Krystyna wysyłała Ewę do sklepu i Ewa jechała autobusem bardzo chętnie, zawsze przywoziła to, czego brakowało w czasie ich jazd po reglamentowane produkty, czyli głównie owoców, które rzucano w różnych dniach, w różnych ilościach i różnego asortymentu, a oni przyjechali tu po to, by nareszcie najeść się ich do syta. Ale zamiast do sklepu na calle 42 w Marianao, Ewa potajemnie wsiadała w autobus wiozący ją w odwrotnym kierunku, gdzie samej wypuszczać się nie wolno było, czyli do Habana Vieja. Prosiła kierowcę, by wysadził ją na Malecónie u wylotu ulicy Galiano, która podobno nazywała sią Avenida Italia, ale Ewa nie wiedziała, czy nazwę zmieniono po Rewolucji, w każdym razie wszyscy teraz nazywali ją Galiano.
Była to ulica którą pamiętała z poprzedniego pobytu na Kubie, z murowanymi arkadami, z wysoko sklepionymi sufitami, pięknymi gzymsami, ciężkimi parapetami okiennymi i monumentalnymi balkonami. Jak pamiętała, był tu pięciopiętrowy duży, klimatyzowany magazyn z ruchomymi schodami, kompletnie pusty, po którym jeździła zachwycając się tymi ruchomymi schodami, bielą silnie oświetlonych pomieszczeń, gdzie gdzieś w rogu na jakimś piętrze wisiały zachwycające girlandy sztucznych kwiatów i na półkach posążki Buddy, oraz figurki katolickich madonn, najczęściej czarnych, trzymających na rękach czarnoskórego Jezusa. To wszystko pragnęła zobaczyć jeszcze raz i przywitać się z tym wszystkim. Bo na odwiedzenie dzielnicy chińskiej nie starczało już jej odwagi.
Rewolucja kulturalna w Chinach zapoczątkowana w maju przerażającymi wydarzeniami nie dotarła na Galiano. Tu smutni, niezwykle chudzi, zgięci w pół starzy Chińczycy podążali jak zwykle milcząco od morza w górę ulicą Galiano, na nikogo nie patrząc, niemal niewidzialni wśród ładnie ubranych Kubańczyków w białe garnitury i słomkowe kapelusze i Kubanek w obcisłych sukienkach, zawsze w pończochach i na obcasach. Podążali do swojej dzielnicy Barrio Chino rozpościerającej się niemal kilka metrów od Capitolu pomiędzy ulicami Amistad i Dragones. Tam w połowie dziewiętnastego wieku osiedlili się ich przodkowie, którzy przybyli tu statkami z nędznych prowincji Kanton i Hakaka jako pracownicy najemni, dołączając do czarnych niewolników na pola trzciny cukrowej, gdzie zawsze brakowało rąk do pracy. Dwa tysiące Chińczyków lojalnie walczyło z Hiszpanami o niepodległość Kuby, ale kiedy Rewolucja nacjonalizowała ich luksusowe restauracje, sklepiki, teatry, kasyna, salony, nocne kluby z wyrafinowanymi imprezami i tańcami, zabrano im banki, winiarnie, kioski z chińskimi gazetami i książkami rozproszyli się na uchodźctwie w państwach sąsiednich Ameryki. Część osiedliła się w Stanach, Dominikanie i innych krajach Ameryki Łacińskiej, ale ci mający tu już rodziny z Kubankami zamieszkała poza dystryktem i Ewa wyobrażała sobie, że tam, w tej tajemniczej dzielnicy chińskiej należącej do Habana Vieja muszą mieszkać tylko starzy, łysi Chińczycy z warkoczem na plecach, którzy już ze względu na wiek nie mogli ani emigrować, ani tworzyć mieszanych małżeństw.
