Lata sześćdziesiąte. Andrzej (11)

Kiedy przylecieli na Kubę, szkarłatne flamboyany były w pełni kwitnienia, ale już w połowie lipca Andrzej widział z okna swojego pokoju, jak przekwitają i z każdym dniem płatki kwiatów coraz gęściej pokrywały ulicę i trawnik posesji naprzeciwko. Sąsiadowali z nimi w prawym skrzydle domu, też jak oni na parterze, Filipowiczowie z Gdańska. Nie wiadomo kiedy się wprowadzili, Andrzej niewiele interesował się tym, co dzieje się w domu, w każdym razie zauważył, że nie było tu zwyczaju takiego jak na Alamarze, że trzeba było robić powitalny bankiet dla Polaków ze smakołyków przywożonych tutaj z polskich dewizowych sklepów PKO. Być może bliskość ambasady niwelowała takie potrzeby, przydziały Baltony, zawsze cichcem rozdzielane wśród swoich jednak starczały i dla takich szarych pracowników jak ojciec Andrzeja i Filipowicz, którzy zawsze coś dostawali, np.: trójkątne puszki polish ham lub herbatę, o którą wszyscy Polacy się zabijali, bo tu herbatę, nie nadającą się do picia, sprzedawano w aptece na chory żołądek.
Jednak dwójka dzieci Filipowiczów – 10 letni chłopak i 8 letnia dziewczynka – nie kwapiła się do żadnych kontaktów towarzyskich. Dzieci były nieśmiałe, zamknięte w sobie i na dodatek Filipowiczowa skarżyła się, że syn ma fobię bakteryjną, że nie może skosztować nawet co ugotowała, bo jak to zobaczy, nie je już nic do końca dnia.
Andrzej w pustce towarzyskiej wyczekiwał przylotu Zieleńcówien, który nie wiadomo z jakich przyczyn opóźniał się, a siostry były w podobnym do jego wieku.
Była pełnia lata na Kubie, smakowite aguacate dojrzewały właśnie teraz, jak i pornograficzne mameye zwane w domu mamayami, gdyż znali nazwy tych owoców tylko ze słyszenia. Czerwona mamaya była podobno na Kubie symbolem kobiecej seksualności i Andrzejowi także nie kojarzyła się z niczym innym.
Stawało się coraz upalniej, codziennie późnym popołudniem gwałtowne deszcze trwające nie dłużej niż piętnaście minut przechodnie przeczekiwali w podcieniach. Andrzej obserwował, jak krople niemal odbijają się sycząc od parzącego gorącem chodnika. Nocne powietrze nie przynosiło żadnej ulgi, gdyby nie wentylator, nie dałoby się spać. Najlepiej było wyjmować z lodówki oszronioną Coca-Colę, którą uwielbiał, mimo, że jak się dowiedział, jest na czeskiej recepturze i czeskich komponentach, gdyż właściciel koncernu zabrał tajemnicę jej wyrobu emigrując do Stanów i nie ma nic wspólnego z amerykańską Coca-Colą, ale i tak była pyszna. Polska Polo-Cocta z PSS-Społem w Siemianowicach, musująca i nie różniąca się kolorem od amerykańskiej Coca-Coli właśnie weszła na polski rynek w ubiegłym roku. Z kofeiną, na importowanych z Jugosławii aromatach, luksusowa, dostępna tylko w niektórych barach Katowic i sklepach siemianowickich, nie umywała się do kubańskiej. Przy ulicy rosły palmy z owocami, których nikt nie zbierał, a właśnie w nich był jeszcze bardziej orzeźwiający napój „agua de coco”. Kokosów nie sprzedawano w sklepach i były dostępne tylko na rosnących wokół palmach. Otwierało się je mocnym uderzeniem nożem w twardą skorupę, gdyż przez dwie zasklepione dziurki nie dawało się dostać do środka. Przed Rewolucją sprzedawali “agua de coco” uliczni sprzedawcy, teraz napój zdawał się być zupełnie zapomniany, nabrzmiałe owocami palmy stały wzdłuż całej 5 Avenidy i nikt się nimi nie interesował.
Za dwa miesiące Andrzej rozpocznie już siedemnasty rok życia, ale jego kontakty męsko damskie były w dalszym ciągu żałosne. Odprowadzał wprawdzie w liceum Urszulę na Dąb, gdzie mieszkała tylko z ciotką, w zastępstwie jej klasowego chłopaka, który wraz z rodzicami wyemigrował do Izraela, ale podobała mu się też Aldona, choć ta wymagała od niego jedynie pomocy w matematyce i fizyce i o „więcej” mowy nie było. Tymczasem na Kubie wszystko było rozerotyzowane, mężczyźni ciągle drapali się w okolicy rozporka, a kobiety były tak samo niedostępne na ulicy, jak i na basenie hotelu Riviera, do których nie miał śmiałości podejść, mimo, że jak skakał i robił salta z trampoliny, Czeszki zachęcająco się do niego uśmiechały.
Andrzej w dalszym ciągu nie miał swoich upragnionych dżinsów, a białe spodnie kupione na ciuchach w Przemyślu choć wydawały się odpowiednie na Kubę, to tylko się wydawały, co też pozbawiało go pewności siebie. W okolicach Vedado i na La Rampie można było spotkać nielicznych wprawdzie, ale jednak długowłosych tropikalnych hipisów ubranych w obcisłe dżinsy. Odbiegali znacznie wyglądem od typowych mężczyzn Karaibów ubranych wciągu dnia w biały garnitur, białe buty, słomkowy kapelusz, z obowiązkowym zegarkiem na ręce w metalowej bransoletce. Fidel Castro zakazał muzyki rockowej już w 1961, mimo jej lewicowych kontekstów i przesłań i mimo, że Batista też jej nie popierał. W rewolucyjnej Kubie wprowadzono kontrolę wszystkich występów muzycznych zespołów zainfekowanych rockiem, czyli odznaczających się dywersją ideologiczną. Wszelkie wpływy Beatlesów czy Rolling Stonesów zostały pogardliwie wyśmiane jako degeneracja i dewiacja na słynnym przemówieniu Fidela na schodach Uniwersytetu w Hawanie w 1963. Elvisa Presleya nazwał Fidel elvispresliana, a dżinsy pitusas, oskarżając wszystkich rockmanów o homoseksualizm. Nazwał też ich nierobami i włóczęgami (pepillos) i nie wiadomo, czemu, synami burżujów nie mającymi co szukać w socjalistycznym społeczeństwie.
A jednak Andrzej nigdy nie uwierzył, by rock na Kubie mógł tak nagle zniknąć i wiedział, że gdzieś tam cała zbuntowana młodzież jest i czasami bojąc się milicji i kubańskich ormowców przemyka ktoś długowłosy ulicami Hawany.
Ale tak jak od kwitnących dziewcząt, tak od muzyki swojego pokolenia tutaj też był odcięty. W sklepach za jedno peso można było kupić w magazynach pozostawione przez Amerykanów longplaye, które w Polsce kosztowałyby majątek, ale nikt z jego kolegów tego by nie słuchał. Wszystkie bolera i operowe pienia, a także muzykę symfoniczną on i jego koledzy mieli za nic i takich płyt nawet nie dotykali.
Andrzej samotnie wypuszczał się do dzielnicy Vedado, krążył po La Rampie zastanawiając się, dlaczego będąc tak blisko Ameryki w niej nie jest. Uwielbiał wypuszczać się właśnie do Vedado, gdzie za jedno peso mógł wejść do supernowocześnie zbudowanego w stylu rewolucyjnym Radiocentro przy skrzyżowaniu ulic 23 i L, ale najbardziej lubił kino studyjne cine La Rampa. Mógł tu zobaczyć filmy, na które w Katowicach ustawiały się kolejki lub ich wcale nie było. Mógł wejść o każdej porze, podczas gdy w Katowicach było jedno kino typu non-stop – kino „Światowid”. Cine La Rampa powstałe jeszcze przed Rewolucją, supernowoczesne z klimatyzacją, najlepszą w Hawanie jakością dźwięku i projekcji. Ekran był na pierwszym piętrze, do którego wchodziło się nie schodami, a pochylnią. Drugie wejście było z restauracji “Wakamba” na calle O. Hol był pokryty tapetami imitujące drzewo sosny. Były tu najnowsze filmy z całego świata, jedynie amerykańskich nie wpuszczano na wyspę. I tak zobaczył wszystkie filmy Bergmana, „Gości Wieczerzy Pańskiej”, „Milczenie”, „Jak w zwierciadle”, a także pogodniejsze filmy z Lollobrygidą „Chleb, miłość i fantazja” oraz „Chleb, miłość i zazdrość”, filmy z Bardotką, Felliniego “La Stradę” “Noce Cabirii” i “Dolce Vita” a na końcu „Parasolki z Cherbourga” i przekonał sie, że właśnie śnieżnobiałe Vedado z kredowymi wieżowcami ma kolor zachodnich filmów kolorowych, kolor, którego w Polsce nie ma i nigdy nie było. Ekipy budowlane właśnie kończyły przebudowę zabytkowego Funeral Caballero na Rampie, przekształcając je w Centrum Kultury we wściekłych, czystych kolorach.
