Lata sześćdziesiąte. Ewa (18)

Do liceum plastycznego egzaminy były wcześniej niż do ogólniaka, ale nie można było złożyć podania do dwóch liceów równocześnie i zdawać w wypadku nieprzyjęcia w późniejszym terminie do innego. To prawo jednej szansy było łamane jak i wszystko w ówczesnej Polsce. Na lekcji wychowawczej klasy siódmej przerabiali to wielokrotnie: pisali na lekcji podanie o przyjęcie, życiorys i drugie podanie w wypadku nieprzyjęcia do szkoły średniej. Pozostawała wtedy zawodówka i każdy uczeń ze względu na obowiązek dalszego kształcenia po ukończeniu podstawówki musiał złożyć podanie do wybranej przez siebie szkoły zawodowej. Ewa marzyła, by móc toczyć prawdziwe kule z drewna, a nie męczyć się ciągle z odpadającymi piłeczkami pingpongowymi z korpusów lalek, dlatego w wypadku nie dostania się do Liceum Plastycznego zapragnęła być tokarzem i podanie do Zespołu Szkół Zawodowych złożyła.
Na lekcji polskiego trzeba było napisać na ocenę ankietę z podyktowanymi na lekcji pytaniami i odpowiedziami.
Ankieta
1 Czy po ukończeniu VII klasy chcesz pójść do szkoły ogólnokształcącej, czy do zawodowej?
2. Jeśli chcesz iść do szkoły zawodowej, to do jakiego zawodu i dlaczego?
3. Gdybyś nie mógł uczyć się w wybranym przez ciebie zawodzie, to jaki inny wybrałbyś zawód (wymień kilka zawodów)?
4 Czy rodzice zgadzają się z twoim wyborem, a jeśli nie, to jaki zawód proponują?
5. Wymień kilka szkół zawodowych, gdzie można uczyć się zawodu który sobie wybrałeś.
Nikogo nie interesowało dlaczego Ewa chce pójść do liceum plastycznego, ale ona doskonale zdawała sobie sprawę z wyboru takiej jeszcze możliwości ucieczki przed życiem wspólnotowym i gromadnym. Tylko w zajęciach samotniczych, w kontakcie z materią, w jej przetwarzaniu, Ewa odzyskiwała smak życia i poczucie bezpieczeństwa. Ale stawała się jeszcze bardziej samotna, brat jej unikał i izolował swoich kolegów i koleżanki od niej, a jej koleżanki szkolne wiedziały już, że nie będzie się z nimi dalej uczyć i też zajmowały się tylko sobą. Marzenka już ostentacyjnie zupełnie ją ignorowała i z korzystając ze swego o głowę wyższego wzrostu nie zauważała.
Ewa zaczęła chodzić do szkoły sama, bez Marzenki. Dołączała do niej po drodze na wysokości pomnika Jola. Na Placu Grunwaldzkim pomnik „Rodzina” stał już ukończony w swojej betonowej, surowej krasie. Nogi rodziców zwężały się ku dołowi, a trzymane nad ich głowami – niczym trofeum – masywne dziecko, świadczyło o tym, że to właśnie w nim Polska Ludowa pokłada największe nadzieje. Jola wyczytała gdzieś, że rzeźbiarz jest w ciężkiej depresji po krytyce publicznej jego dzieła. Wkrótce też pojawiło się znowu rusztowanie i pomnik zaczęto oklejać różnokolorowym złomem ceramicznym.
W życiu Ewy także pojawiły się nowe problemy dnia codziennego, z którymi nie mogła już się podzielić z przyjaciółkami, bo takie już nie istniały. Mimo, że w dalszym ciągu na świadectwie ukończenia szkoły podstawowej „groziły” jej same piątki i nie miała żadnych problemów z nauką, spadło na nią prowadzenie całego gospodarstwa domowego, gdyż jej ukochana babcia Wandzia nie miała pojęcia o zakupach, ani o sprzątaniu. Przed wojną Wandzi usługiwała dziewucha ze wsi mieszkająca w służbówce, a po wojnie Emil. Babcia testowała kuchty testem pierogowym, który decydował o przyjęciu, sama gotowała dużo lepiej od Krystyny, ale trzeba było jej dostarczać wszystkie wiktuały, co było trudne. Także trzeba było za nią sprzątać i choć prosiła Ewę, by pozamiatała tylko po wierzchu, „bo po co się tak męczyć”, to jednak te wszystkie czynności trzeba było wykonać.
Niestety, mimo usilnych starań Ewy, babcia czuła się coraz gorzej z sercem, Andrzej znikał na całe dnie wpadając tylko na posiłki, a Ewa ciągle podnosiła z ziemi spadające otyłej babci przedmioty i wsuwała pantofle, wysuwające się skutkiem przydeptywanych zawsze pięt.
Nastał Wielki Tydzień w połowie kwietnia i babcia w stresie przygotowań wielkanocnych czuła się z dnia na dzień coraz gorzej i powiedziała, że nic nie da rady zrobić. Ale w Wielki Piątek, jak Ewa i Andrzej spali, wstała świtem i kiedy Ewa się zbudziła, babcia w makutrze ucierała już jajka i wszystko na gazie się gotowało. Na wyrzuty, że miała leżeć, powiedziała, że nie mogła wnukom tego zrobić, by nie było bab wielkanocnych i pierogów.
W pierwszym odruchu Ewa zbiegła na parter do pani Ireny, gdyż tej właśnie sąsiadce Krystyna powierzyła los swoich dzieci i matki. Ale w piątek rano pani Irena i jej mąż, też inżynier, byli w pracy, otworzyła jej zasikana ze starczą demencją matka pani Ireny. Odór zepsutego moczu buchający z otwartych drzwi był nie do zniesienia. Zza niej wychyliła się Danka i Wituś, ale cóż mogli oni wszyscy pomóc. W pantoflach Ewa przebiegła koło piaskownicy do Pani Marzenkowej, tylko Marzenka miała telefon. Ale pani Marzenkowa, kobieta przecież niepracująca, przy mężu, od miesiąca podjęła pracę w księgowości Spółdzielni Mieszkaniowej w niebieskich blokach, które wybudował jej mąż, czyli Pimpuś, ojciec Marzenki. Marzenka poradziła, by pójść piętro wyżej do Szeferowej, do której Ewa chodziła na lekcje gry na pianinie, gdyż Marzenka nie znała numeru telefonu, a niedawno męża pani Szeferowej odwiozło pogotowie i pewnie ten numer zna. I faktycznie, pani Szeferowa sprawnie wezwała karetkę pogotowia i babcię Wandzię zawieźli do dawnego, przyklasztornego, teraz miejskiego szpitala w Bogucicach. Ewie przybyły jeszcze jazdy autobusem do Bogucic, gdzie jej ukochana babcia leżała w samym kącie dziesięciołóżkowej, obskurnej sali starego szpitala z czerwonej cegły, ponurego i chyba od zbudowania go w ubiegłym wieku, nie remontowanego. Ewa przywiozła babci jasiek pod głowę i kompot, i zapewnienia, że wszyscy sąsiedzi się nią interesują i pomagają im w domu, co było nieprawdą. Ewa przemykała się przez klatkę schodową obładowana siatkami zakupów chwytając nieżyczliwe spojrzenia sąsiadów, którzy z satysfakcją patrzyli, jak się Ewa męczy i dobrze jej, bo rodzicom zachciało się Kuby zamiast tutaj siedzieć i doglądać starej matki. Babcia Wandzia miała sześćdziesiąt pięć lat i Ewa w codziennych żarliwych modlitwach do swojej patronki, Małej Tereski z Lisieux życzyła swojej ukochanej babci długiego żywota i modlitwa została wysłuchana. Ponieważ Ewa posłusznie na polecenie babci wysłała telegram na Kubę powiadamiając matkę o chorobie, doszły w szpitalu razem z babcią do wniosku, że przecież nie musi mama wracać, skoro lekarze uważają, że nie ma żadnego zagrożenia życia. Wanda, pełna wyrzutów sumienia kazała Ewie wysłać następny telegram. Ewa wiedziała, że każda litera telegramu na inny kontynent to mnóstwo pieniędzy i starała się redagować wiadomość jak najoszczędniej.
