Nigdy nie lubiłam żadnych konkursów, teleturniejów, szlachetnych zmagań się ze sobą osobników gatunku ludzkiego dążącego do jego wyszlachetnienia. Nie lubiłam sportu, także i wyścigów z użyciem zwierząt zmuszonych do podobnej gatunkowej deformacji. Żadnych olimpiad, nawet chińskich, nawet radzieckich. Nie lubiłam rywalizacji w religijnych turniejach i potyczkach słownych, gdzie wyłaniano tego, kto najlepiej wysławia Jana Pawła II, ale i też kto najlepiej zrozumie cnoty ludzkie. Nigdy nie wierzyłam, że selekcja pozytywna, którą konkursy powodują w masie ludzkiej wyłonią kiedykolwiek gatunkowego alfę.
Ale wtedy, dwadzieścia lat temu, w mrokach stanu wojennego przeczytany w TP anons: „konkurs pierwszej edycji poezji religijnej” na bardzo korzystnych warunkach organizacyjnych. Kosztem trzydniowego pobytu poetów z pierwszej selekcji wyłaniającej grupę przeznaczoną do fetowania laureatów finalnych, wrocławscy kapucyni obciążyli swoich parafian. Obowiązek nocowania i karmienia poetów z całej Polski spadł więc na zupełnie niezainteresowaną poezją grupę szlachetnych wrocławian.
Nadesłałam więc kilogram poezji religijnej, którą pisałam zawsze w nadmiernych ilościach, gdyż moja poezja zawsze była i jest religijna, i zjechałam tam, wyłoniona z trzystu autorów zestawów wierszy.
Jako jedna z czterdziestu kandydatów na kandydata uświęcania kandydatów na uświęcenie, zostałam przydzielona do rodziny na Krzykach, gdzie egzystencjalny krzyk był niemy, ale wyraźny.
Moje wychodzenie do salek przykościelnych, gdzie wspólna celebracja z motywem przewodnim jakiegoś wersetu z Romana Brandstaettera, niechybnie wyznaczała tropy do nagrodzenia kilku kleryków i absolwentów papieskiej teologii, dwutorowo biegło z życiem parafian, u których byłam zakwaterowana. W rodzinie w której mieszkałam los nakazywał inne priorytety: jej wyznaczała obowiązki nawiedzeń cmentarza, a głowie rodziny, wyzutej z zawodu i aspiracji, wyklejanie w maleńkim pokoiku mozaiki ze skrawków różnobarwnych futer i skór zwierząt. Kiedy w rozmowie, pełna podziwu dla jego artystycznych uzdolnień dowiedziałam się, że i siostra głowy rodziny wykonuje cuda z farbowanych pończoch, a nawet zostałam motylami tak spreparowanymi obdarowana, wszystko, co działo się na terenie pięknego kościoła i w gorących dyskusjach poetyckiej wrocławskiej jesieni miałam już za nic.
Więc dzisiaj, kiedy jadę znowu do Wrocławia w to kierkegaardowskie powtórzenie – kiedy wyłoniona ze stu kandydatów mam fetować tym razem z osiemdziesięcioma podobnymi mi ofiarami wyłonienia jakiegoś mglistego materiału poetyckiego pretendującego do nagrody, na którą pieniądze da się pewnie uzbierać dzięki sumom pozostawionym przez uczestników w okolicznych pubach, hotelach, domach rozpusty i przy zakupach alkoholu, papierosów i tomików wierszy – moje powtórzenie będzie pozbawione doświadczenia krzyku.
Bowiem dzisiejsza poezja krzyku nie potrzebuje, by się kręcić sama.
Organizatorzy przewidują dla swoich gości trzydniowy amok bez noclegów, licząc na permanentną zabawę w ogromnym namiocie.
Wiek dwudziesty pierwszy to widać już nie medytacja, a cyrkowa ekwilibrystyka, dla której w tym celu postawiono we Wrocławiu ów namiot.