Szła ulicą Galiano w upalne przedpołudnie chroniąc się przed słońcem jak wszyscy przechodnie podcieniami, słońce dopadało ją jak przekraczała przecznice Galiano: San Lázaro, Trocadero, Lagunas. Wszystkie przecięcia kończyły wspaniałe, kilkukondygnacyjne neobarokowe kamienice. Między Animas a Virtudes stał Hotel Lincoln. Tu w restauracji hotelu zbierała się elegancka elita Hawany, przychodziły kobiety ubrane w pobliskim El Encanto według najnowszej europejskiej mody od Diora i Chanel. Były tu marmurowe posadzki, lustra w złotych ramach, białe posągi amorków, kryształowe żyrandole i boazerie z różowego marmuru. Fidel jeszcze przed przejęciem władzy kazał porwać stąd i przetrzymać światowej sławy mistrza świata w wyścigach samochodowych na czas odbywających się w Hawanie Batisty ważnych zawodów, by prezydent Kuby nie cieszył się jego sukcesem. Ewa wiedziała, jak ważny jest sport dla popularności panującego rządu pamiętając emocje Wyścigu Pokoju w Polsce i zapewne wiedział to też Fidel. Nim wypuścił na wolność kierowcę rajdowego jak już zawody się zakończyły, zniknięcie gwiazdy wyścigów samochodowych odnotowały gazety w Nowym Jorku, Rzymie, Paryżu, Meksyku i Buenos Aires. Wbrew tym wszystkim deprecjonującym rząd zabiegom Fidela, kapitalistyczny hotel Lincoln, służący teraz w większości notablom radzieckim, wyglądał wspaniale.
Gdy przeszła przecznicę Concordia, po drugiej stronie Galiano wyłonił się jeden z największych budynków na Kubie, dziesięciopiętrowy gmach zbudowany w czasie drugiej wojny światowej w stylu art déco. Składał się z 67 mieszkań oraz dwóch dużych sal widowiskowych: „Teatro América” dla 1800 widzów z ogromnym marmurowym holem, oraz pierwszego klimatyzowanego kina w Hawanie „Radio Cinema”. Była tam przed Rewolucją słynna restauracja prowadzona przez Chińczyków.
Ponieważ drzwi w kinie pozostawiono otwarte, a seanse filmowe odbywały się cały dzień systemem non stop za jedno peso wstępu, Ewa poczuła przechodząc obok falę zimnego powietrza.
Dalej już, po przekroczeniu ulicy Neptuno, był wyłożony wielkimi kamiennymi płytami z otworami na drzewa, park powstały po spaleniu największego i najwykwintniejszego domu towarowego przedrewolucyjnej Kuby, El Encanto, gdzie po jego znacjonalizowaniu i zwolnieniu 400 pracowników, którzy wyemigrowali do Miami, Che zdążył kupić sobie skórzaną kurtkę, którą Alberto Korda rozsławił na cały świat najsłynniejszym portretem Guevary.
W 1961 roku 23 letni pracownik sklepu, agent CIA – jak powiedział o nim w przemówieniu Fidel – nocą podłożył dwie bomby. Dom spłonął wraz z 43 letnią Fe del Valle, zwaną „Lula”, która tej nocy jako strażnik milicji tam przebywała. W trzy miesiące terrorysta został schwytany i wykonano na nim wyrok śmierci przez rozstrzelanie.
Tragicznie zmarła Fe del Valle ma posąg w parku jej imienia.
Ewa była już u celu swojej wędrówki, skręciła w przecznicę Neptuno do domu towarowego, który sobie mgliście przypomniała, jak była tu dwa lata temu. Dom towarowy zatrzymał nazwę sprzed Rewolucji, nazywał się La Epoca i konkurował niegdyś ze świetnością spalonego i zamienionego na park El Encanto.
„Epoca” był ogromnym budynkiem, miał wejścia i wyjścia przez Galiano, San Rafael i Águila. Schody ruchome już nie działały, ale w dalszym ciągu była klimatyzacja, co Ewa przywitała z zadowoleniem, gdyż zmęczyła się upałem idąc tu aż z Malecónu. I tak budynek szczęśliwie przetrwał trudne porewolucyjne czasy pełniąc w dalszym ciągu swoją pierwotną handlowa funkcję. Inne sklepy przy Galiano, gdzie przed Rewolucją w sobotnie popołudnia pielgrzymowały na zakupy kobiety z całej wyspy, zamieniono z powodu braku produktów do handlowania na inne użyteczności, jak mieszkania, magazyny czy zwyczajnie zburzono.
La Epoca sprawiała wrażenie całkowitej bezużyteczności z powodu braku materii do handlowania i pozór ten zastępowano różnymi rodzajami przedmiotów związanymi z kulturą chińską, widocznie ze względu na bliski Chinatown, a może z innego powodu i Ewa skrupulatnie przechodząc między regałami wchłaniała te wszystkie smoki i koronkowe zdobienia w marmurze i drewnie. Były tajemnicze, nie wiadomo jak wykonane ażurowe kule w kuli promieniowały jakimś smutkiem bezużyteczności dewocjonaliów stojących w jednym miejscu, których znaczenia Ewa nie rozumiała i niejednokrotnie się ich bała. Całe szczęście wystawione na sprzedaż egzotyczne sztuczne kwiaty wykonane z nasączonego stearyną papieru i wzmocnione drucikami zwisały girlandami z wysokich sklepień i dawały oczekiwaną przez Ewę wesołość i optymizm.
I kiedy Ewa jechała z powrotem autobusem na zakupy do Marianao, myślała o tym, że właściwie nie odczuła już elegancji ulicy Galiano, którą ulica utraciła bezpowrotnie, ale była zadowolona, że i tak to co pozostało było o wiele bardziej wykwintne niż Supersam i Zenit w Katowicach, sklepy które nie musiały ulegać degradacji, gdyż od początku były zdegradowane.
Trudno było zorganizować wycieczkę poza Hawanę, chociaż na przeszkodzie nie stawała Krystyna źle znosząca tropiki, ale środek lokomocji, którym można było się z Hawany wydostać.
Rudkowi udało się w końcu na niedzielę namówić Indianina, by przyjechał swoim służbowym chevroletem wczesnym rankiem pod ich dom. Niestety, Kubańczyk przyjechał z trzygodzinnym poślizgiem. Już spakowani stali na ulicy o umówionej godzinie i wyglądali jego przyjazdu, by ani minuty nie utracić z czasu wycieczki, aż wreszcie wrócili do domu sfrustrowani, rozpakowali rzeczy do jedzenia, włożyli do lodówki i wtedy Indianin zatrąbił.
Do Soroa było ponad godzinę zachodnim odcinkiem Carretera Central. Samochód jechał cały czas ponad sto kilometrów na godzinę, tak szybko, że szare pnie brzuchatych palm tylko migały za szybą. Mijali miasteczka z takimi samymi jak w Hawanie podcieniami, wielobarwne i wesołe, ale także puste przestrzenie wiejskich pól i nieużytków sawanny porośniętej suchymi chaszczami. Na horyzoncie migały wzgórza i pojedyncze chatki kryte palmowymi liśćmi i wtedy wszystko sprawiało wrażenie pustki i nostalgicznego smutku.
Nagle jadąc w kierunku prowincji Pinar del Río pejzaż zaczął się zmieniać i z czerwonej ziemi wyrosły pagórki pokryte dżunglą. Były to wapienne mogoty, mające też wewnątrz jaskinie, w których mieszkali Indianie przed kolonizacją, teraz były obiektem badań grotołazów z całego świata.
Po nacjonalizacji posiadłości Soroa wysyłano tu na wakacje, do rezydencji właściciela kolekcji storczyków, będącej teraz własnością Oddziałów Specjalnych w Soroa, notabli i ich rodzin, a także chwalono się nią wożąc tu delegacje zagraniczne. Było co pokazywać. W nieskazitelnie czystym powietrzu rosła bujnie wszelka egzotyczna roślinność dzięki częstym deszczom, a delikatne storczyki zakwitały jak polne kwiaty.
Zaparkowali w dolince na południowych stokach Sierra del Rosario, gdzie już po Rewolucji wybudowano kilkanaście supernowoczesnych domków campingowych z białymi betonowymi dachami i dokończono budowę basenu i restauracji.
Poszli w górę ścieżką przez dżunglę, mijając polecane tablicami informacyjnymi miejsce, gdzie powinien być wodospad, ale akurat był wyschnięty. Zwisały liany egzotycznych drzew, w poszyciu rosły znane Ewie rośliny z upraw doniczkowych na parapetach okien w Polsce, a wszystko razem było jak sienkiewiczowski opis z „W pustyni i w puszczy”. Liściaste lasy górskie, niejednokrotnie teraz kwitnące na czerwono, z drzewami czasem sięgającymi 30 metrów wysokości zachwycały bujnością. Przetykane bambusami, palmami, sosnami karaibskimi różnymi odcieniami zieleni układały się w harmonijne kolorystyczne struktury. W niższych piętrach puszczy rozpoznawali krzewy kawowe, będące pewnie pozostałością po plantacji, gigantyczne paprocie i widłaki wielkości człowieka, oraz tak samo duże krzewy borówek, agaw i kaktusów.
Po pół godzinie dotarli na szczyt pagórka gdzie był El Mirador i gdzie Rudek kazał zejść Ewie na skraj tuż nad przepaść, by ująć aparatem fotograficznym, w którym miał kolorowy film z przeźroczami równocześnie z porośniętymi dżunglą pagórkami widniejący w tle turkusowy prostokąt basenu. Mirador, pozbawiony zapewniających bezpieczeństwo turystom poręczy poprzez swoją naturalność dodał ich wycieczce element grozy, szczególnie, że Ewa cierpiała na lęk przestrzeni.
Z tego niewielkiego wzgórza – balkonu 250 metrów nad poziomem morza – roztaczał się piękny widok: ku południowi na wybrzeże Morza Karaibskiego, a ku północy na pasma górskie Sierra del Rosario. Słychać tu było odgłosy ptaków, które wokół nich krążyły, siadały na okolicznych drzewach i śpiewały.
Wszystkie gady i płazy towarzyszące im w wyciecze jak i wszelkie insekty były podobno niegroźne i nie wyrządzające ludziom żadnej krzywdy. Niestety, nie zobaczyli boa kubańskiego, ani żadnego zwierzątka, oprócz jaszczurek, które ciągle zmieniały kolor i przestraszone trąconym nieopatrznie butem, gdyż po zmianie koloru nie sposób było je zauważyć, uciekały pozostawiając ogony.
Ponieważ milczący Indianin został w restauracji „El Salto” i nie chcieli, by długo na nich czekał, kontemplacja dzikiej kubańskiej przyrody powoli, ku żalowi Ewy, się kończyła, musieli wracać.
Pozostało do zwiedzenia jeszcze tylko Orchidarium pełne tropikalnych begonii, storczyków, krotonów, anturium i kwiatów których Ewa nigdy w życiu nie widziała. 65000 kwitnących akrów będących teraz filią Uniwersytetu Hawańskiego było obiektem badań naukowców z całego świata. Cały stok niemal pionowego zbocza wzgórza otaczał gaj palm królewskich. Na ogród składały się małe poletka – poziome półki okolone żywopłotami oddzielającymi poszczególne gatunki kwiatów. Było ich tysiące z całego świata, w tym 700 gatunków storczyków z Azji, Ameryki Południowej i innych regionów tropikalnych, wiele rzadkich odmian, nigdzie nie spotykanych, ocalonych od wymarcia. Wszystko pachniało, wydawało dźwięki rojących się, połyskujących wielobarwnych kolibrów, motyli i pszczół. Storczyki rosły na innych żywych roślinach, zwisały z sufitu szklarni, w doniczkach, między skałami i także zupełnie swobodnie na trawnikach.
Wszystko to powstało na żyznych polach plantacji kawy założonej tutaj z końcem dziewiętnastego wieku, by potem nowy właściciel pochodzący z Wysp Kanaryjskich, polityk w kampanii prezydenckiej Machado i potem minister w rządzie Batisty kupił tę posiadłość, wybudował tu rezydencję dla żony, założył ogród storczyków, których z biegiem lat stał się znawcą i perfekcyjnym kolekcjonerem. Po Rewolucji wrócił na Wyspy Kanaryjskie, gdzie po roku zmarł, pozostawiając komunistycznej Kubie 700 gatunków orchidei, 6000 kwiatów ozdobnych oraz bogatą bibliotekę.
Kiedy siedzieli już w restauracji, a czarnoskóra kelnerka przynosiła im talerze z czarnym ryżem fasolą i kawałkami białego mięsa krabów, Rudek zapalił papierosa przywiezionego przez Krystynę z Polski, ale Indianin wolał swojego Partagása, który mimo znacjonalizowania fabryki, nie zmienił nazwy.
Co robiono z tak dużą ilością storczyków, zastanawiała się Ewa i przypomniała sobie kolorowe zdjęcie storczyków wpinanych przez stewardesy pasażerom samolotów lądujących na Kubie w amerykańskim przewodniku wydanym dziesięć lat temu, który właśnie Andrzej kupił za 1 peso w jakiejś księgarni w Starej Hawanie.