Zgodnie z poleceniem matki, że ma o wszystkim informować panią Irenę zeszła tam wieczorem. Mimo, że pani Irena często nie przychodziła na noc zostawiając swoją matkę i dwójkę małych dzieci do opieki mężowi, gdyż musiała być „na kopi”, tym razem była w domu i przyjęła Ewę leżąc w łóżku i odpoczywając po racy. Trzymając w jednej ręce szklankę z kawą, a w drugiej papierosa, powiedziała Ewie, że jutro przyśle do niej kobietę do sprzątania, której trzeba zapłacić i by Ewa zostawiła klucze. Ewa z bólem obserwowała, jak znikają z domu różne przedmioty, nawet kubańskie kolekcje znaczków Andrzeja, muszle, ubrania, nowe białe buty mamy z szafki z przedpokoju. Po wyczyszczeniu dywanu z dużego pokoju i umyciu podłóg i pobraniu kilkudziesięciu złotych kobieta, której towarzyszyła mała dziewczynka zaglądająca do wszystkich szuflad już się nie pojawiła, co Ewa przyjęła z ulgą. Teraz zostali sami z Andrzejem na gospodarstwie i wykształcił się specyficzny podział ról. Andrzej stołował sie tylko w barach mlecznych i potrafił w ciągu dnia odwiedzić nawet trzy, kupując w każdym inne naleśniki z serem lub gołąbki. Ewa po południu zmywała naczynia, a Andrzej cały czas w trakcie zmywania opowiadał jej wszystko, o czym się mówiło ubiegłego wieczora w Santosie. Kiedy kończyła, on też kończył opowiadać i szybko szedł do Santka, by wrócić późnym wieczorem i nastawiwszy Radio Luksemburg do rana się uczyć.
Ewa zasypiała śmiertelnie zmęczona jak kamień, nie oglądając telewizora, zdążywszy jedynie odrobić lekcje. W soboty Andrzej sprowadzał do zajętego zaraz po wyjeździe Rudka małego pokoju niemal całą klasę – „do wolnej chaty”, zamykał się tam z nimi i Ewa nie miała do nich wstępu. Czuła się wtedy jeszcze bardziej samotna niż gdyby była kompletnie sama w domu. Stawała się coraz bardziej nieśmiała, niepewna i zahukana.
Babcię przywieźli ze szpitala na krótko przed powrotem Krystyny z Kuby. Wkrótce pojechała do Przemyśla, a Krystyna rzuciła się w wir meblowania mieszkania. Udało jej się natrafić na moment, kiedy nie wiadomo z jakiej przyczyny i czyjej interwencji, komplety meblościanek Kowalskiego nagle przestały być jedynie dekoracją wystawową w domu meblowym na ulicy Mickiewicza. Wóz meblowy miał tylko kilka przecznic do przejechania i robotnicy wnieśli deski paździerzowe na trzecie piętro. Stolarz polecony przez panią Irenę pociął piękne biurka dziadka Franciszka w stylu Art Deco zamieniając je na komody i zwężając tak, by się zmieściły w przedpokoju pełniąc rolę bieliźniarek. Z przedwojennej szafy stolarz zrobił pawlacz w przedpokoju. Podzielił mały pokój na dwa wąskie pokoiki o wspólnym oknie, przedzielonym ruchomą ramą z płytą pilśniową, by można je było otwierać i zamykać. Andrzej skutkiem nie centralnego położenia okna na ścianie dostał większy kawałek pokoju, głębszy sekretarzyk z zamykanym blatem i różnymi w środku przegródkami, szafę na ubrania z lustrem i drążkiem na krawaty oraz wysuwane, a na dzień pełniące rolę kanapy, łóżko. Ewa w swojej części, z racji tego, że jej edukacja związana była z malowaniem, duży składany na noc stół, gdyż inaczej nie dałoby się rozłożyć kanapy złożonej z trzech materacy i wnęki na pościel będącej równocześnie czarną tablicą do rysowania. Te supernowoczesne meble, którymi Ewa z bratem nie mogli się napodziwiać i nacieszyć, były oddzielone przepierzeniem ze szkieletu drewnianych kantówek obitego płytą pilśniową. Ewa nie wdziała Andrzeja i kto do niego przychodzi, podobnie on mógł zapomnieć o jej istnieniu. Głośna muzyka wyciszała ewentualne odgłosy z obu stron.
Do dużego pokoju Krystyna kupiła taki sam stół jaki mieli już Józek i Zosia – na metalowych krzyżakach z podnoszonym blatem na dwie gałki, do którego zamówiła szkło, by się politurowany blat nie niszczył. Dokupiła jeszcze miękki fotel Andrzejowi, wąskie trzy szafy zestawu Kowalskiego do przedpokoju i wyrzuciła na śmietnik resztę mebli zrobionych przez Rudka. Meble Kowalskiego skręcał i zbijał stolarz, mimo, że jak się potem okazało, mogli to z powodzeniem zrobić sami, ale nikt nie wiedział, że jest to takie łatwe.

Na ostatnią pożegnalną zabawę szkoły podstawowej obowiązywały mundurki. Przyszli pomagać wychowawczyni zastępczej – ich ukochana pani Szalecka była chyba na macierzyńskim, rodzice. Krystyna z mamą Joli, ojcem Basi i panią Marzenkową siedzieli z przysadzistą nauczycielką przy jednym stole i pili herbatę, a klasa tańczyła w parach, małe dziewczynki tańczyły z małymi chłopcami, wysokie z wysokimi. Usia, wyższa nawet od Marzenki, tańczyła z Tadkiem Tobusem, a Ewa z maleńkim Andrzejem Kleszczem.

Kończono już budowę Ronda i podziemnego przejścia do przystanków tramwajowych, ale było jeszcze wszystko otoczone placem budowy i Ewa z Krystyną pojechały na egzamin wstępny idąc na piechotę do Rynku i stamtąd tramwajem szesnastką pojechały na Wita Stwosza.
Budynek szkoły był imponujący, w modernistycznym stylu zaprojektowany przed wojną dla Prywatnego Liceum Katolickiego Męskiego im. św. Jacka. Wybuch wojny przerwał budowę, kontynuowano ją potem na potrzeby wojska niemieckiego. W 1945 Gimnazjum im. św. Jacka wznowiło działalność wzbogacone o internat i Małe Seminarium Duchowne. W 1950 Szkołę Ogólnokształcącą stopnia licealnego im. św. Jacka zastąpiono Niższym Seminarium Duchownym im. św. Jacka w Katowicach. Kiedy budynek stał się własnością miasta tego nikt już nie wiedział.
Na piętro, gdzie były egzaminy wstępne, wiodły schody z politurowaną, wyświeconą poręczą w sam raz do zjeżdżania. Ewa, mała, w białej bluzce, białych bawełnianych pończochach, czarnych lakierkach z paskiem w środku – kupiły sobie takie same z Marzenką tylko Marzenka miała o dwa numery większe – z białą kokardą na czubku głowy, stała wśród nieprzebranej ciżby czarno-biało ubranych dzieci nieśmiała i przestraszona. I wtedy stał się cud, dziewczynka, która przybyła tu z Sosnowca z ojcem, podeszła do niej i zaproponowała, że usiądą razem na egzaminie.
Obie równocześnie oddały namalowane prace, ale chyba najbardziej liczyły się wyniki świadectw z podstawówki, które obie miały nieskazitelne, bez żadnej czwórki. Danka długo jeszcze stała zdenerwowana z Ewą czekając na wyniki i kiedy obie radośnie rzuciły się sobie w ramiona, wiedziały, że będą razem w jednej ławce siedzieć we wrześniu.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *