłopakiem na którymś z poziomów, najlepszy jest poziom drugi, i dajemy sobie miłość w tej świątyni wiedzy. Do tego trzeba znaleźć na te kilka minut spokojny zakątek między regałami. Ostatnio kochałam się, mając ze swej lewej strony dzieła Marie von Ebner-Eschenbach, a z prawej kilka tomów Roberta Musila”.
Pikantny zwyczaj „dawania sobie miłości” jako zjawisko ostatnich lat właściwie niczego nie udawania poza jego pikantnością, a dowcipne dworowanie sobie w rozmarzeniu z tak liberalnych stosunków społecznych, by w ten sposób poczętym dzieciom przyznawać prawo do dodatkowej książki, którą jak dorosną będą mogły pożyczać, pozostaje w dalszym ciągu na poziomie inteligentnego dowcipu. A więc nie zmiana obyczaju, który w dalszym ciągu protestancko uważa za grzeszny, a przyzwolenie na słabość, na grzeszność.
Drugim kompleksem Jerzego Pilcha jest Tygodnik Powszechny. Przewija się w większości felietonów. Jeśli nie jest tematem głównym („Tygodnikowi” na sześćdziesiątkę”), to zahacza w licznych tematach bezpośrednio go niedotyczących.
Jeśli na mój blog wchodzi młody człowiek, pracownik Tygodnika powszechnego, którego nic nie obchodzi, co ja tu piszę, jedynie najodleglejsze skojarzenia próbuje nagiąć do tematu firmy swojego pracodawcy, to mam coraz wyraźniejsze podejrzenia, że dzisiejsza, sześćdziesięcioletnia już, tajemnicza Redakcja Tygodnika Powszechnego wychowuje tam młodzież stosując niezawodną karę dozwoloną w polskich szkołach pół wieku temu, karę chłosty. Jeśli apostołowie nowego kształtu Tygodnika po blogach go nie reklamują, z pewnością są tam karani metodą konwencjonalną i niezawodną. Trudno bowiem wyjaśnić zjawisko wręcz japońskiego dbania o swoją firmę dobrowolnie.
Jednak z ich byłym pracownikiem, Jerzym Pilchem rzecz ma się inaczej. Pilch nie pracuje w Tygodniku już od dziesięciu lat, a jednak Tygodnik nie daje mu spokoju. Wygląda na to, że dziesięć lat spędzonych w Tygodniku były latami tak prestiżowymi, że trzeba o nich ciągle przypominać. Więc pisarz, mimo późniejszych sukcesów na polu literatury nie omieszkuje, co i rusz przywoływać swoich znakomitych kolegów jak kumpel z wojska zawadiacko wspominając, jakeśmy rozrabiali. Niestety, nic z tego nie wynika oprócz popisu, peanów na cześć Skwarnickiego i ich piór nie do obrony, natomiast nieprzyjemne pomruki odnośnie osób spoza klanu („Jedna maluczka dusza”) w formie jeszcze żartobliwej ironii kwitując decyzję o rezygnacji pisania przez niego felietonów jako osoby rzekomo niezbędnej w tym heroicznym zajęciu zarobkowym:
”Farewell, Miss Iza, farewell” – tak brzmi tytuł ostatniego, pożegnalnego tekstu ogłoszonego przezeń na łamach „Tygodnika Powszechnego” i jest w tym tytule – tak jak to u Markowskiego, póki był między nami, bywało -wszystko: klasyka, języki obce, delikatna ironia, dowcip błyskotliwy, skromność prawdziwa, nowa wreszcie interpretacja starej sceny.
Natomiast w konflikcie z Marcinem Świetlickim, w tym odgryzieniu się poecie, pozostawionym przecież bez jego odpowiedzi i szansy na odpowiedź, pomruk groźby i prawdziwej niechęci jest już bez kokieteryjnej ironii, jak najbardziej prawdziwy. Toteż zdumiewają słowa zdziwienia w felietonie „Znaki przyjaźni, hieroglify wrogości” poświeconym Korespondencji Herbert – Miłosz:. …..
Dlaczego Herbert istniejący w świecie dzięki temu, że pierwsze Jego tłumaczenia na angielski zrobił Miłosz, po latach pisze miażdżącą kalumnię o Ziemi Ulro, która Jego zdaniem jest „niechlujną stylistycznie i rozwichrzoną myślowo gadaniną”?
Ma się rozumieć ani On, ani nikt inny nie miał i nie ma powinności adoracji żadnej książki Miłosza, ale On miał z pewnością obowiązek powściągliwości. Zasada, że o kolegach pisarzach mówi się tak jak o nieboszczykach: albo dobrze, albo wcale, za Jego czasów obowiązywała niepodważalnie. (Prawdę powiedziawszy, do dziś ta reguła obowiązuje, przekraczać ją można w zupełnie wyjątkowych sytuacjach, na przykład w fundamentalnej obronie ewangelickiego sera).
Trzecim tematem jest polityka. Niewybredna, dokopująca, nie przebierająca w słowach filipika negująca braci Kaczyńskich, inteligentnie nabijająca się z Romana Giertycha, zniesmaczona wyniesieniem Andrzeja Leppera do najwyższych godności państwowych. Te przemijające doraźne przecież zjawiska polskiej obyczajowości, te felietonowe sprawy, o których po latach trudno nam będzie pamiętać, kto kim był, co popsuł i dlaczego, zajmują autorowi masę miejsca, słów i energii. Tu kopie bez żadnych hamulców, wybiegów i meandrów woali by powiedzieć, a nie obrazić. Jest bezceremonialny, obraża, używa słów knajackich i niewybrednych.
Felieton jest spontaniczny, gorący, jest formą, gazetową, a więc z założenia teraźniejszą, pełną spraw toczących się na naszych oczach. Wycieczki historyczne, wycieczki w głąb własnej historii, a autor jest moim rówieśnikiem, więc i dla mnie fakty są weryfikowalne, niejednokrotnie nietrafione, z ich oceną się nie zgadzam. Bo cóż ma nasza młodość, nasze trzydzieści lat do umniejszenia odrażającego czasu lat osiemdziesiątych w Polsce? Sentyment do… stanu wojennego? (felieton pt „Czy stan wojenny był sexy?”) A ocena listy Wildsteina? „Lista Wildsteina Polskie wieprze, ubeckie perły.” A dobre imię własnych rodziców, na których nie wolno niczego złego powiedzieć?
O jakże inna jest ta literacka kreacja od również startującego do nagrody Nike Bronisława Świderskiego! Literatury pisanej z prawdziwej konieczności, a nie z wyciskania, jak z zużytej tubki, tematów do następnego felietonu.
Ale żyć trzeba i trzeba zarabiać. Można podziękować tylko Jerzemu Pilchowi, że oszczędził mi felietonów o futbolu, których postanowił nie włączać do tego zbioru, gdyż temat jest tak pasjonujący, że będzie stanowić osobną książkę (pewnie kandydatki do Nike 2009).