Avenida 23 między ulicą L, a Malecónem zwana La Rampą była najbardziej energetyczna. W chodniki niedawno wmontowano piękne artystyczne mozaiki Rampy z granitu, było ich prawie dwieście, każda inna, supernowoczesna wywodząca styl od Klee i Picassa, zaczynające od ulicy J. Wyżej, po drugiej strony ulicy stał monumentalny salon wystawowy Pabellón Cuba zbudowany na międzynarodowy VII Kongres Związku Architektów w 1963 z wiodącym tematem “Architektura w krajach rozwijających się” w ciągu 72 dni zbudowano na rogu ulic N i 23 aż do Calle 21 kolumny z betonu zbrojonego wysokości 14 metrów wspierające rozświetlony strop z też betonowych belek. Kręte tarasy dwóch pawilonów połączonych tunelem i schodami stanowiły zadaszony, wiszący ogród. Wszystko supernowoczesne nawiązywało do kolonialnej architektury, jednak surowy beton z galeriami, bramami, oczkami wodnymi, tropikalną roślinnością, drewnianymi ławami sprawiało wrażenie monumentalności tropiku, elegancji, funkcjonalności i prostoty. Na murze obok wielkich schodów czerwony napis CUBA przypomniał rewolucyjny rodowód budowli.
Na Rampie było mnóstwo małych lokali czynnych dopiero w nocy, w ciągu dnia czyszczonych i sprzątanych. Andrzej zaglądał do mrocznych klubów jazzowych wyłożonych drewnem, aksamitem, obwieszonych lustrami. Wracając do domu, natykał się na restaurację Moskwa, do której bał się wchodzić, a podobno to tłoczne miejsce było jedynym, gdzie serwowano kawior. Tutaj właśnie Moskwa znalazła sobie siedzibę w opustoszałym po Rewolucji nocnym klubie i kasynie kabaretu Montmartre, niezwykle w epoce Batisty cenionego ze względu na swoje położeniu w centrum miasta, francuskie klimaty i niezwykły w stylu art deco wykwintny wystrój. Zaledwie dwie przecznice przed Hotelem Nacional w kierunku Malecónu, na rogu ulic 23 i P. Klub miał własną orkiestrę, śpiewaków bolera i zespół taneczny, był bardzo drogi ale też niezwykle modny i popularny wśród amerykańskich turystów. Teraz najczęstszym językiem w restauracji Moskwa był rosyjski.
Andrzej mówił biegle po hiszpańsku, dokształcił się jeszcze przez ostanie dwa lata z podręcznika Perlina, niemniej nie potrafił nawiązać tutaj żadnego kontaktu. W szkole dużo uczyli się o Bloku Wschodnim, z którym Kuba od sześciu lat miała intensywne związki gospodarcze, stając się jedynym państwem socjalistycznym obu Ameryk. Od roku rządząca partia nazywała się Komunistyczną Partią Kuby odcinając się od swoich socjalistycznych korzeni z początku wieku i przyznając się bardziej do marksistowsko-leninowskiego wpływu. Fidel Castro, podobnie jak w Polsce Gomułka, stał się pierwszym sekretarzem Partii, a zarazem najważniejszym członkiem Biura Politycznego. Kuba natomiast w odróżnieniu od Polski, miała swojego prezydenta, Osvaldo Dorticosa.
Słowo powtarzane na okrągło na przemówieniach Fidela „venceremos” nawoływało wprawdzie do budowania równocześnie socjalizmu i komunizmu, jednak nikt nie wiedział, co to oznacza. Andrzej z ciekawości chodził z Rudkiem na przymusowe spędy na Placu Rewolucji gdzie ze zdumieniem przekonywał się na własne oczy, jak Kubańczycy autentycznie kochają Rewolucję. Chociaż, jak pamiętał z lekcji francuskiego, Sartre potępiał biurokrację, która pochodziła z „zimna”, to jego słowa „ le Socialisme qui venait du froid ,”nie miały tu uzasadnienia. Rewolucja była gorąca, sprzedawała się tak samo dobrze jak kabarety przedrewolucyjnej Kuby, zamieniono po prostu tylko seks na ideologię.
I jak za poprzedniego pobytu Andrzej widział jeszcze resztki amerykańskich reklam na domach nie zdjętych mocą wrodzonego lenistwa i opieszałości Kubańczyków, tak teraz już po tym wszystkim śladu nie było, wszystkie obiecane społeczeństwu dobrodziejstwa niedostępne za Batisty zastąpiła jedna wielka, permanentna przyjemność: Rewolucja. Objawiało się to w oplakatowaniu całej Hawany. Niezwykle trafne plastycznie, robione z wielkim talentem ogromne tablice i transparenty rewolucyjne budziły naród z tropikalnego lenistwa, energetyzowały i namawiały do buntu wobec zawsze wiadomego wroga: Cuba si, jankes no. Tu, na tej demonstracji przy pomniku Jose Martiego na placu Rewolucji wszyscy byli companiero.
Andrzej pamiętał ubiegłoroczną wizytę towarzysza Raúla Castro w województwie katowickim, jego spotkanie z aktywem partyjnym Śląska i Zagłębia w kop. „Staszic” omawianą na lekcji Wychowania Obywatelskiego. Ach, te wszystkie nazwy! Na zaproszenie KC PZPR przybył tow. Raúl Castro Ruz, II sekretarz Ogólnokrajowego Kierownictwa Zjednoczonej Rewolucji Socjalistycznej, wicepremier i minister sił zbrojnych Rewolucyjnego Rządu Kuby z małżonką Vilmą Espin i innymi kubańskimi towarzyszami. Najpierw kawalkada samochodów zjechała do kopalni Staszic w Katowicach. Tu powitał gości naczelny dyrektor Katowickiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego mgr inż. Benon Stranz, ojciec kolegi szkolnego Andrzeja. Natomiast w Hali Parkowej w Parku Kościuszki, gdzie obowiązkowo musiało pojechać jego liceum, wśród flag narodowa Polski i Kuby z pośrodku czerwonym, radzieckim sztandarem z napisem „Socjalizm młodością i przyszłością świata”. na trybunę stawili się wszyscy partyjni notable całego Górnego Śląska, ambasadorowie kubańscy z ZSRR i Polski, tow. Zenon Kliszko, tow. Edward Gierek, tow. Jerzy Ziętek, oraz ojciec ich szkolnego kolegi. Przybyła generalicja i przedstawiciele organizacji społecznych. Zagrała orkiestra górnicza hymny narodowe Republiki Kuby i Polski. Gierek mówił, że cieszy się, że na Kubę dociera węgiel i maszyny z Górnego Śląska. Raúl żalił się, że naród kubański pierwszy buduje socjalizm na kontynencie amerykańskim, a spotyka się jedynie z kontrrewolucjonistami, atakami pirackimi i bezprawną blokadą ekonomiczną. Raúl Castro dostał od Gierka olbrzymi puchar wykuty w węglu dla brata Fidela, z którego pewnie bardzo się ucieszy. Marzył o takim pucharze, pomyślał Andrzej. Harcerze i harcerki, śpiewając Międzynarodówkę, wnieśli kwiaty i zawiązali na wszystkich szyjach notabli na trybunie czerwone chustki.
Dopiero nazajutrz, Raúla ze świtą przewieziono do Warszawy gdzie Ochab odznaczył go Krzyżem Grunwaldu I klasy. Stawili sie wszyscy, Gomułka, Cyrankiewicz, Kliszko, Spychalski, Szyr, Czesak, Korczyński, Moczar, Werblan. Andrzej musiał znać te wszystkie nazwiska, by w przyszłym roku dopuszczono go do matury. Raúl z Warszawy wrócił na Śląsk i stąd odlatywał do Budapesztu, ale już o tym nie musieli się uczyć.
Andrzej nie mógł wiedzieć, że tutaj w tym czasie, kiedy Raúl był w Polsce, sprzyjającego Rewolucji Kubańskiej młodego lewicującego amerykańskiego poetę w trampkach, Allena Ginsberga wydalono z Kuby za luzactwo, marihuanę i niestosowne wypowiedzi o orientacji seksualnej Che. Ale odczuwał już że to, co tutaj się dzieje jest inne niż w Polsce, że propaganda polityczna jest bardziej egzotyczna, zamiana energii seksualnej na rewolucyjną nie może odbywać się nigdzie indziej, jak tylko tutaj. Przebudowa społeczeństwa postępowała szybko, rock, narkotyki, hipisi do niej nie pasowały. Zakaz filmów pornograficznych, zamykanie domów publicznych, ograniczanie prostytucji nie zredukowało innych narodowych przywar, jak niepunktualność, nieefektywność pracy, wieczne odwlekanie „mañana”. Kubańczycy nie zamienili się w biurokratów, a ich pogodne usposobienie i witalność rokowało, że nigdy to nie nadejdzie. Jednak ku zdumieniu Andrzej zauważył na ulicach pionierskie chusty u szkolnych dzieci, czego jeszcze dwa lata temu nie było, kiedy był tutaj w czasie kiedy trwał rok szkolny. Teraz były wakacje i może to jakieś obozy, kolonie, myślał Andrzej. Wtedy poszczególne klasy chodziły po Hawanie w pastelowych, kretonowych ubrankach, każda szkoła w innym kolorze, bez radzieckich chust.
A jednak każdy Kubańczyk w pracy ojca Andrzeja mówił, że Kubie nic lepszego się w całej historii nie przydarzyło jak José Martí i Fidel. Kubańczycy pojmowali swoje zadanie budowania historii, przez formowanie świadomości społecznej, wszędzie tam, gdzie się udawało, budynki publiczne, szkoły, fabryki, spółdzielnie, kołchozy, nazwano imionami męczenników rewolucji kubańskiej bądź afrykańskiej. Całe społeczeństwo uznano za jedną ogromną szkołę, z Fidelem jako głównym pedagogiem, dostarczającym długimi przemówieniami pewność, że na ich oczach tworzy się nowa ludzka natura, której celem jest ubóstwo.
Gdzieś na Vedado było mieszkanie Che, podobno skromne, ale Andrzej nie wiedział gdzie. Skromnie, jak niosła fama, żył też sam Fidel. Stawiali oni wyżej świadomość społeczną nad rozwój gospodarczy i bardziej przypomniało to religię, gdzie wystarczy uwierzyć, a reszta zrobi się sama. Siedem milionów Kubańczyków i 4 tysiące rosyjskich żołnierzy żyło na wyspie, gdzie dokonywała się wielka operacja na ludzkiej zmysłowości, którą się do tej pory handlowało. Taniec śpiew i ludzkie ciało zrodzone z najwartościowszych soków tej cząstki kuli ziemskiej na Morzy Karaibskim, palmy, turkus wody, biały piasek, miało być zamienione na żołnierskie panterki, na życie stadne. Nie wpuszczanie darmozjadów Amerykanów na wyspę, gdzie spędzali przed Rewolucją zimowe wakacje miało zaoszczędzić tego wszystkiego, czego i tak zaczęło natychmiast brakować. Przydziały kartkowe, przejściowe jak zapewniano po Rewolucji, teraz obejmowały dosłownie wszystko, zmniejszyły się, a posunięcia gospodarcze nie powiększyły obiecywanych plonów. Obsadzenie krzewami kawowymi Zielonego Pasa otaczającym Hawanę z równoczesnym zniszczeniem plantacji wiejskich miało na celu nie wyprodukowanie kawy, a jedynie uzmysłowienie Kubańczykom jak można efektywnie gospodarować, mimo pożałowania godnych efektów. Wszystko to, co mówił Fidel na wielogodzinnych przemówieniach i co słyszał od ojca wprawiało Andrzeja w zdumienie, gdyż w Polsce polityka nie była tak jawna, jak tutaj. On też jeździł ze szkołą sadzić drzewka w czynie społecznym do Chorzowskiego Parku Kultury, ale wiadomo było, jak to się kończyło, wszyscy tam się świetnie bawili, za to pracownicy miejskiej zieleni mieli więcej roboty po akcji, niż przed. Wyjazdy na zafrę, trabajo voluntario ludzi nie umiejących pracować na plantacji było dla Andrzeja równą głupotą i wiedział, już że to wszystko po to, by społeczeństwo wychować, a nie by coś pożytecznego dla kraju zrobić. Propagowanie ubóstwa, jako przeciwstawienie się amerykańskiemu zalewowi zbędnych przedmiotów doprowadziło do wydłużania się kolejek za przedmiotami niezbędnymi, a walka z indywidualizmem sprowadziła się do walki z długimi włosami u mężczyzn.

I na te wszystkie rozmyślania Andrzeja zjechały z Warszawy Zieleńcówne.
Andrzej nie wiedział, czy miały w walizkach ukryte dżinsy, były ubrane w zachodnie ciuchy, miały kosmetyki kupione w PKO, były swobodne i nieskończenie piękne.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *