Pochwała amerykańskiego Art Déco

Teraz, gdy warszawski Prudential ma być lada rok przywrócony pierwotnej świetności za jedyne, jak donoszą media 25 mln zł (6, 3 mln EUR), a z socrealistycznych ozdóbek dawnego Hotelu Warszawa nic nie zostanie, warto przezornie przyjrzeć się innym miastom i ich ubiegłowiecznej architekturze.
Od czasu, gdy budowano wspaniały Prudential – warszawski drapacz chmur (1931 – 1934), siedzibę angielskiego Towarzystwa Ubezpieczeń Prudential – a w czasie powstania warszawskiego go bombardowano, amerykańskie miasta tkankę zabudowy solidnie tkały od momentu, gdy Art Déco zawładnął artystami obu kontynentów i powoli wypierał klasyczny konserwatyzm.
W latach powojennej prosperity, jak i po wielkiej depresji z 1929 boom gospodarczy zapoczątkowany polityką Nowego Ładu prezydenta Franklina D. Roosevelta płynnie doprowadzał w otoczce tego stylu do modernizacji kraju i jego cywilizacyjnego rozkwitu.
Warszawski Prudential, figurujący w najznakomitszych światowych spisach arcydzieł architektonicznych doczekał się szacunku, powrotu do pierwotnych form i triumfalnego dzisiejszego odrodzenia.

Czytając na internetowej witrynie „Obiegu” utyskiwania, że sztuka dzisiejsza musi być dlatego brzydka – gdyż jest trudna, obrośnięta wielością zupełnie nowych dla ludzkości problemów, ciężka intelektualnie, wymagająca od odbiorcy nie lada wtajemniczeń i erudycji – warto zadumać się nad ubiegłowieczną śmiałością twórczego fermentu, jaki zapanował wśród w końcu ludzi pieniądza, interesu i, jakby podszepnęła lewica, ludzkiej pazerności.
Gdy nasz polski modernizm szukał piękna w materiałach budowlanych dostępnych na terenie kraju, a rodzime drewno i kamień rafinowały się w wirtuozerii polskiego rzemiosła, amerykańskie szaleństwo przekształcania secesji na nowoczesny kubizm, fowizm i związane z tym światopoglądowe przewartościowania nie mają geograficznych granic.
Nietzscheańska filozofia neguje artystyczną ascezę i powściągliwość, a orgiastyczne rozpasanie każe szukać inspiracyjnej wolności w energetyzującym okultyzmie pierwotnych rytuałów mieszkańców Nowego Świata.
Przeczytałam gdzieś, że późny, wspaniały rozkwit amerykańskiego Art Déco, to już nie symbolizm, a metafora. Czyli akcent położony na estetyzm perswazyjny, a nie domniemany.
I może to uchroniło amerykańską ornamentykę przed faszyzującą europejską przemocą, gdyż tutaj Art Déco jest prywatne, a nie państwowe.Jestem przed sławnym budynkiem na Trzeciej Avenue 1222, pierwszym wieżowcem Art Déco, ale teraz stojący niemal w studni wyższych i nowszych wieżowców.
A jednak to ten budynek promieniuje wykwintem.
Wchodzę do środka niemal z nabożeństwem i stoję w obszernym korytarzu. Właśnie młoda kobieta zmienia wodę w wazonach różowym orchideom pod pamiątkową tablicą właścicieli budynku, braci Morgan(widocznie nie wypada dawać fundatorom kwiatów tańszych). Mimo, że T.M. Morgan zmarł w 1919, tablica upamiętnia rok 1935, a budowę drapacza chmur ukończono w 1928, pielęgnuje się źródła i czasy właścicieli dobrze prosperującej The Northern Life Insurance Company.
W ogromnym holu panuje właściwie półmrok, a jednak silnych kontrastów wdzierającego się światła z wahadłowych drzwi, jak i z zwisających brył prostopadłościanów rozbudowanych w ogromne żyrandole nie da się podrobić żadnymi współczesnymi aranżacjami klimatu i nastroju.
Zbliżam się do windy po marmurowej posadce inkrustowanej wielobarwnym marmurem. Wszystko właściwie, na co popatrzę, ma jeszcze jakieś wewnętrzne, estetyczne rozgałęzienia jak w strukturze przyrody, gdzie, by z zachwytu nie oszaleć, ślizgamy się jedynie po widzianej powierzchni.
W półmroku leniwo wchodzę do bezszelestnej windy, naciskam guzik na piętro najwyższe, z którego już niewiele zobaczę, bo od panoramy miasta są inne przecież windy i drapacze, ale w tej pluszowej dystyngowanej klatce z czasów, które się wbrew kosmosowi, historii i zdrowemu rozsądkowi zamelinowały, wysącza się nieuchwytna melancholia.
Schodzę schodami przeciwpożarowymi, by zajrzeć za pokryte siatkami okna, gdzie mimo pozornej karłowatości budynku ludzie i samochody mają w dalszym ciągu wielkość mrówek. Chociaż to podobno tak niewiele, tylko 27 pięter, ale wystarczająco dużo, by trzema kondygnacjami laureaci konkursu architektonicznego pobili wysokość seattleńską Smith Tower i stali się budowniczymi najwyższego budynku na zachód od Missisipi.
Mijam stojącego u wejścia ochroniarza, by z mroku ciężkich, śliskich posadzek, ścian i sufitów, gdzie po niklowanych framugach, klamkach, łącznikach i ozdobach z brązu ślizgało się wraz z moim wzrokiem odbijające się, co i rusz światło, wyjść jakby z kadru filmu noir w zupełnie inne czasy, inną ulicę.
I wtedy dopiero mam możliwość w otoczeniu gęstej zabudowy objąć wzrokiem całą bryłę budynku, czyli schodkowego, modnego wówczas powrotu do formy azteckiej piramidy, do zigguratu, którego barwa elewacji czyni go bardziej biologicznym, niż, jak było w założeniu epoki, technicznym. Przewodniki donoszą, że 33 odcienie cegły ułożono walorowo rozjaśniając ku górze, co stanowi metaforę lokalnego, kolorytu skał, chociaż, jak czytam dalej w środku budynku użyto marmuru z całego świata: Francji, Hiszpanii, Włoch, Alaski, Vermontu, Kalifornii, Nowego Jorku i Tennessee, jak również polerowanego różowego granitu z Texasu.

Głosząc wykwint popularny, demokratyczny, jednak nie masowy i prostacki, architekci Albertson, Wilson & Richardson dali miastu Wieżowiec Seattle w 1929 w stylu Art Déco najwyższej próby. Mimo bogactwa i przepychu, bardziej to hymn na cześć piękna i chwały mieszkańców, niż popis i demonstracja zasobności inwestora.
Marmurowe ozdoby skomplikowanych ornamentów, płaskorzeźby z brązu przedstawiające lokalną faunę i florę stanowią estetyczną oprawę jedynie elegancji i wykwintu.
I może, mimo mnogości stylów i innowacji, miasto w dalszym ciągu jest w klimacie szmaragdowego błysku kamieni szlachetnych, ich nieśmiertelnego piękna i nieprzemijalności.

Miasto niemal nie posiada krzykliwych reklam, a zadaszenia sklepów, markizy, parasole i obramowania okien kamienic starają się utrzymać rygor dystyngowanych, szlachetnych kolorów zimnych, witrażowych barw Art Déco.
Budynki 1920 i 1930, pomimo pozoru twardości i mocy, są kruche i eteryczne, a ich delikatne fasadowe zdobienia, pełne wizerunków Indian i azteckich ornamentów są delikatne i wymagające. Potrzebują stałej konserwacji i nieustannej świadomości o swojej rzadkości zarówno fizycznej jak i mentalnej.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2008, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *